Różnią nas nosy

Thé Tjong-Khing, rysownik i ilustrator: W komiksach sam pozowałem do swoich postaci, zarówno żeńskich, jak i męskich. W przypadku kobiet po prostu dorysowywałem sobie biust.

30.05.2016

Czyta się kilka minut

 / il. Thé Tjong-Khing. Fot. Jef Boes
/ il. Thé Tjong-Khing. Fot. Jef Boes

MONIKA OBUCHOW: Lata 30. Holenderskie Indie Wschodnie, wyspa Jawa. Zmierzch kolonializmu. Rodząca się w walce niepodległość. Indonezyjscy Chińczycy, nazywani przez Holendrów „dalekowschodnimi cudzoziemcami”. Przychodzi Pan na świat jako członek niezbyt lubianej mniejszości.



THÉ TJONG-KHING: Jako dziecko nie zauważałem politycznego kontekstu. Dzieci tego nie widzą. Szybko jednak zorientowałem się, że w naszej okolicy mieszkają różni ludzie – Arabowie, Jawajczycy, Holendrzy. Dzięki temu nauczyłem się indonezyjskiego, malajskiego, sundajskiego i holenderskiego.

Co więcej, doskonale wiedziałem, do kogo się zwracać w jakim języku. Wszyscy jednak byliśmy rasistami. Arabom nie wolno ufać, Jawajczycy są leniwi, Holendrzy niewychowani. Tylko my, Chińczycy, jesteśmy w porządku. Arabowie to samo myśleli o nas. Kiedyś odwiedził nas Holender i zrobił coś niewybaczalnego: poprosił o szklankę wody, a przecież tak się nie robi. Nie przystoi o nic się dopominać. Trzeba czekać, aż ci zaproponują. Gdy wyszedł, matka fuknęła: „Czegóż się spodziewać po takim narodzie!”.

Nauczono mnie zatem, że można żyć razem, jeśli pozostaje się w obrębie własnej grupy etnicznej. Mieszanie się rozpoczyna walkę.



W jakiej rodzinie się Pan wychował?



Ojciec był, jak to się dzisiaj mówi, biznesmenem. Miewał różne interesy: a to klub bilardowy, a to kawiarnię; właściwie nie wiedziałem, co robi. Matka po prostu siedziała w fotelu. Zapewne cierpiała na jakiś rodzaj fobii, nigdy bowiem sama nie opuszczała domu.



Czyli Pana wyjazd do Holandii w latach 50. był formą ucieczki – nie tylko od rodziny, ale także trudnej sytuacji politycznej?



Zawsze, gdy działo się coś złego, odpowiedzialność zrzucano na Chińczyków. Byliśmy idealnymi kozłami ofiarnymi. Ja jednak przede wszystkim chciałem się usamodzielnić, wyrwać z domu. Wtedy nie można było, ot tak, wyprowadzić się od rodziny, trzeba było jechać daleko. Poza tym w Indonezji nie było dla mnie pracy. To był bardzo biedny, wyzyskiwany kraj. Rdzenni mieszkańcy nie dostawali dobrych posad, ponieważ według kolonizatorów nadawaliśmy się jedynie na służbę. Zdecydowałem się na zagraniczne studia. Do wyboru był Londyn lub Amsterdam. Mówiłem po niderlandzku, właściwie mieszanką niderlandzkiego, indonezyjskiego i chińskiego, więc zdecydowałem się na Holandię.



Czy to był dobry wybór?



