Rekonstruowanie prawdy

Dr Krzysztof Persak: Akta Inkwizycji były miały na celu wykazanie absurdalnych win, a są świetnym źródłem do badania mentalności tamtych czasów. W zestawieniu z nimi materiały operacyjne SB i akta procesów sierpniowych nie wypadają gorzej.

23.01.2012

Czyta się kilka minut

ELŻBIETA OLENDER i AGNIESZKA JĘDRZEJCZYK: Rok temu wyszła książka „Złote żniwa”. Jan Tomasz Gross znów boleśnie wyrwał nas z letargu, a przy okazji przypomniał o istnieniu ważnego, lecz słabo zbadanego źródła wiedzy o okupacji. Są nim akta tzw. „sierpniówek”: procesów sądowych, wytaczanych po wojnie hitlerowskim kolaborantom [nazwa wzięła się stąd, że ich podstawą był dekret PKWN z 31 sierpnia 1944 r. – red.]. Potem ukazał się „Zarys krajobrazu”: książka o losach polskich Żydów ukrywających się w czasie wojny na wsi, której autorzy obficie korzystali z „sierpniówek”. Dyskusje, wywołane przez te książki, ujawniły zdumiewającą niekonsekwencję w podejściu do źródeł historycznych, jakimi są PRL-owskie dokumenty. Otóż nie wierzy się dokumentacji procesów wytoczonych za zbrodnie na Żydach, bo przecież wiadomo, że w śledztwach bito i wymuszano zeznania, ale ufa się aktom esbeckim, kiedy zaświadczają, że Wałęsa to „Bolek”. Badał Pan i „sierpniówki”, i akta SB. Czy i kiedy źródła „z pieczątką” są wiarygodne?

KRZYSZTOF PERSAK: Zanim odpowiem, muszę zaprotestować przeciwko nieuprawnionej generalizacji zawartej w stwierdzeniach: „nie wierzy się”, „ufa się”. Myślę, że większość badaczy i wyrobionych czytelników traktuje obie te kategorie źródeł z należytym krytycyzmem: nie zakłada z góry ich absolutnej wiarygodności ani też jej z góry nie neguje. Jeżeli chodzi o akta procesów wytoczonych za zbrodnie na Żydach, to przypuszczam, że ci, którzy a priori podważają ich wartość, kierują się raczej chęcią zaprzeczenia obrazowi rzeczywistości, jaki się z tych źródeł wyłania.

Wracając do pytania: dla historyka nie ma znaczenia, czy źródło jest „z pieczątką”, czy bez. Wiarygodność nie od tego zależy. List prywatny też może być dobrym źródłem historycznym, choć nie ma żadnego waloru urzędowego. Poza tym historyk nie jest bezmyślnym przepisywaczem źródeł. Pierwszą rzeczą, której uczą go na studiach, jest nieufność wobec źródeł. Metaforycznie mówiąc: każde źródło kłamie i trzeba je zmusić do mówienia prawdy. Jest elementem pewnej układanki, trzeba poddać je weryfikacji i zestawić z innymi, zinterpretować i dopiero na tej podstawie próbować zrekonstruować rzeczywistość.

Czy to znaczy, że źródła urzędowe nie są wyjątkowe pod żadnym względem?

Na pewno nie dla historyków, bo dla nich – zwłaszcza tych pracujących w archiwach – dokumenty urzędowe są chlebem powszednim. Historycy wiedzą, że niezależnie od tego, czy źródło zostało wytworzone przez instytucję, czy przez osobę prywatną, muszą zadać te same pytania: czy wytwórca dokumentu znał rzeczywistość, czy ją wiernie odzwierciedlił, czy mógł ją wiernie odzwierciedlić, czy miał jakieś powody, żeby ją wypaczyć etc.

