Sztuka pisania o sztuce życia

Dzięki Arturowi Domosławskiemu wiemy, jaką cenę Kapuściński - ów reporter niezmordowany - zmuszany był przez "jego czasy" płacić. I na jakiej zapłacenie przystał, aby zgromadzić wiedzę i w mądrość ludzką ją przekuć.

23.02.2010

Czyta się kilka minut

Kochamy reporterów. Przynoszą, by użyć terminu Waltera Benjamina, "opowieści marynarskie", które fascynują nas z dwu powodów: opowiadają o ziemiach, jakich pewnie nigdy nie zwiedzimy, i o zdarzeniach, jakich nigdy nie będziemy świadkami - a które oni, reporterzy, oglądali na żywo (w naszych zresztą najświeższych, globtroterskich czasach oba powody stapiają się w jeden - jako że jedyną ziemią, której z całą pewnością za swego życia zwiedzić nie zdołamy, jest przeszłość, a przeszłe zdarzenia są jedynymi, jakich nie przyjdzie nam na żywo obejrzeć...). Jedyną są reporterzy szansą, by na te ziemie dalekie i zdarzenia odległe spojrzeć - choćby za ich pośrednictwem i ich oczami...

***

Nasze na ich wzroku poleganie nakłada na nich, reporterów, odpowiedzialność ogromną - jakiej my, zwykli ludzie, też wszak lubujący się w opowiadaniu historyjek (tyle że, by znów Benjaminowego terminu użyć, "chłopskich"), rzadko kiedy zaznajemy. Ponieważ reporterzy przynoszą nam wieści z krajów, jakich nie odwiedzimy, i o zdarzeniach, jakie się już nie powtórzą, musimy na ich słowach polegać: nie mamy sposobu na to, by prawdziwość ich relacji sprawdzić. Żeby z ich opowiadań wynieść pożytek, musimy im wpierw zaufać. A zatem najważniejszym bodaj z reporterskich obowiązków wobec nas, ich wdzięcznych słuchaczy, jest prawdomówność: powstrzymanie się nie tylko od kłamstw i zmyśleń, ale i od samookłamywania się czy udawania przed nami, że wiedzą więcej, niż wiedzą; i że rzetelności swej wiedzy są pewniejsi, niż by to, czego się w swych wędrówkach dowiedzieli, ich upoważniało.

Ryszard Kapuściński miał wzrok ostrzejszy od olbrzymiej większości przemierzających oceany marynarzy, i nieporównanie obfitsze niż oni przywoził ze swych wypraw plony. Umiał też jak mało kto opowiedzieć o tym, co zobaczył - barwnie a przekonująco, przykuwając uwagę czytelnika od pierwszego zdania i trzymając ją na uwięzi do ostatniej kropki. Miliony mieszkańców planety przysłuchiwało się w skupieniu jego opowieściom o wzlocie i upadku perskiego Szachinszacha czy etiopskiego cesarza lub tarapatach Czarnego Lądu - z namaszczeniem, w nabożnym niemal skupieniu; nie inaczej pewnie, niż starożytni słuchali o nadludzkiej dzielności Achillesa czy osobliwych przygodach Odyseusza.

Znużeni harmidrem fikcji łakniemy tego, co fikcją nie jest; niezdolni już do odróżnienia wymysłu od prawdy, spoglądamy z resztkami tylekroć już oszukanej nadziei na reporterów: świadków naocznych, tych, którzy "tam byli", temu się przyglądali, tego dotknęli - a więc "na własnej skórze" (jak powiadamy) doświadczyli. Jak sam Kapuściński niezmęczenie powtarzał, jego wiedza pochodzi z "jeżdżenia", ale i z całkiem innego niż nam, jego czytelnikom, dostępnego doświadczenia; nic w niej wymyślonego, wyobrażonego, subiektywnego - pokazuje ona świat takim, jakim jest rzeczywiście, różniąc się tym samym gruntownie od niby-wiedzy lepionej ze spłachci naskórkowych wrażeń przez wędrownika całkiem innego rodzaju - turystę czy wakacjusza.