Potrafiłem jedynie rysować, nic innego mnie nie interesowało, co z kolei przynosiło rozczarowanie ojcu. Gdy dowiedział się, że wybieram się na studia do Amsterdamu, orzekł pojednawczo: „Jeśli tak lubisz rysować, zostań architektem”. Nie miał zielonego pojęcia, czym właściwie się zajmowałem, i że było to dalekie od architektury. W Holandii poszedłem na studia artystyczne, ale okazały się nie dla mnie, więc zmieniłem je na szkołę dla nauczycieli. Uczenie też mi nie wychodziło. Jeszcze w Indonezji rysowałem gwiazdy filmowe, więc szukając zajęcia, udałem się do założonego przez Martena Toondera studia komiksowo-animacyjnego. Poszedłem tam nie dlatego, że chciałem rysować komiksy, po prostu nie chciałem wracać do domu. Miałem przecież tylko wizę studencką. Okazało się, że robienie komiksów przypomina pracę przy filmie, rysowanie storyboardów. Gdy to odkryłem, zakochałem się w tej robocie, porzuciłem studia na dobre i zostałem nielegalnym imigrantem. Na szczęście, gdy zainteresowała się mną policja, studio rysunkowe poręczyło za mnie i otrzymałem pozwolenie na pracę. Wtedy też po raz pierwszy dowiedziałem się, że to, co robię, nie jest głupie. Szef studia zawołał mnie do siebie i powiedział: „Niezłe rzeczy robisz”.



W latach 70. porzucił Pan komiks na rzecz książek dla dzieci, mimo że odnosił Pan już sukcesy. Myślę o „Iris” czy wznowionym niedawno w formie albumu „Armanie i Ilvii” stworzonym z Lo Hartogiem van Bandą. W studiu Toonder doceniano Pański wtedy jeszcze realistyczny rysunek.



Po dziesięciu latach pracy w branży znudziłem się. Robiłem ciągle to samo. I nagle pojawiła się u mnie znana holenderska autorka książek dla dzieci, Miep Diekmann. Komiks nie był wtedy poważany w Holandii, mówiło się, że jest rozrywką dla głupków. Miep chciała pokazać, że jest inaczej, i postanowiła, iż kolejną jej książkę zilustruje autor komiksowy.



Musiał się Pan wiele nauczyć. Komiksem rządzą odmienne prawa.



Przy komiksach ważna jest sekwencyjność, książka obrazkowa z tego wyzwala. Pozwala także zmieniać style z książki na książkę. Wszystkiego w każdym razie uczyłem się przy pracy. To były inne czasy. Dzisiaj nie ma takich możliwości.



Właściwie nigdy nie studiował Pan rysunku…



Trzy lata uczyłem się w Indonezji, ale pochodzę z absolutnie akulturalnej rodziny, więc kompletnie nie rozumiałem tego, o czym mówiono w szkole artystycznej. Starano się mi przekazać wartościowe rzeczy, lecz ich nie słyszałem. Po trzech latach pracy w Holandii wróciłem na studia wieczorowe i dopiero wtedy coś się we mnie otworzyło. Po raz pierwszy.



Po tylu latach w Holandii kim się Pan czuje: Holendrem, Chińczykiem czy Indonezyjczykiem?



Dobre pytanie. Nie wiem. Chińczycy z Indonezji byli outsiderami. Mam to we krwi.



Czy przybycie do Holandii było dla Pana wstrząsem kulturowym?



Naturalnie. Pierwszego dnia w Amsterdamie poszedłem do rzeźnika. Za ladą stała duża blondynka. Nigdy wcześniej nie widziałem blondynki w takim kontekście. Holendrzy z Jawy nie pracowali u rzeźnika. Byli wysoko postawionymi urzędnikami państwowymi. Szok!

Zabawna historia wiąże się także z inną blondynką. Rysowałem ją dla studia komiksowego: długie włosy, szczupła, duży nos, wiadomo; sęk w tym, że gdy pokazałem rysunek, wszyscy wybuchnęli śmiechem. Okazało się, że narysowałem Azjatkę. Dużo czasu minęło, nim sam zobaczyłem w niej Chinkę. Teraz jest dla mnie jasne: mamy płaskie twarze, a nasze nosy zaczynają się niżej.



Dlatego skupił się Pan na rysowaniu zwierząt?



Bardzo możliwe. W każdym razie, gdy dzisiaj rysuję ludzi, uważam na nosy.



Interesuje Pana branża ilustratorska?



Już nie.