Inna rzecz, że każdego typu źródła mają swoją specyfikę. Kiedy mamy do czynienia z dokumentami wytworzonymi przez duże biurokracje, powinniśmy uwzględnić logikę działania instytucji i dość uniwersalne prawa, które nimi rządzą, np. regułę oportunizmu urzędniczego, asekuranctwa w tworzeniu dokumentów. Nawiasem mówiąc, dzięki temu, że pracuję w Instytucie Pamięci Narodowej – czyli pełnię funkcję urzędnika – mam wgląd w to, jak powstaje dokumentacja urzędowa, widzę, czego w takich dokumentach się nie pisze, jakie kwestie się przemilcza lub formułuje na okrągło. To dla historyka cenne doświadczenie, bo unaocznia reguły rządzące strukturami biurokratycznymi.

Wyjaśniając w jednej ze swych książek okoliczności śmierci w 1961 r. dziennikarza Henryka Hollanda, posłużył się Pan aktami operacyjnymi SB. Na czym polegała ich specyfika?

Akta operacyjne tajnych służb wydają się wyjątkowe przez to, że nigdzie na świecie policja nie ujawnia tego rodzaju dokumentów dotyczących niedawnej przeszłości. Jednak poza aurą źródeł zakazanych, w sensie warsztatowym nie są one niczym szczególnym. Mają pewną specyfikę związaną z żargonem zawodowym, jakim operuje policja polityczna, z jej sposobem działania, pragmatyką służbową, sposobem wytwarzania dokumentów. Ale na tym ich wyjątkowość się kończy. Nie mają innego statusu niż pozostałe źródła historyczne i nie należy ich demonizować ani fetyszyzować. Trzeba nauczyć się z nimi obchodzić i wydobywać z nich informacje, ale do tego nie jest potrzebna żadna wiedza tajemna wystarczy wiedza fachowa.

Jeśli materiały operacyjne nastręczają historykowi jakichś problemów, to raczej etycznych niż warsztatowych. Ponieważ często powstawały bez wiedzy i woli tych, których dotyczą, pokazują rzeczywistość przez dziurkę od klucza. Historyk musi więc zmobilizować swoją wrażliwość etyczną, kierować się przyzwoitością i odpowiedzialnością za słowo. Ale i pod tym względem akta ubeckie nie są wyjątkowe, gdyż takie same problemy stwarza np. prywatna korespondencja.

W sprawie Hollanda uznał Pan raporty ubeckie za źródło wiarygodne.

Co nie znaczy, że bezkrytycznie im uwierzyłem. Henryk Holland wypadł z okna swojego mieszkania na szóstym piętrze podczas rewizji prowadzonej 21 grudnia 1961 r. przez Służbę Bezpieczeństwa i należało odpowiedzieć na pytanie, czy go wypchnięto, zmuszono do samobójstwa, czy też sam skoczył z okna.

Okoliczności tej śmierci rekonstruowałem, posługując się różnorodnym materiałem. Konfrontowałem raporty, które po tym wydarzeniu pisali wszyscy tam obecni, żeby wyłapać sprzeczności w relacjach. Porównywałem z dokumentacją fotograficzną i planem mieszkania. Szczęśliwie dla mnie znalazło się dodatkowe źródło: zapis z podsłuchu zainstalowanego w mieszkaniu Hollanda; przynajmniej część funkcjonariuszy nie wiedziała o podsłuchu. Uwzględniłem także kontekst sytuacyjny. Zadałem pytanie: cui bono? – czy istniały powody skrytobójstwa? – i takich powodów nie znalazłem. Za to wgląd w sytuację osobistą Hollanda sugerował, że mógł on chcieć popełnić samobójstwo. To wszystko zestawione razem przekonało mnie, że mamy do czynienia z samobójstwem, a nie z zabójstwem. Może kiedyś historycy znajdą inne źródła, które tę tezę podważą. Liczę się z tym, bo przecież nie ma jednej, ostatecznej wersji historii.

Raporty przedstawiały różne wersje tego wydarzenia, funkcjonariusze SB zmieniali swoje relacje.

