Spojrzenie z zagranicy

Polskiej nauce potrzeba reorganizacji i większych funduszy dla najlepszych. Przykład katalońskiego uniwersytetu Pompeu Fabra, który w ciągu 15 lat stał się jedną z najlepszych uczelni w Europie, pokazuje, że poprawa kondycji nauki jest możliwa za życia jednego pokolenia. Z drugiej strony, sytuacja Niemiec może być dla nas ostrzeżeniem, że droga wyjścia ze stagnacji nie należy do łatwych.

16.01.2005

Czyta się kilka minut

---ramka 344326|prawo|1---Aleksander Wittlin i Karol Życzkowski przedstawili konkretne propozycje reorganizacji, która pozwoliłaby polskiej nauce zrobić krok do przodu. Pojawiły się głosy sceptyków. Stanisław Bajtlik porównał reorganizację bez zwiększenia nakładów budżetowych do “gotowania zupy z gwoździa". Porównanie może i celne, ale aby upewnić się, że nowe wydatki przyniosą korzyści, trzeba jednocześnie zreformować naukę. Reorganizacja jest też niezbędna, aby zwiększenie nakładów stało się realne politycznie (wyobraźmy sobie premiera ogłaszającego, że podwaja nakłady na naukę, nie wymagając przy tym zmian od naukowców!). Sceptycy kwestionowali też poszczególne propozycje, pisząc, że “cudów oczekiwać nie możemy" i “prostych recept nie ma". Prawda, problem w tym, że podobnym argumentem można storpedować każdą próbę reform w dowolnej dziedzinie. Pojawiła się też opinia, że “środowisko" nie zaakceptuje zróżnicowania zarobków. Może i nie, ale celem państwa nie jest uszczęśliwianie “środowiska", tylko wspieranie naukowców, których praca przynosi korzyści obywatelom. W końcu pojawiał się argument, że w polskiej nauce nie jest “aż tak źle".

Oczywiście, można spierać się o sens klasyfikowania uniwersytetów niczym drużyn piłki nożnej. Nie ma jednak wątpliwości, że uczelnie amerykańskie (jak Princeton czy Yale) stwarzają ekonomistom najlepsze warunki do pracy naukowej (znam to z doświadczenia). Przypuszczam, że podobnie jest w innych dziedzinach. Polscy naukowcy będą więc wyjeżdżać do USA i - w mniejszym stopniu - do krajów Europy Zachodniej. Rywalizacja z Ameryką jest i niemożliwa, i niepotrzebna. Skorzystalibyśmy jednak, gdyby Polacy wracali do kraju po obronie doktoratu czy pracy naukowej za granicą, do czego możemy doprowadzić, gdy stworzymy naukowcom warunki do pracy w Polsce. Czyli: powiększymy fundusze dla najlepszych i zreorganizujemy naukę.

W tej drugiej sferze nie musimy jednak niczego rozpoczynać od nowa. Są przecież lepsi od nas, dlaczego nie podążyć ich śladem? Ponieważ studiowałem i pracowałem na uniwersytetach w USA i Europie Zachodniej, zdecydowałem się zebrać to, co uważam za charakterystyczne i naszkicować wnioski dla polskich reform.

Stany Zjednoczone: publikuj albo giń

W USA istnieje pozioma struktura kadry naukowej. Świeżo upieczony doktorant obejmuje stanowisko assistant professor, stając się samodzielnym naukowcem. Choć niektóre decyzje są podejmowane wyłącznie przez profesorów na stałych etatach (tzw. with tenure), każdy assistant professor sam wybiera temat i metodę badań, ma do dyspozycji własny budżet oraz samodzielnie zgłasza się po granty spoza uczelni. Dyskusje są z zasady swobodną wymianą poglądów. Taka struktura wspiera innowacje i współpracę między naukowcami różnych pokoleń na równych warunkach, przez to przyczyniając się do postępu w nauce, który wszak nie znosi autorytetów.