Ma Pan wrażenie, że widział już wszystko?



Nie o to chodzi. Zilustrowałem także „Baśnie” braci Grimm, czyli klasykę, którą wizualizowano po stokroć. Byłem pytany, czy nie onieśmiela mnie ten fakt. Otóż nie. Robię swoje i nie patrzę na innych.



Co właściwie znaczy „robić swoje”? Jak opisać Pana styl?



Nie wiem. Staram się, by ludzie wkładali swoje uczucia w moje ilustracje, ale nie chcę im tego otwarcie narzucać. Cały czas zastanawiam się, jak to zrobić. Kiedyś posługiwałem się wyrazem twarzy, teraz twarze są puste, bez wyrazu. Zamiast tego wpływam gestem i kolorem. To interesujący dla mnie okres. Nigdy nie jest za późno na naukę.



A czy któraś z tych uniwersalnych postaci przypomina Pana?



Nie. Ale wszystkie zachowują się jak ja. W tym sensie są mną – mają podobną gestykulację, ponieważ zanim je narysuję, odgrywam przed sobą sceny, w których je osadzam. W dzieciństwie widziałem właściwie wszystkie filmy, które przeszły przez indonezyjskie kina. Kupowałem fanziny. W nich były portrety gwiazd. Kopiowałem je namiętnie. Było na to zapotrzebowanie – koledzy prosili. Każdy chciał mieć swoją Marilyn Monroe. Nieźle wychodziły mi twarze i szyje, gorzej było z dołem. Tak więc, gdy zacząłem pracować przy komiksach, sam pozowałem do swoich postaci, zarówno żeńskich, jak i męskich. W przypadku kobiet po prostu dorysowywałem sobie biust. Wychodzi więc na to, że wszyscy mają moje cechy.



Jest Pan wielbicielem kina. Co Pana w nim pociąga?



Trudno mi dzisiaj powiedzieć, co w nim lubię, łatwiej, czego nie lubię. Współczesna narracja jest dla mnie za szybka. Nie rozumiem, co się do mnie mówi. W ciągu pięciu minut pada dziesięć imion, więc się gubię. Ze starego kina lubię „Okno na podwórze” Hitchcocka, największe wrażenie zrobiła na mnie Marlene Dietrich w „Destry znowu w siodle”.



Pokazywano je w indonezyjskich kinach, gdy był Pan mały?



Tak. Obecne były właściwie tylko filmy hollywoodzkie: dużo musicali, bardzo popularne westerny, dramaty, ale te szybko schodziły z ekranu, bo nikt na nie nie chodził. Science fiction właściwie nie istniało. Mój ojciec był w pewnym momencie właścicielem kina, więc oglądałem to wszystko z projektorni. „Destry znowu w siodle” widziałem jako siedmiolatek, to był chyba mój pierwszy film. Fascynowali mnie oczywiście ci mężczyźni w kowbojskich kapeluszach, ale oto nagle pojawia się ona, ufryzowana blondynka, i wdaje w bójkę. Byłem wstrząśnięty: walcząca kobieta! Dwie walczące kobiety! Nigdy czegoś takiego nie widziałem, nie miałem pojęcia, że to w ogóle jest możliwe. Wróciłem do domu i zacząłem rysować starcia. Obsadzałem przede wszystkim żeńskich członków swojej rodziny, ale po jakimś czasie dołączyli wujkowie. Pozwalałem im się bić. Drugi film dzieciństwa to „Królewna Śnieżka” Disneya – tam podobała mi się muzyka i kolory. Poza tym wielbiłem westerny z Johnem Wayne’em. Gdy po latach pojechałem do USA, moim głównym celem było obejrzenie „scenografii” z najważniejszych filmów dzieciństwa i sprawdzenie, jak wyglądają w rzeczywistości. Objechałem prerie, tereny, po których przemieszczali się w filmach kowboje.



W takim razie dlaczego postaci z filmów do tej pory nie pojawiły się w Pana książkach?