Ale jak zauważył ostatnio Paweł Zajas, Kapuściński szedł w odtwarzaniu tego, co widział, dalej niż sugerowała Małgorzata Czermińska, gdy zaliczyła jego pisarstwo do "narracji niepowieściowych" (takich, które rekonstruują zdarzenia na modłę historyków, ale przystępując do ich relacjonowania zawierają z czytelnikiem pakt "o zawieszeniu niewiary i przyjęciu proponowanej wersji wydarzeń na takiej zasadzie, jak w klasycznej powieści historycznej, budującej iluzję minionego czasu"). Kapuściński, twierdzi Zajas, oferował czytelnikowi "pakt ofiarowania najczystszej prawdy"; innymi słowy, konstruowane przez siebie "pojemne fikcje" "opatrywał plakietką »prawdziwe«".

Czym więc Kapuściński się zajmował? Strojeniem się w nie swoje piórka? Omamianiem łatwowiernego czytelnika? Obiecywaniem dostarczenia skarbu, jakiego nie posiadał, i zaspokojenia potrzeby, jakiej zadośćuczynić nie mógł? A może dokładnie przeciwnie: czerpiąc swe instrumenty poznawcze z narzędziowni rasowego historyka czy etnografa, posługiwał się w relacjonowaniu swych odkryć kunsztem powieściopisarskim, a to w takim celu, by zaspokoić łaknienie prawdy w sposób pełniejszy i bardziej na miarę człowieczą wielostronny i niedookreślony, a więc w ostatecznym rachunku pewnie i uczciwszy, niż poważyć by się mogli uczeni dziejopisarze, skrępowani wszak (choćby i niespełnialnym) zawodowym nakazem poszukiwania prawdy jednoznacznej i sub specie aeternitatis? Jak Kapuściński sam odnotował (a co Artur Domosławski przyjął za motto własnej reporterskiej wyprawy), "w ludziach nadal istnieje potrzeba obcowania (choćby przez lekturę) z kimś konkretnym, jedynym, kto ma imię, twarz, nawyki, pragnienia".

To powieść właśnie, jak twierdzi Milan Kundera, pozwala nam stanąć oko w oko z prawdą ludzkiej kondycji: z nieistnieniem prawdy absolutnej. Z faktem, że "świat jest wieloznaczny", że miast jednej absolutnej prawdy jest mrowie prawd względnych i sobie wzajem przeczących, i że jedynym pewnikiem jest mądrość niepewności... "Duch powieści jest duchem złożoności. Każda powieść mówi czytelnikowi: »rzeczy są bardziej złożone, niż myślisz«". W powieści "diabelska wieloznaczność zamienia wszystkie pewniki w tajemnice". Powieść ujawnia, że "poza wątłym marginesem prawd niewątpliwych (nie ulega wątpliwości, że Napoleon przegrał bitwę pod Waterloo), rozciągają się niekończące się rozłogi tego, co przybliżone, wymyślone, zniekształcone, uproszczone, przesadne, opacznie rozumiane; nieskończona domena nie-prawd, które kopulują ze sobą, mnożą się jak szczury i unieśmiertelniają".

By się raz jeszcze terminologią Kundery posłużyć, Kapuściński trudnił się, przez liczne dziesięciolecia swych reporterskich peregrynacji, "zrywaniem kurtyny" utkanej z prawd mianowanych absolutnymi i przed-sądów mylonych z rzeczywistością, a przesłaniającej organiczną, nieuleczalną wieloznaczność świata i ludzkiego-w-nim-bycia... Po udostępnieniu dzieł Kapuścińskiego czytelnikom anglosaskim, Salman Rushdie napisze: "W książkach o Hajle Sellasje i o szachu, a obecnie także w »Jeszcze dzień życia« - opisy Kapuścińskiego (nie, jego reakcje) dokonują tego, co tylko sztuka jest w stanie uczynić: uskrzydlają naszą wyobraźnię. Jeden Kapuściński wart jest tysiąca skamlących i fantazjujących gryzipiórków".