Zwraca się uwagę na zachowanie równowagi między konkurencją a twórczą wolnością. Postępy assistant professors nie są oceniane przez kolegów z wydziału, ale na podstawie publikacji. Młodych naukowców obowiązuje zasada “publikuj albo giń" - i to publikuj w jak najlepszych czasopismach, aby cię cytowano. Młodzi znajdują się pod presją olbrzymiej konkurencji. Konkurencja słabnie, kiedy doświadczony już naukowiec zdobywa etat with tenure. Po otrzymaniu tenure wielu zmniejsza intensywność pracy. Dlaczego uniwersytet im na to pozwala? Uniwersytet nie jest przedsiębiorstwem handlowym, gdzie wystarczy kazać pracownikom tanio kupować i drogo sprzedawać, a potem co kwartał rozliczać ich z pracy. Recenzenci, decydujący o publikacji prac naukowych, są z reguły członkami elity nauki, a ta bywa niechętna przecieraniu ścieżek, które mogłyby zagrozić jej pozycji. Stały etat daje wybranym naukowcom możliwość podjęcia badań w niepopularnej dziedzinie, których nie ryzykowaliby w warunkach krótkoterminowej konkurencji. Zasada “publikuj albo giń" - połączona ze stałymi etatami dla tych, którzy nie zginą - jest właśnie sposobem na stworzenie równowagi między konkurencją a twórczą wolnością.

Kolejną cechą systemu amerykańskiego jest zapobieganie frustracji i kostnieniu. Dobry uniwersytet umożliwia głęboką specjalizację. Postęp w nauce - za wyjątkiem działalności geniuszy - dokonuje się wszak dzięki małym krokom tysięcy badaczy, z których każdy zajmuje się jedynie miniaturowym wycinkiem rzeczywistości. Naukowcom towarzyszy przy tym niepewność: żaden z nich nie wie, czy wybrana przez niego wąska ścieżka nie zaprowadzi donikąd. W warunkach głębokiej specjalizacji kolejne odkrycia oznaczają odejście w zapomnienie nie tylko starych teorii, ale też ich autorów, którzy stają się “ekspertami" w wąskiej, a jak się okazuje bezwartościowej dziedzinie. W ten sposób rodzi się frustracja “gwiazd poprzedniej epoki" zaczynających oglądać plecy młodszych, “przemądrzałych" kolegów. Postępowi w nauce nieuchronnie towarzyszy więc frustracja. Jeśli będzie niekontrolowana, może prowadzić do sytuacji, kiedy osoby zasłużone w przeszłości (albo kolejne pokolenia ich wychowanków) hamują wszystkich wokoło. Amerykańskie uniwersytety umiejętnie zapobiegają frustracji i kostnieniu, przesuwając tych, których czas w nauce się skończył, do innych zajęć: prowadzą wykłady dla studentów pierwszego roku, piastują prestiżowe stanowiska administracyjne albo wydają podręczniki o wielotysięcznych nakładach. Doskonale spełniają się w nowych rolach, a przede wszystkim, co dla obu stron jest pożyteczne, mogą nadal pracować dla uczelni.

Uczelnie amerykańskie cechuje też różnorodność i specjalizacja. Massachusetts Institute of Technology specjalizuje się w naukach ścisłych, Princeton nie ma wydziałów prawa i biznesu, a elitarne college nastawione są na dydaktykę na najwyższym poziomie, pomijając w zasadzie badania naukowe. Sławni naukowcy mało zajmują się dydaktyką, a jeśli już, to raczej z opłakanym skutkiem. Są to bowiem zwykle osoby stworzone do pracy w samotności albo w małych grupach i na to właśnie pozwala im dobry uniwersytet.

Europa Zachodnia: nieśmiałe próby zmian

O tym, co zastałem w Niemczech, mogłem powiedzieć: frustracja i skostnienie. Ale i próby reform.