Występowały w komiksach. W książkach dla dzieci właściwie rysuję tylko zwierzęta, jak tu wpleść znaną aktorkę?



Może czas na książkę o fascynacji kinematografią?



Jeden wydawca mnie do tego namawiał, ale przecież nikt już nie chodzi do kina.



Czy Pana najnowsza książka, „Bosch – historia małego Hieronima, czapki, jego plecaka i piłki”, jeszcze niewydana w Polsce, jest próbą spopularyzowania sztuki wśród dzieci?

To było zamówienie z wydawnictwa. W tym roku obchodzona jest 500. rocznica śmierci Hieronima Boscha. Będzie wiele wydarzeń z tym związanych. Mnie jednak przede wszystkim nurtowało, jak opowiedzieć historię. Nie jestem pisarzem, z fabułą u mnie krucho. Punktem wyjścia było niezrealizowane do tej pory marzenie: powołać do życia Złego i skonstruować tak, żeby nikt prócz nas, czytelników, nie zdawał sobie sprawy z tego, że to jest właśnie ten Zły.



Jak się pracuje nad książką, np. taką opowieścią bez słów?



Najpierw dumam; najczęściej nocą, więc się nie wysypiam. Gdy wydaje mi się, że odnalazłem obraz, szkicuję go ołówkiem. Zwykle mnie rozczarowuje, bo przelany na papier z jakiegoś powodu nie działa. Szukam więc dalej, a poszukiwania przekształcają się w pokaźny stos rysunków. Pracuję tylko w domu, nie noszę przy sobie szkicownika. Boscha robiłem rok, ale zwykle książka zabiera mi średnio trzy miesiące. Przy Boschu najtrudniejsze było wymyślenie historii – tego, co chciałbym powiedzieć. Nie chodzi przecież tylko o wykorzystanie jego obrazów, trzeba wiedzieć, co przy ich udziale przekazać. Pisarze mają w głowie więcej fabuł, ja ciężko pracuję, żeby coś z siebie wykrzesać.

W wakacje chodzę z żoną na długie spacery. Wtedy pod hasłem „nowej książki” wymyślamy historie. Zwykle po powrocie jesteśmy z siebie bardzo dumni, ale wystarczy się z tymi pomysłami przespać i następnego dnia zostaje z nich wielkie nic. Mnóstwo niepowiązanych wątków i kompletny brak sensownej narracji. Nigdy nic nie urodziło się z naszych spacerów. Może jednak jest to dla mnie niezbędny etap pracy nad książką. Żona na pewno pomaga mi przy gotowych realizacjach. Gdy kręci nosem, wiem, że coś nie gra. Mówi: „Za dużo czerwieni”, i już mam pewność, że trzeba szukać, niekoniecznie czerwieni, bo problem często leży na przykład w odcieniu zielonego lub niewłaściwych proporcjach. Wiadomo tylko, że coś jest nie tak, więc nie spocznę, póki tego nie odkryję. Próba dotarcia do prawdy jest dla mnie inspirującym procesem artystycznym.



Korzysta Pan w pracy z komputera?



Nie. Mam smartfona, ale nie wiem, jak go używać. Mam komputer – odbieram maile. Próbowałem kiedyś rysować na iPadzie, ale nie dałem rady. Robota ręczna nie ma sobie równych. Lubię kontakt z rzeczywistą materią.



Pana ulubiona paleta barw?



Ciemne.



Naprawdę? W książkach tego nie widać.



W „Gdzie jest tort” może nie bardzo, ale zwykle doskwiera mi brak mroku. Lubię cienie. Lubię las. W baśniach mogłem pozwolić sobie na mroczniejszą gamę kolorystyczną. Jako dziecko doceniałem filmową grę bieli z czernią, kochałem film noir z jego ekspresyjnym oświetleniem. Tę słabość przywoływałem w komiksach. Wyobrażałem sobie, że robię taki film. W każdym razie na mojej stronie internetowej można obejrzeć prace, które szczególnie lubię. Okazuje się, że większość z nich jest mroczna.