To prawda. Funkcjonariusze mieli wiele powodów, żeby kłamać, i faktycznie kłamali co do pewnych szczegółów. Próbowali zatuszować swoje zaniedbania, które umożliwiły Hollandowi popełnienie samobójstwa. Prawdopodobnie robili to za wiedzą przełożonych, którzy też byli zainteresowani ukryciem prawdy, bo spadała na nich odpowiedzialność za niedociągnięcia podwładnych.

Niemniej raporty te są cennym źródłem historycznym. To, że twórca dokumentu mijał się z prawdą, nie jest dla historyka problemem. Nawet dokument fałszywy jest źródłem informacji, bo dokumentuje intencje fałszującego. Podam przykład: istotnym dokumentem w sprawie Hollanda była notatka przeznaczona dla kierownictwa partii, która podsumowywała wyniki śledztwa. Została napisana ewidentnie tendencyjnie i insynuowała, że zagraniczne powiązania Hollanda miały charakter szpiegowski. Porównanie treści notatki z całą dokumentacją sprawy pokazuje, że te insynuacje były bezpodstawne, a autor notatki usiłował wpłynąć na opinię szefa partii – próbował nim manipulować.

Taką manipulację trudno uznać za element tuszowania sprawy. Co ta notatka mówi historykowi o celach instytucji, która ją wytworzyła?

To nie były cele instytucji jako takiej, ale koterii w partii, w PZPR, która dążyła do zdyskredytowania konkurentów politycznych i do swoich celów wykorzystała Służbę Bezpieczeństwa. Hollandowi zarzucono, że informował zagranicznych dziennikarzy o kulisach życia politycznego. To godziło w ówczesnego kierownika Biura Prasy KC PZPR Artura Starewicza, który ponosił polityczną odpowiedzialność za świat prasy. Pokazywało, że nie potrafi upilnować dziennikarzy, że toleruje gadulstwo.

Wciąż jednak trudno byłoby zrozumieć, dlaczego nadano takie znaczenie sprawie, która miała wymiar zwykłego plotkarstwa. Dopiero szersza analiza ujawnia, że szef partii komunistycznej, Władysław Gomułka, miał obsesję na punkcie szczelności szeregów partyjnych. Wściekało go, że towarzysze z frontu ideologicznego przekazują pikantne plotki, które potem komentuje Radio Wolna Europa. W przeznaczonym dla niego dossier sprawy Hollanda zachowały się wydruki z nasłuchów Radia Wolna Europa. Są na nich podkreślenia naniesione przez osobistego sekretarza Gomułki, Walerego Namiotkiewicza. W charakterystyczny sposób – czerwonym ołówkiem, przy linijce – Namiotkiewicz podkreślał komentarze nieprzychylne wobec Gomułki i kierownictwa partii, czyli to wszystko, co musiało Gomułkę rozjuszać. I tę wściekłość wykorzystywano potem przeciw konkurentom politycznym.

We wstępie do „Zarysu krajobrazu”, książki o losach Żydów ukrywających się na polskiej wsi, broni Pan tezy, że akta procesowe są wiarygodnym źródłem historycznym. Czy można zrekonstruować prawdę historyczną na podstawie informacji zawartych w dokumentach wyprodukowanych w prokuraturze i policji, skoro te instytucje nie są zainteresowane ważeniem racji, lecz poszukiwaniem dowodów winy?

Historycy posługują się aktami sądowymi od dawien dawna i czynią to z powodzeniem. Akta Inkwizycji były bez wątpienia tendencyjne i miały na celu wykazanie absurdalnych z naszej perspektywy win, a przecież pozostają świetnym źródłem do badania codzienności i mentalności tamtych czasów. W zestawieniu z nimi materiały operacyjne tajnej policji i akta procesów wytaczanych w oparciu o dekret sierpniowy – bo o nie tu chodzi – nie wypadają gorzej: nie są trudniejsze do interpretacji ani mniej wiarygodne. Celem prokuratora jest wskazanie sprawcy i udowodnienie mu winy, ale historykowi to nie przeszkadza, bo w aktach procesowych istotne informacje pojawiają się w didaskaliach, w tym, co ludzie mówią mimochodem i nie do końca świadomie.