Współczesny uniwersytet narodził się w Niemczech w oparciu o idee Wilhelma von Humboldta (1767-1835). Forschungsuniversität, czyli uniwersytet łączący badania naukowe z kształceniem studentów, był wówczas olbrzymim postępem. Humboldt kładł nacisk na zapewnienie twórczej wolności dla naukowców, co było naturalne w czasach, których głównym celem było wyzwolenie się spod kontroli autorytarnego władcy. Skupienie na swobodzie dla ludzi nauki stało się jednak przeżytkiem w demokratycznej Republice Federalnej: zabrakło konkurencji, zwyciężyło skostnienie, a Forschungsuniversität kwitnie jako research university za oceanem. Faszyzm, a potem powojenna biurokracja, pogorszyły stan niemieckiej nauki. Sprawni biurokraci lubią się bowiem zachowywać jak menedżerowie prywatnych firm, co kwartał “sprawdzając" naukowców. Tymczasem obywatele mogą odnieść pożytek z tego, że stu naukowców pozornie bezczynnie siedzi w wannie, jeśli choćby jeden z nich okaże się być Archimedesem.

Od pewnego czasu trwa w Niemczech dyskusja o reformie nauki, a rząd Gerharda Schrödera i niektóre landy zdecydowały się już na konkretne kroki. Niemcy rozważają pobieranie czesnego oraz powołanie grupy “elitarnych uniwersytetów" ze specjalnymi funduszami na badania. Jak dotąd jednak do zmian doszło tylko w kwestii poziomej struktury kadry. Na niemieckich uniwersytetach pojawili się młodzi Juniorprofessoren, bez wymogu habilitacji, z etatami podobnymi do amerykańskich assistant professors. Habilitacja staje się zresztą formalnością, ponieważ uniwersytety przyznają ją automatycznie osobom z wystarczającą liczbą publikacji. Wszystkie te zmiany to jednak zbyt mało, aby zahamować odpływ niemieckich naukowców za ocean.

To jednak, czego nie udaje się zrobić w Niemczech, zakończyło się sukcesem na Uniwersytecie Pompeu Fabra w Barcelonie. Choć uczelnia liczy sobie tylko piętnaście lat, jej wydział ekonomii zalicza się do najlepszych w Europie i jest ceniony w USA. Tamtejsi ekonomiści organizują się właśnie poziomo, oferując etaty assistant professor oraz professor with tenure. Co ważne, na Pompeu Fabra chętnie pracują obcokrajowcy, a wiele osób znajduje tam miejsce po obronie doktoratu bądź pracy na uniwersytetach amerykańskich. Uniwersytet umiejętnie wykorzystuje fundusze na badania naukowe od rządu Katalonii, przeznaczając je np. na tworzenie dobrze opłacanych etatów bez zobowiązań dydaktycznych. Rywalizują o nie osoby z największymi osiągnięciami w badaniach.

Co powinni zrobić Polacy...

W Polsce potrzeba większych funduszy dla tych, którzy są w nauce najlepsi. Jednak frustracja i skostnienie obecne na niektórych uczelniach zachodnioeuropejskich pokazują, że większe nakłady per se niekoniecznie stworzą warunki dla rozwoju nauki. Przecież większe, w porównaniu z Polską, wydatki na naukę - w ponad dwukrotnie bogatszych od nas krajach Europy Zachodniej - nie zatrzymują odpływu naukowców do USA.

Dlatego właśnie zwiększeniu nakładów musi towarzyszyć reorganizacja nauki. By wydatki przyniosły owoce, ale również z powodów strategicznych. Naukowcy powinni unikać postawy roszczeniowej. Inaczej staną się jedną z niezliczonych grup nacisku na polski budżet i przegrają. Zamiast tego trzeba przedstawić plan reorganizacji polskiej nauki oraz przekonać do niego polityków i wyborców. Przedstawiciele świata nauki powinni powtarzać: “Chcemy więcej funduszy, w zamian zrobimy to i to, Polska zyska to i to. Sprawdźcie nas jakiś czas po tym, jak zaczniemy realizować nasz plan".

