Świat nowych podziałów

Kiran Desai / fot. Tomasz Kędzia

01.10.2007

Czyta się kilka minut

MAX CEGIELSKI: - Kiran Desai, najmłodsza laureatka nagrody Bookera, córka Anity Desai, pisarki wielokrotnie nominowanej do tej nagrody... Powiedz coś więcej o sobie; czytelnicy w Polsce pytają na przykład, co oznacza twoje imię i nazwisko.

KIRAN DESAI: - Kiran to w języku hindi promień słońca. Każda firma w Indiach produkująca lustra czy baterie używa tego słowa w nazwie. Moje nazwisko nie ma jakiegoś specjalnego znaczenia, ale oczywiście każdy Hindus będzie dzięki niemu wiedział, skąd jestem: z jakiej kasty, z jakiego regionu kraju. Pochodzę z mieszanej, dziwnej rodziny. Mój ojciec jest z Gudżaratu na zachodzie Indii, moja matka to w połowie Bengalka (jej ojciec był uciekinierem z Bangladeszu), a w połowie Niemka (stamtąd była moja babcia). Mój ojciec nie należał do wysokiej kasty, był wójtem wiejskim. Kiedyś jego kasta starała się awansować w systemie społecznym, ale po uzyskaniu niepodległości to się zmieniło: chcieli załapać się na przywileje dla "uciśnionych" w parlamencie itp. Ja już w pewnym sensie jestem "bezkastowa", a to w Indiach rzecz najgorsza.

- Kalimpong, gdzie się wychowywałaś, miejsce akcji części książki "Brzemię rzeczy utraconych" - co to za region Indii?

- Mniej znany niż np. Kaszmir, stanowi jednak kolejny przykład na to, jak dziwnym tworem są Indie i jak wieloma różnorodnymi konfliktami są podzielone. Kalimpong leży między Nepalem a Bhutanem, na granicy Indii z Tybetem, czyli obecnie z Chinami. W czasach inwazji chińskiej na Tybet mieszkańcy widzieli pomarańczowe strumienie mnichów uciekających przez góry do Indii. Granica się tu zmieniała, istniało niezależne księstwo Sikkimu, które zostało wchłonięte przez Indie. Zrobiono to po cichu, w niezbyt ładny sposób, na świecie nikt nawet nie zauważył, że Indie zagarnęły jakieś niepodległe państwo. Kalimpong to niezwykle skomplikowany region, zamieszkany w znacznym procencie przez ludzi, którzy nie identyfikują się etnicznie z Indiami; większość jego mieszkańców stanowią Nepalczycy, sprowadzeni przez Brytyjczyków jako tania siła robocza na plantacje herbaty. Zanim wyjechałam poza subkontynent, tam właśnie otrzymałam pierwszą lekcję, co to właściwie znaczy być emigrantem, i to we własnym kraju. Ważne stały się dla mnie takie kwestie jak to, czy mój język może i powinien być wykładany w szkole, czy mamy prawo do jakiejkolwiek państwowości itp.

- Książka miała być Twoim powrotem w rodzinne strony, do krainy dzieciństwa, tymczasem okazało się, że w Kalimpongu palą "Brzemię rzeczy utraconych"...

- Byłam właśnie w pociągu i nagle zaczęłam dostawać telefony, że nie mogę jechać do Kalimpongu, ponieważ moja książka płonie tam na stosach. Nie mogłam w to uwierzyć. Myślę, że moje życie nie było tak naprawdę zagrożone, bolesne było dla mnie jednak, że nie mogłam wrócić tam, gdzie mieszka moja rodzina. Na tym przykładzie widać, że pisarze z mojej części świata walczą o sprawy dużo większe niż literatura, nawet wbrew swojej woli. Sympatyzowałam z ruchem separatystycznym Nepalczyków, a mimo to moja książka została w Kalimpongu źle odebrana. Zrozumiałam wtedy, jak ciężko uprawiać ten zawód. Uważam, że rolą literatury nie jest występowanie w imieniu krajów czy narodów, pisarz ma reprezentować jednostki. Dlatego zawsze staram się skupiać na pojedynczych bohaterach. Trzeba jednak pamiętać, że teksty literackie dotyczą całych grup ludzi.

- Literatura dla Ciebie, Salmana Ru­shdiego czy Orhana Pamuka okazuje się "niebezpiecznym zawodem". A jednak pisarze tacy jak wy są oskarżani o to, że tak naprawdę nie znają prawdziwych problemów Indii czy w ogóle świata.