***

W swej książce, którą Artur Domosławski przedstawia jako narrację niepowieściową (czyli kolejne przedsięwzięcie z dziedziny, w której Ryszard Kapuściński był jeśli nie pionierem, to z pewnością arcymistrzem), przyjmuje życie i dorobek drugiego reportera za teren wyprawy poznawczej. A więc "zrywanie kurtyny" jest tu do drugiej potęgi wyniesione... Rzadkie, a może i nieobecne, jak dotąd, w literaturze zjawisko: obietnica zwielokrotnionych zysków poznawczych dla czytelników - i gratka nie lada dla teoretyków literatury, zmagających się z notorycznie nieznośną, a przeto i nieskończenie nęcącą zagadką jej stosunków z rzeczywistością, którą współkreuje, sama będąc przez nią kreowaną. Dla jednych, jak i dla drugich, obietnica fascynującej przygody do kwadratu... Przepowiadam więc tej książce niekończący się łańcuch akademickich uczonych sporów i całkiem nieakademickich przekomarzań, i twierdzeń z większymi lub mniejszymi aspiracjami do absolutu (choć nie mniej od tego, o czym twierdzą, wieloznacznych).

Kiedy piszę te słowa (19 lutego 2010 r.), "New York Times" powiadomił o odrzuceniu przez prawnika Amerykańskiego Departamentu Sprawiedliwości oskarżenia o "uchybienie zawodowe" (personal misconduct) wytoczonego przez Komisję Etyki Prawniczej przeciw dwu innym prawnikom, autorom orzeczenia legalizującego w czasie administracji Busha stosowanie tortur wobec podejrzewanych o intencje terrorystyczne aresztantów. W uzasadnieniu odrzucenia zarzutu mówi się, że Komisja "zignorowała atmosferę stanu nadzwyczajnego", towarzyszącą sporządzaniu inkryminowanego dokumentu. "Siedem lat po jego sporządzeniu - powiada się w uzasadnieniu - kontekst, w jakim owe orzeczenie powstało, znikł z pola widzenia". Dobry reporter, jak wszelki uczciwy poszukiwacz prawdy, nie tylko nie gubi kontekstu z pola widzenia, ale i stara się wydobyć z zapomnienia kontekst przez innych zagubiony...

Od czasów Kapuścińskiego dzieli Domosławskiego grubo więcej niż siedem lat. Ale zrobił wszystko, co w ludzkiej mocy, by ten dystans zniwelować. Czuje się miejscami, że udało mu się sprowadzić go do zera - albo prawie. A w przypadku Kapuścińskiego wyczyn to szczególnie podziwu godny. O Kapuścińskim napisał Mieczysław Rakowski, równie jak Ryszard bystry obserwator ludzi: "Rysiek jest fantastycznym reporterem. To już nie jest zwykłe dziennikarstwo. Jest to literatura polityczna tworzona przez piekielnie utalentowanego twórcę". Do celnego spostrzeżenia, że pisarz prawdziwie oryginalny to nie taki, który nikogo nie naśladuje, ale taki, którego nikt nie potrafi naśladować, mógł­by François-René de Chateaubriand dojść po zapoznaniu się z pismami Ryszarda Kapuścińskiego.

Jak zauważa Domosławski, Kapuściński stworzył "własny język, nową stylistykę, poetycki rytm zdań, oryginalny sposób obrazowania". Salman Rushdie wskazał, na czym to polega: pisarstwo Kapuścińskiego - napisał w ankiecie "Sunday Timesa" - "zawsze cudownie konkretne i pełne wnikliwych obserwacji, wyczarowuje cuda znaczeń z najdrobniejszych szczegółów". W sprawach stylu był Kapuściński bliski prawdziwie wielkim pisarzom czy malarzom: już na progu galerii można być pewnym, że na przeciwległym jej krańcu wiszący, a nigdy nieoglądany obraz mógł wyjść tylko spod pędzla Matisse’a. Że obraz słowami malowany wyszedł spod pióra Kapuścińskiego, wiadomo po odczytaniu jednego akapitu, a może nawet jednego zdania tylko, na kartce wyrwanej z nieczytanej nigdy książki...