Ma Pan mistrzów?



Najbardziej pociąga mnie sztuka naiwna, twórczość amatorska ze wszystkimi jej błędami. Chociażby brak wiedzy o anatomii, który skutkuje niewłaściwymi proporcjami kończyn. Tymi niedoskonałymi środkami często osiąga się więcej i dociera tam, gdzie nie dotrze profesjonalista. Tego im właśnie zazdroszczę.



Ale podobno Pan jest perfekcjonistą.



Tak mówią. W mojej fascynacji amatorszczyzną nie chodzi o brak perfekcjonizmu, lecz o tę niezdarność, czasem właśnie niezmiernie perfekcyjną.



Którą ze swoich książek najbardziej Pan lubi?



Zawsze ostatnią. Najbardziej ekscytuje mnie moment, w którym kończę jedną i zaczynam drugą. Wiem, że pojawia się szansa na coś lepszego. Teraz pracuję nad książką o dinozaurach.



Chińczycy są przesądni. Czy rodzina wypowiadała się na temat Pana pomyślności?



Cała moja rodzina doświadczała dziwnych, niepokojących i trudnych do wyjaśnienia wydarzeń. Ja nie. Kiedyś pojechaliśmy do mojej siostry. Siedzimy przy stole – ja, żona, siostra i jej mąż. Nagle Mino, moja żona, pyta: „Macie tu jaśmin? Pachnie jaśminem”. Siostra milczy. Wydaje się, że nie usłyszała, więc Mino powtarza: „Czy rośnie u was jaśmin?”, na co siostra ucisza ją słowami: „Cicho. To duch. Właśnie przechodzi obok nas i nie chce być zauważony. Nie powinniśmy o nim mówić, to przynosi nieszczęście”. Gdy siostra wyprowadzała się do Singapuru, próbowała sprzedać swój dotychczasowy dom, lecz potencjalni kupcy rezygnowali, bo odległość od drzwi do okna była niewłaściwa i mogła źle wpłynąć na ich los. Pecha przynosi także niewłaściwe ułożenie ulicy. Wtedy w twoje okno mogą zaglądać złe duchy.



To co według rodziny ochroniło Pana przed pechem?



Nie mam pojęcia, ale miałem rzeczywiście szczęście. Po miesiącu pobytu w Holandii zaproszono mnie na przyjęcie. Spotkałem tam człowieka z Indonezji, tzw. Indo, urodzonego z matki Jawajki i ojca Holendra. I on mnie pyta, co robię w Holandii. Odpowiadam, że rysuję, na co on: „Świetnie. Zilustrujesz moje książki!”. Tydzień później zadzwonił jego wydawca. Byłem szczęściarzem?



Ile książek mu Pan zilustrował?



Dwanaście.



Ojciec w końcu zaakceptował Pana zamiłowanie do rysunku?



W pewnym momencie ojciec zażyczył sobie spotkania z szefem studia komiksowego, w którym pracowałem. Po rozmowie z nim stwierdził: „A więc rysujesz…”. Zapewne była to forma akceptacji. ©



THÉ TJONG-KHING (ur. 1933) jest legendarnym rysownikiem, autorem ilustracji do książek dziecięcych i komiksów. Nagradzany wieloma prestiżowymi branżowymi wyróżnieniami. Chińczyk urodzony na Jawie. Dziś mieszka w Amsterdamie. Pracuje z najlepszymi holenderskimi autorami; tworzy także książki autorskie.

W Polsce wydano dwie jego opowieści bez słów: „Wielki piknik” i „Gdzie jest tort”, oraz napisaną przez Sylvię Vanden Heede serię „Felek i Tola”. W rolach głównych obsadza zwierzęta, najczęściej zająca, psa i lisa. Do Polski przyjechał na zaproszenie wydawnictwa Dwie Siostry.


Ilustracje pochodzą z książki „Felek i Tola i porywacze”, Wydawnictwo Dwie Siostry.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2016