- Nie ulega wątpliwości, że należę do klasy społecznej, której przedstawiciele żyją w jakiejś sztucznej bańce powietrza. Łatwo się przystosować do takiego stylu życia, jak z kolorowej reklamy. Łatwo być dzieckiem sukcesu, świadectwem, że globalny system sprawnie działa. Pochodzę z rodziny, która od wielu pokoleń należy jednak do klasy wygrywającej. Trzeba więc sobie postawić pytanie: czy jako pisarz stanowię dowód rozwiązania problemów nierówności ekonomicznych, czy odwrotnie - przyczyniam się do ich powstania? Bo przecież żeby mogła istnieć klasa wygranych, muszą też być przegrani. Dziś postkolonializm sprowadza się do podziałów klasowych. Problem nie polega na pochodzeniu etnicznym ani na płci; w Indiach jest cała grupa kobiet takich jak ja, niezależnych i zamożnych. Wiemy też, że na świecie jest wielu ludzi pochodzących z krajów Trzeciego Świata, którzy mówią o "ofiarach Zachodu i kolonializmu", choć sami odnoszą sukcesy. W szerszym sensie zdradzają więc tych, którzy mają ten sam kolor skóry, ale w procesie historycznym przegrali.

- Czy wobec tego klucz postkolonializmu jest jeszcze użyteczny przy lekturze Twojej książki? Salman Rushdie twierdził, że Twoje pokolenie nie pamięta czasów kolonialnych i trzeba w stosunku do was użyć jakiegoś innego hasła.

- W samych Indiach istnieje chęć, by odrzucić tę etykietkę, ponieważ oznacza ona tak naprawdę pułapkę i wstyd. Ale to się nie udaje, wspomnienie kolonializmu tkwi w nas głęboko, inaczej niż na Zachodzie. W Wielkiej Brytanii czuję, że indyjski etap ich historii został już zapomniany, moi rodzice wyrośli jednak jeszcze w Indiach brytyjskich. Myślę, że istnieje pewna łączność emocjonalna między epokami, między postaciami z historii a Hindusami, którzy dziś emigrują w świat. Nowy język epoki globalizacji wydaje się tak pociągający, kusi nas jak reklama, ale jest przecież wciąż wiele wspólnego między czasami moich dziadków a współczesnością. To już jednak przestał być problem Pierwszego, Drugiego i Trzeciego Świata, podziały przebiegają dziś zupełnie inaczej. Jest przecież na przykład bogata diaspora Hindusów w USA czy Wielkiej Brytanii.

- W jaki sposób, żyjąc w świecie uprzywilejowanych, poznałaś losy nielegalnych imigrantów, o których piszesz w amerykańskim wątku "Brzemienia rzeczy utraconych"?

- Te losy są na wyciągnięcie ręki. Wydaje się nam, że jesteśmy daleko od biedy, a to nieprawda. "Tamten" świat znajduje się tuż obok: zastanówmy się, skąd pochodzi ubranie, które mamy na sobie, czy żywność, którą jemy. W Indiach wystarczy otworzyć okno, by zobaczyć przegranych. Nasza klasa średnia ma mnóstwo służących i wystarczy ich zapytać, by usłyszeć rozmaite dramatyczne historie: temu monsun zerwał dach i nie ma na jego reperację, tamta wyszła za mąż jako nastolatka i w ciągu pięciu lat urodziła pięcioro dzieci... Podobnie jest w Stanach Zjednoczonych, choć Nowy Jork wydaje się pozytywnym symbolem wielokulturowości i sukcesu ekonomicznego. Idziesz ulicą, otwierasz klapę w chodniku, a tam cały "Trzeci Świat", ludzie traktowani jak szczury. Wsiadasz do taksówki, pytasz kierowcy, skąd jest, i już masz następną historię.

- Wielu recenzentów podkreśla, że "Brzemię rzeczy utraconych" polemizuje z tezą Rushdiego o sukcesie hybrydyczności. Czy rzeczywiście projekt wielokulturowości okazał się porażką?

- Gołym okiem widać, że nie jest pełnym sukcesem. Ta złość, która wybucha na świecie, strasznie oczywiście denerwuje tych, którzy chcieliby zaprzeczyć faktom. Tymczasem nie tylko na Zachodzie, ale w samych Indiach widać brak pokoju między narodowościami, grupami religijnymi, widać separatyzm. To chyba jednak leży w naturze ludzkiej, że chcemy przeciwieństw. Z jednej strony chcemy mieszać elementy świata, z drugiej się z tym nie do końca zgadzamy. Wystarczy spojrzeć na Skandynawię, na Francję, gdzie imigranci palą samochody, oczywiście na Amerykę 11 września 2001. W tej globalnej mieszance smaków jest wiele wspaniałych rzeczy, jest bogactwo - ale to wyizolowane sytuacje, kiedy cieszymy się z różnorodności muzyki, estetyki, jedzenia. Kiedy spojrzysz na świat szerzej, obraz się zmienia. Estetyka nie pokrywa się z etyką, a powinny się przecież łączyć. Patrzysz na kolorową reklamę Benettona i musisz się zastanowić: kto szyje te ubrania?