Kapuściński, jak powiada autor tej książki, "przez ćwierć wieku pchał się tam, gdzie niebezpiecznie; nieraz znajdował się w sytuacjach, które każdego przyprawiłyby o panikę i strach". "Nie ma wyjścia - powiada w "Wojnie futbolowej" bohater tej książki - jeżeli ktoś chce wejść w najbardziej mroczne, zdradliwe i niezdeptane zakątki tego lądu, musi być przygotowany, że przypłaci to zdrowiem, jeśli nie życiem. Ale tak jest z wszelką ryzykowną pasją - to moloch, który chce nas połknąć". Reporter "musi wszystkiego doświadczyć na własnej skórze". Musi? Nikt go wszak nie zmusza, prócz własnej pasji. Co napisał Kapuściński o dyskobolu Piątkowskim, kropka w kropkę odnieść można do niego samego: "Może nie tylko myśl o rekordzie, ale i ciekawość: ile się jeszcze da zrobić? Co można z siebie wydobyć? Gdzie leży ta ostateczna granica, do której można dojść? Iść jest coraz trudniej. Ale to pasjonujące - pokonywać samego siebie. Ten, który może być, zwycięża tego, który jest. Trwa walka". Kusi, by podsumować: życie jest sztuką, tworzywem w tej sztuce jest "ten, który jest", a artystą jest ten, "który może być"...

***

W pracowni artysty życiowej sztuki jest jeszcze gość nieproszony: los - czyli to wszystko, co artyście życia jest dane, a nie zadane, co się jego kontroli nie podda i jego woli nie posłucha. Los, czyli "jego czasy". Nie spytawszy artysty o zdanie, los przeciąga granicę między tym, co możliwe, a mrzonką. Los zakreśla obszar realistycznych opcji.

Ale w tejże pracowni działa też inny aktor: charakter artysty. To on dokonuje wyboru wśród dostarczonych przez los opcji. W naszych przynajmniej czasach, jak to Domosławski bacznie wypatrzył i skrzętnie odnotował, los zwykł krętymi drogami kroczyć i kaprysić niemiłosiernie. Jeśli mimo to potrafi człowiek względnie prostej linii się trzymać, to już charakteru to zasługa, nie losu słabość czy niedopatrzenie. Kapuściński był owym przysłowiowym Kiplingowym kotem, co to własnymi drogami chadzał. To jego przekonania, jego obrzydzenie dla obłudy i zakłamania, wstręt do wszystkiego, co człowieka upokarza odmawiając mu prawa do człowieczeństwa, drogę, jaką szedł, na każdym zakręcie losu wytyczały. Oddajmy głos Arturowi Domosławskiemu:

"O świecie - szczególnie Trzecim Świecie, nazwanym po końcu zimnej wojny Południem - Kapuściński mówi mniej więcej to samo, co wcześniej, pozostaje wierny swoim wartościom, osobnemu i zaangażowanemu spojrzeniu, nie drażniąc zarazem uszu odbiorców z innego czasu, z innej bajki. (Tam: walka na śmierć i życie o inny ład, sprawiedliwość, wzniosłe idee - tu: walka o telewizor, pralkę i malucha).

Wybiegam do przodu, przeskakuję dwie epoki..."

"Zajmowanie się rewolucjami i wojnami domowymi biednego Południa to nie praca dla zdobycia fortuny ani przykry życiowy obowiązek - to pasja (uwielbiał to słowo!), intelektualne, nieraz mocno osobiste zaangażowanie. Dla Kapuścińskiego socjalizm, rewolucja to nie burleska w PGR-ze, nie groteska w komitecie, lecz nadstawianie karku, ryzykowanie życiem dla sprawy, idei, lepszego świata. Jego horyzont, perspektywę, emocje kształtują często doświadczenia ostateczne".

"Zawsze był typem entuzjasty - mówi Andrzej Werblan, kolega z partyjnej strony barykady. - Gdy wierzył w socjalizm, był w swojej wierze autentyczny, szczerze oddany partii. Gdy się rozczarował, tak samo szczerze fascynował go robotniczy bunt".

W naszych czasach ulotnych mód czy idoli o przewidywalności życia jętki jednodniówki stałość poglądów, wierność przekonaniom, pasja dla sprawy i gotowość do poświęceń nie mają dobrej marki i nie są poczytywane za wyraz rozsądku; i nie dziw, że tak się dzieje, gdy spryt pnie się na szczyty ligowej tabeli życiowych mądrości, odtrącając i strącając po drodze wszelkie inne życiowe zasady - a z wszędobylskich i ani na chwilę niemilknących głośników leje się pogarda dla frajerów, co to przetasowania tabeli w porę nie zauważyli lub, zauważywszy - zignorowali.