Postęp nauki w USA przemawia za tym, by polska reorganizacja bazowała na doświadczeniach uniwersytetów właśnie z tego kraju. Przecież udane reformy europejskie i projekty dalszych zmian, dyskutowane np. w Niemczech, znalazły wzorce właśnie za oceanem. Nie chodzi przy tym o wprowadzanie tych rozwiązań jako “amerykańskich", ale jako, po prostu, korzystnych dla rozwoju nauki i podatników oraz sprawdzonych. Tadeusz Sławek, inny uczestnik “Tygodnikowej" dyskusji o nauce, powołał się na “radykalną odmienność" tradycji amerykańskich i europejskich. Ale przecież Europę i USA łączy - a przynajmniej powinien łączyć - brak akceptacji dla marnotrawienia funduszy publicznych! Powtarzany często argument, że “niedobór środków" nie pozwala na reorganizację, jest również nieprzekonujący: nie ma powodu, by kraj niezamożny organizował instytucje inaczej niż bogaty.

Elementy potrzebnej reorganizacji wynikają właśnie z powyższych uwag. Pozioma struktura kadry, ocena postępów wyłącznie na podstawie publikacji w czasopismach o międzynarodowej renomie, granty przyznawane początkowo na podstawie recenzji międzynarodowej grupy ekspertów i odnawiane tylko w przypadku publikacji, stałe etaty jedynie dla najlepszych, którzy mają szansę stać się współczesnym Archimedesem. W stałych kontraktach można wręcz zawrzeć następującą klauzulę: “Zobowiązania dydaktyczne wzrosną, jeśli liczba publikacji nie spełni określonego minimum".

Wart zainteresowania wydaje się pomysł stworzenia jednego lub kilku “elitarnych uniwersytetów". Nie dekretem jednak, tylko stopniowo, dzięki konkurencyjnemu rozdziałowi środków. Polska potrzebuje wielu szkół wyższych zajmujących się kształceniem studentów, ale tylko niewielu o profilu badawczo-rozwojowym. Instytucje takie można budować krok po kroku, oferując sprawdzonym oraz dobrze zapowiadającym się młodym naukowcom etaty z niskimi zobowiązaniami dydaktycznymi i indywidualnie negocjowanym wynagrodzeniem. Przy tym, jeśli poważnie myślimy o zatrzymaniu eksodusu polskich naukowców, pensje dla najlepszych muszą być porównywalne do zarobków w Europie Zachodniej (biorąc pod uwagę różnicę kosztów utrzymania). Nawet po krótkim czasie takich praktyk powinniśmy się doczekać grupy cenionych uczonych na niektórych uniwersytetach. Prawdopodobnie największe szanse na pozytywne zmiany uzyskałaby Polska powołując nowy uniwersytet, podobnie jak Pompeu Fabra nieobciążony dziedzictwem frustracji i skostnienia.

Studenci powinni płacić czesne. Wszyscy, poza najmniej zamożnymi. Czym chcemy tłumaczyć fundowanie studiów przez podatników dzieciom zamożnych rodziców? Tymczasem dzięki dochodom z czesnego udałoby się podnieść zarobki pracowników akademickich zajmujących się dydaktyką, zdobywając w ten sposób ich poparcie dla reorganizacji.

Moje wnioski w dużej mierze pokrywają się z propozycjami Wittlina i Życzkowskiego czy Pomianka. Miejmy nadzieję, że już wkrótce polscy naukowcy przedstawią spójny program reform. Przecież nie można z tym czekać na polityków!

BARTOSZ MAĆKOWIAK (ur. 1973) jest doktorem ekonomii Uniwersytetu Yale, pracuje jako Juniorprofessor na wydziale ekonomii Uniwersytetu Humboldta w Berlinie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2005