- Być może dlatego "Zadyma w dzikim sadzie", Twoja pierwsza książka, utrzymana jest w zupełnie innym tonie niż "Brzemię rzeczy utraconych", które pisałaś po zamachach z 11 września. "Zadyma..." to rzecz lekka i przyjemna, z elementami tego, co nazwałbym "indyjskim realizmem magicznym". Miałem wrażenie, że dawniej byłaś pod wpływem Salmana Rushdiego, przyjaciela Twojej rodziny, który Cię zawsze chwali - czy się z tym zgodzisz?

- Pisząc swoją pierwszą książkę, byłam pod wpływem wielu pisarzy, w tym na pewno Rushdiego. "Brzemię rzeczy utraconych" powstało chyba bardziej pod wpływem Naipaula. Moje bohaterki krytykują wprawdzie Noblistę, ale ja sama tego nie robię. Kiedy pisałam "Zadymę...", czytałam też Marqueza. Oskarża się Rushdiego, że ukradł Marquezowi realizm magiczny i przeniósł ten styl do Indii. To niesprawiedliwe: nasza indyjska tradycja, nasze mity, nasz sposób opowiadania historii jest dużo starszy niż ten termin. Mieliśmy latające małpy i inne dziwy już od czasów starożytnych, Rushdie wykorzystał naszą tradycję narracji.

Polityka wpływa jednak na literaturę, czy tego chcemy, czy nie. Realizm magiczny stał się brzydkim słowem, wręcz obelgą, ponieważ to styl, który prezentuje Zachodowi kraje Ameryki Łacińskiej, Afryki czy Azji w konwencji baśni, co sprawia, że nasze problemy są odbierane mniej serio. Pojawiło się więc teraz pragnienie, by pisać o tych regionach bardziej dokumentalnie, mniej beletrystycznie.

- Mam wrażenie, że przełamałaś "klątwę magicznego realizmu" i poszłaś dużo dalej, że uwolniłaś się od wpływów Rushdiego. W "Historii indyjskiej literatury anglojęzycznej" istnieje podział na książki przed "Dziećmi północy" i po nich. Czy "mistrz" nie stał się swego rodzaju przekleństwem dla młodych pisarzy z Azji Południowej?

- Salmanowi Rushdiemu bardzo by schlebiało, gdyby usłyszał Twoje słowa, ponieważ uważa się za epicentrum tego zjawiska. On odzyskał dla nas Indie i kontekst indyjski, pisząc wciąż po angielsku. Trudno jest Rushdiego naśladować, niewielu idzie jego tropem. Jednak jego pewność siebie, pewien prowokujący, koguci styl zostały przejęte przez młodych twórców. I stały się dla nas wszystkich ważnym momentem procesu odchodzenia od kolonializmu. Trochę mi żal Rushdiego; stał się postacią tak olbrzymią, że jest teraz ciągle atakowany przez nowe pokolenie. Każdy musi go zabić, zanim sam zacznie pisać; żeby zaistnieć, musi zabić mistrza. Grożenie śmiercią autorowi "Szatańskich wersetów" przestało być domeną muzułmańskich fundamentalistów...

- Na spotkaniu autorskim ciągle używałaś takich słów jak klasa, podział społeczny, wykluczeni, wygrani-przegrani. Z drugiej strony odżegnujesz się od czytania Twojej książki przez podziały płciowe czy etniczne, kulturowe. Czy mam rozumieć, że jesteś neomarksistką?

- Najwyraźniej tak!

KIRAN DESAI urodziła się w 1971 r. w Indiach, w wieku 14 lat wyjechała wraz z matką, pisarką Anitą Desai, do Wielkiej Brytanii, a następnie do Stanów Zjednoczonych, gdzie studiowała i gdzie do dzisiaj mieszka. Pisze po angielsku; jej debiutem była powieść "Zadyma w dzikim sadzie" (1998), za następną, "Brzemię rzeczy utraconych" (2006) otrzymała prestiżową nagrodę Man Booker Prize.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2007