Pasja Kapuścińskiego budzi zdziwienie, a co gorsza - upokarza, własną małość obnażając i na widok własny wystawiając. Rodzi podejrzenia (to nie do wiary, tak być nie może, on z pewnością kręcił, coś tam ukrywał, może mu za to płacili - pieniędzmi, zaszczytami, paszportami...) i nakłania do nadstawiania ucha na oskarżenia o nikczemność ledwo tylko cnotami (rzekomymi oczywiście, upozorowanymi) przesłoniętą (donosić musiał, szpiegować, współpracować z katami...). A może by kiedyś, na którejś półce przepastnych archiwów służb sekretnych, tych niedoścignionych mistrzów opluskwiania i ekspertów niezrównanych w wylewaniu pomyj i przyczepianiu łatek, jakiejś łatki czy wiadra pomyj na tego zarozumialca się doszperać?!

Bez pasji trudno sobie wyobrazić wielkiego reportera (a już tym bardziej: jednego z największych, jakich planeta nasza zrodziła)... Ale nie oszukujmy się, samej pasji nie starczyłoby temu reporterowi z przyrodzenia i powołania, któremu, jak jego biograf powiada, żyć wypadło "w poplątanych czasach, w kilku epokach, w różnych światach". "Kapuściński odnosi sukces dzięki swoim zdolnościom i potwornie ciężkiej pracy".

Wielki orator Demostenes urodził się jąkałą i zwalczył ponoć dyskwalifikującą go przypadłość tygodniami i miesiącami obracając językiem w ustach ostre kamienie i plując krwią... Ryszardowi Kapuścińskiemu przyroda poskąpiła potężnego ciała i krzepy, niezbędnego dla wędrowca po afrykańskim buszu, kirgiskich stepach czy południowoamerykańskiej sawannie wyposażenia: wyrwał więc przyrodzie, czego mu z własnej woli nie dała, ćwicząc ciało bez litości i musztrując je do granic (czy poza granice) wytrzymałości. Sam przyznawał, że na czyny bohaterskie stać go nie było, do śmiałków nie należał, w krzyżowym ogniu walk ulicznych czy na celowniku po zęby uzbrojonych bandytów grasujących po bezdrożach nieraz go strach morzył; więc jak swe ciało, tak i swą odwagę tresował, przemagając strach i pędząc tam, gdzie kule świszczą...

***

Wszystko, co było w jego mocy, by sprostać swemu zadaniu/powołaniu, Kapuściński uczynił. Ale tym, co mu pracę ułatwiło - ba, umożliwiło - było (pisze Domosławski) "autentyczne partyjne zaangażowanie, przyjaźnie i kontakty na szczytach władzy".

"Kapuściński, idealista romantyk, ma jednocześnie dobre wyczucie personalnych układów, potrafi poruszać się po korytarzach partyjnego dworu, stwarzać sobie warunki dla realizowania zawodowych aspiracji i marzeń". Wielu wdzięcznych mu, oczarowanych nim i wielbiących go czytelników wolałoby pewnie, żeby się takimi kontaktami nie brukał, by się obchodził bez dygnitarskiej protekcji, by przed przyjęciem łask władzy o nieczystych przecież rękach się wzdragał. Ale czy powstałyby wtedy "Cesarz" i "Szachinszach", "Heban" i "Imperium", "Chrystus z karabinem na ramieniu" i "Podróże z Herodotem"? O ileż bylibyśmy wszyscy ubożsi w wiedzę o naszym świecie i naszym w nim życiu, gdyby ich zabrakło.