Badacz, który szuka odpowiedzi na pytanie, ilu Polaków uczestniczyło w zbrodni w Jedwabnem, nie znajdzie w aktach procesowych odpowiedzi wprost. Znajdzie za to pośrednie wskazówki. Przeczyta, że świadkowie – indagowani na temat jednego oskarżonego – odpowiadali: „wielu także było chłopów ze wsi, których nie znałem”. Albo: „przy spędzonych Żydach była masa ludzi nie tylko z Jedwabnego, ale i z okolic”. Takie informacje pomogą mu zrekonstruować prawdę.

Czy wiarygodności tego źródła nie umniejsza to, że w procesach z dekretu sierpniowego kary za zbrodnie na Żydach wymierzało państwo totalitarne, które szykowało się do rozprawy z niepokornymi obywatelami?

Dekret PKWN z 31 sierpnia 1944 r. był podstawą do karania za zbrodnie hitlerowskie, w tym za kolaborację, i tylko część rozpatrywanych spraw dotyczyła zbrodni na Żydach. Procesy z dekretu sierpniowego nie miały charakteru politycznego, nie toczyły się przed sądami wojskowymi, gdzie od samego początku zasiadali ludzie z rekrutacji politycznej, przyuczeni do wykonywania zawodu. Te procesy odbywały się przed sądami powszechnymi, 80 proc. wyroków zapadło do roku 1950, a w tym w czasie kadrę sądów powszechnych stanowili głównie sędziowie przedwojenni. Jeśli oskarżonym był żołnierz podziemia, można się oczywiście zastanawiać, czy nie próbowano go obciążyć hańbiącymi zarzutami. Ale wśród ponad 20 tys. takich procesów przypadki sądzenia żołnierzy podziemia były relatywnie rzadkie. Tam, gdzie podsądnymi byli zwykli ludzie oskarżeni o kolaborację, element manipulacji politycznej nie występował.

Ale w śledztwie postępowano brutalnie.

Zapewne tak, z tym że była to raczej zwykła brutalność tępej policji, takie rutynowe bicie w mordę, a nie wymuszanie zeznań poprzez długotrwałe tortury. Było to godne potępienia, nie służyło jednak konstruowaniu całkowicie fałszywej rzeczywistości, tak jak to miało miejsce w śledztwach politycznych.

Istnieją za to inne przyczyny, dla których to źródło może nastręczać trudności. Po pierwsze: akta procesów z dekretu sierpniowego są jeszcze słabo przebadane. Na razie wykorzystują je głównie badacze relacji polsko-żydowskich, a ponieważ tylko niewielka część procesów dotyczyła zbrodni na Żydach, za wcześnie na wyciąganie ogólnych wniosków. Po drugie: tam, gdzie szło o zbrodnie na Żydach, wymiar sprawiedliwości działał rutynowo, wykazywał daleko posunięty brak zainteresowania i obojętność – bo Żydzi byli obcy. Obojętność widać choćby w tym, że ani sądy, ani organa ścigania nie troszczyły się o ustalenie tożsamości ofiar. W aktach zamiast nazwisk pojawiają się najczęściej ogólnikowe określenia: Żydówka, grupa Żydów.

Uderzająca jest też pobieżność postępowań. Nikt nie był zainteresowany dogłębnym i szczegółowym wyjaśnieniem spraw. W sprawie zbrodni w Jedwabnem prokuratura zadowoliła się pierwszymi uzyskanymi zeznaniami. W trakcie procesu świadkowie wymieniali z nazwiska osoby uczestniczące w pogromie, ale prokuratura nie podjęła żadnej próby wyjaśnienia, czy te osoby faktycznie wzięły udział w zbrodni. Sędziowie bezkrytycznie przyjmowali argumentację obrony, nie kwestionując ewidentnych nawet sprzeczności. Nie przeszkadzało im np., że świadkowie obrony podają różne miejsca, w których oskarżony miał rzekomo przebywać w czasie mordu. W uzasadnieniu wyroku pojawia się informacja, że część ofiar została rozstrzelana. W śledztwie nie było o tym mowy, sędziowie po prostu dopisali to z rozpędu, na podstawie potocznej wiedzy o sytuacjach okupacyjnych.