Wielki historyk filozofii Bronisław Baczko odkrył przed nami i naniósł na mapę pokrętne, gorączkowo poszukiwane, a pułapek pełne szlaki wychodzenia z państwowego terroru; wielki reporter Ryszard Kapuściński uświadomił nam nie mniej zawiłe drogi, jakimi dochodzą narody do rewolucji i jakimi z niej wychodzą (bądź są przepędzane). Pouczył nas, na czym polega wielkość i okrucieństwo rewolucji i przewrotów, wojen wyzwoleńczych i powstań przeciw tyranom, i w czym istota tarapatów, w jakie popada uczciwość moralna, zaciśnięta, jak w stalowych kleszczach, między nieludzkością powszedniego zniewolenia i okrucieństwami buntu przeciw niewoli.

Na marginesie: jedną z podziwianych i uwielbianych przez Kapuścińskiego postaci był arcybiskup Helder Camara, który napominał, że przemocą nr 1 - macierzą wszelkiej przemocy - jest niesprawiedliwość społeczna, gdy zbrojny bunt był tylko przemocą nr 2, przemocą jej ofiar. Walkę zbrojną, przemoc i terroryzm, po jakie sięgną zrozpaczeni, trudno opiewać i wychwalać - ale (pisze Domosławski) "można i chyba należy ją rozumieć".

Wszyscyśmy beneficjantami tego, co Ryszard Kapuściński potrafił wytropić, dostrzec, odnotować i nam w spadku przekazać. Dzięki Arturowi Domosławskiemu wiemy też, jaką cenę ów reporter niezmordowany zmuszany był przez "jego czasy" płacić i na jakiej zapłacenie przystał, aby zgromadzić wiedzę i w mądrość ludzką (naszą mądrość) ją przekuć. Ceną, jakiej spłacenie najboleśniej chyba odczuł, było niekończące się pasmo rozczarowań i zawiedzionych nadziei, i gorzki osad przezeń pozostawiony: poczucie własnej bezsiły - wątłości słowa wobec potęgi zła. Oto, jak ów drugi przenikliwy reporter, Artur Domosławski, odmalował jedno z wielu bolesnych rozczarowań, nie mniej, jeśli nie więcej dotkliwych:

"Wszystko idzie ku gorszemu, rozkład, degrengolada.

W Addis Abebie idzie do Africa Hall, modernistycznej budowli na jednym ze wzgórz miasta, gdzie w sześćdziesiątym trzecim obsługiwał pierwszy szczyt liderów nowej Afryki. Teraz w hallu historycznego budynku dzieciaki grają w ping-ponga, kobieta sprzedaje skórzane kurtki.

Szuka pewnego dokumentu: jest to plan rozwoju i ratowania Afryki. Podaje tytuł, zagaduje o dokument sekretarki, urzędników. Nie mogą znaleźć, większość pytanych w ogóle o planie nie słyszała. Kapuściński zaczyna wątpić, czy plan taki istnieje. Czy Afrykę można w ogóle uratować".

Omawiana tu książka Domosławskiego (powiedziałbym "magnum opus" tego autora, ale zważywszy potencjał odsłonięty reportażem z żywota Ryszarda Kapuścińskiego, grubo za wcześnie o jego magnum opus orzekać) jest poza wszystkimi innymi jej zaletami także, a być może w pierwszym rzędzie, jak rzadko wnikliwym studium sztuki życia. Traktatem o rzeczach wielkich, jakich ta sztuka potrafi dokonać. I gdzie jej dokonań granice. I jakie jej uprawiania koszta.? h

Zygmunt Bauman (ur. 1925) jest socjologiem, filozofem, eseistą, autorem kilkudziesięciu książek. Ostatnio wydał "Konsumowanie życia". Laureat niemieckiej nagrody filozoficznej im. Theodora Adorna za książkę "Nowoczesność i Zagłada".Artur Domosławski: "Kapuściński.

Non-fiction". Książka, zamówiona i następnie odrzucona przez wydawnictwo Znak, ukaże się w Świecie Książki.

Jej publikacja, zapowiadana na pierwsze dni marca, stoi pod znakiem zapytania w związku z procesem o ochronę dóbr osobistych (w tym przypadku: o ochronę dobrej pamięci po zmarłym), wytoczonym przez wdowę po pisarzu, Alicję Kapuścińską. Orzeczenie sądu w sprawie ewentualnego zakazu rozpowszechniania ma zapaść w najbliższych dniach.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2010