W podsumowaniu tomu „Zarys krajobrazu” Barbara Engelking i Jan Grabowski tak piszą o „sierpniówkach”: „uderzający w tych dokumentach jest niemal całkowity (...) brak poczucia winy sprawców”. Czy akta procesów sądowych i protokoły przesłuchań są dobrym miejscem do szukania śladów skruchy? Czy w logice procesu nie mieści się prawo oskarżonego do obrony za wszelką cenę?

Być może to racja, może nie powinno nas zaskakiwać, że w tego typu dokumentach nie znajdujemy dowodów poczucia winy. Ale podejdźmy do tego od drugiej strony: spójrzmy, co się w tych dokumentach znajduje? Są tam listy, petycje sąsiadów i krewnych wstawiających się za oskarżonymi, zaświadczających, że oskarżeni są bardzo przyzwoitymi ludźmi, dobrymi Polakami, patriotami, że ich postawa podczas wojny była generalnie bez zarzutu. Lokalna społeczność solidaryzowała się z oskarżonymi, wspierała ich. A to, moim zdaniem, jest świadectwem niewyrażonego wprost przekonania, że właściwie nic się nie stało, że te czyny nie domagają się sankcji społecznej.

IPN stał się dysponentem ogromnego zbioru dokumentów opatrzonych pieczątką komunistycznego państwa. Od tej instytucji wymaga się dwoistego podejścia do źródeł: historycznego, które dąży do zrekonstruowania prawdy, i prokuratorskiego, które ma na celu znalezienie winnych i wymierzenie sprawiedliwości. Czy nie ma w tym sprzeczności?

To jest sztucznie postawiony problem. Działalności badawcza i śledcza IPN są od siebie oddzielone. IPN jest instytucją składającą się z czterech działów. Najbardziej bliskie sobie z racji działalności są archiwum oraz pion badawczy i edukacyjny. Natomiast dwa piony prokuratorskie – ścigania zbrodni i lustracyjny – choć są pod tym samym dachem, to są oddzielone i szalenie hermetyczne.

W sensie bardziej ogólnym IPN niewątpliwie jest instytucją, która dokonuje rozrachunku z przeszłością. Celowo używam słowa „rozrachunek”, a nie „rozliczenie”, bo rozliczenie to wymierzanie sprawiedliwości, a rozrachunek jest pojęciem szerszym, w którym mieści się i opisywanie przeszłości, i oddawanie sprawiedliwości – przywracanie społeczeństwu pamięci o ofiarach i nieznanych bohaterach. Warto bowiem pamiętać, że akta służb bezpieczeństwa nie tylko stawiają ludzi w złym świetle – zawierają także informacje o czynach bohaterskich i postępkach godnych pochwały. 

ROZMAWIAŁY ELŻBIETA OLENDER I AGNIESZKA JĘDRZEJCZYK

Dr KRZYSZTOF PERSAK jest historykiem związanym z Instytutem Pamięci Narodowej i Instytutem Studiów Politycznych PAN; pełni obecnie funkcję dyrektora Biura Prezesa IPN. Jest autorem i redaktorem licznych prac poświęconych dziejom najnowszym Polski. Opublikował m.in. „Odrodzenie harcerstwa w 1956 roku” (1996); „Wokół Jedwabnego” (z Pawłem Machcewiczem, 2002); „A Handbook of the Communist Security Apparatus in East Central Europe, 1944–1989” (z Łukaszem Kamińskim, 2005). Za książkę „Sprawa Henryka Hollanda” (2006) otrzymał Nagrodę Historyczną „Polityki”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2012