Przywieź, proszę, garść ziemi

Od prawie 90 lat Ormianie oskarżają Turków o pierwsze w XX w. ludobójstwo. Powtarzają, że sprawiedliwości musi stać się zadość. Turcy odpowiadają: trwała wojna, po naszej stronie też były ofiary, a Ormianom nie chodzi o sprawiedliwość, lecz o pieniądze. Dziś temat rzezi z 1915 r. wraca w związku z tureckimi aspiracjami do Unii Europejskiej.

---ramka 341554|prawo|1---Ararat to święta góra Ormian. Wysoka na ponad 5 tys. metrów, jest wygasłym wulkanem. Leży na terenie Turcji, dlatego dla większości Ormian jest niedostępna. Mogą ją tylko oglądać: ze stolicy Armenii, Erewania, widać ją jak na dłoni. Ale nie mogą usiąść w jej cieniu, jak przez setki lat, gdy Góra działała na wyobraźnię kolejnych pokoleń. W jej cieniu Ormianie rodzili się i odchodzili. O niej pisali pieśni. Na niej osiadła Arka Noego, gdy skończył się potop. Bóg zawarł z Noem przymierze i obiecał, że nie będzie już złorzeczył Ziemi z powodu ludzi, gdyż “usposobienie człowieka jest złe już od młodości". Tak mówi Księga Rodzaju.

- Tysiące lat po tym przymierzu Bóg o nim zapomniał - ironizuje Grigorij, który w Boga nie wierzy. Spotykamy się w Jerozolimie, gdzie mieszka i prowadzi z wujem sklep. Ormianie w Jerozolimie zajmują jedną z czterech części Starego Miasta. Sprawują pieczę nad miejscami męki Chrystusa. Mają własną katedrę, seminarium duchowne, bibliotekę, szkołę i muzeum. Ale choć Grigorij na każdym kroku ociera się o świętość, w Boga nie wierzy: - Nie po tym, co się stało, gdy najstarszy lud chrześcijański został niemal doszczętnie wybity.

90 lat temu góra Ararat leżała na wschodnich rubieżach Imperium Osmańskiego. Imperium było większe niż jego dzisiejsza sukcesorka Turcja i bardziej różnorodne etnicznie. Zamieszkiwali je Turcy, Arabowie, Żydzi, Grecy, Kurdowie, a w okolicach góry Ararat - Ormianie. Gdy zaczynała się I wojna światowa, żyło ich tam ok. dwóch milionów.

Turcja stanęła po stronie Niemiec. Walczyła przeciw Rosji, która upominała się, by muzułmańscy Turcy szanowali prawa prawosławnych Ormian. Wprawdzie car traktował “kwestię ormiańską" instrumentalnie, ale Ormianie uważali Rosję za opiekunkę. Gdy wiosną 1915 r. ruszyła rosyjska ofensywa we wschodniej Turcji, ludność ormiańska zaczęła - tak twierdzą tureccy historycy - atakować zaplecze wojsk tureckich. Wtedy rząd podjął decyzję o deportacji wszystkich Ormian na teren Syrii, Iraku i Palestyny (wtedy należących do Imperium Osmańskiego).

Ormianie, a za nimi większość międzynarodowych historyków mówią, że to nie była deportacja, tylko ludobójstwo, a jego ofiarą padła większość ormiańskiej społeczności. Turcy odpowiadają, że owszem, doszło do “smutnych, nieplanowanych wydarzeń", które można nazwać nawet masowymi mordami, ale na pewno nie była to świadoma eksterminacja narodu ormiańskiego.

Świadkowie (nie przeżyło ich wielu) mówili o wyjątkowym okrucieństwie tureckich żołnierzy. W krótkim czasie zamordowano do półtora miliona Ormian (Turcy mówią, że zginęło najwyżej 300 tys.). Zabijano mężczyzn, dzieci i kobiety (wcześniej gwałcone), lub “tylko" głodzono. Pozostałych wywożono pociągami; przeżycie podróży graniczyło z cudem.

Akcję przeprowadzono skutecznie. Od 1915 r. we wschodniej Turcji Ormian już nie ma. Zostały tylko ich kościoły i święta góra Ararat.

"To cholernie boli"

Dziś Turcy mówią, że tragedia Ormian budzi ich żal. Ale, dodają, w zbrodni nie uczestniczyli żołnierze, a jeśli nawet, to spontanicznie. To istotne, bo jeśli Turcy przyznaliby, że masowe mordy odbywały się na rozkaz, oznaczałoby to (zgodnie z późniejszą definicją ONZ) ludobójstwo. I choć zebrane przez historyków dowody i relacje dowodzą, że tak właśnie było, Turcy podważają ich wiarygodność. Mówią, że najwięcej Ormian zabiły głód i epidemie, nie ich armia.

Żal jest więc uzasadniony - twierdzą dalej Turcy - ale nie ma podstaw do oficjalnych przeprosin, które zostaną odebrane jako przyznanie się do ludobójstwa, co z kolei zaowocuje falą wniosków o odszkodowania. “Tu nie chodzi o nic innego, jak o nasze pieniądze" - przekonywał dwa lata temu jeden z tureckich felietonistów. Turcy w to wierzą. Znają wyrok sądu z USA, który nakazał towarzystwom ubezpieczeniowym wypłacenie odszkodowań dla ofiar wydarzeń z 1915 r. Wiedzą, że podobny proces toczy się we Francji. I są przekonani, że Ormianie tylko czekają, by turecki rząd nazwał tamte zdarzenia ludobójstwem. “Jako ofiary ludobójstwa Ormianie będą mogli od nas żądać ogromnych kwot - pisał ów felietonista. - Będą starali się odzyskać swoje domy, ziemię i majątki".

O odzyskanie majątku w Turcji mógłby się starać również mieszkający w Jerozolimie Grigorij. Jego rodzina mieszkała od setek lat nad jeziorem Van, blisko dzisiejszej granicy turecko-irańskiej. Pod koniec XIX w. dziadek matki pokłócił się z braćmi i wyprowadził z rodziną bardziej na północ. Babcia Grigorija wspominała, że z ich nowego domu w słoneczne dni widać było Ararat; nawet w największe upały jego szczyt pokrywał śnieg.

Babci jako jedynej z czwórki rodzeństwa udało się przeżyć tureckie pogromy i dotrzeć do Damaszku. W masakrach zginęli jej rodzice i trzej bracia. Ją z Damaszku krewni zabrali do Jerozolimy. Tam mieszkała do końca życia.

Grigorij wspomina, że gdy pierwszy raz w życiu jechał do Erewania, babcia zabraniała mu patrzeć w stronę Araratu. “Ty się nie waż tam patrzeć, ty masz mieć Go w sercu!" - krzyczała. Potem tłumaczyła: “Jeśli spojrzysz, to nie wytrzymasz, pęknie ci serce".

- Ale nawet jak się nie patrzy, to i tak cholernie boli - tłumaczył mi Grigorij. Dziś domu, w którym urodziła się jego babcia, nie ma. Wyrosło tam małe miasto i widok na Górę przesłania osiedle z wielkiej płyty. Grigorij nawet nie wie, jak miałby walczyć o odzyskanie ziemi pradziadka. I nie wie, czy chce. Choć pieniądze by się przydały, córka idzie na studia...

"Nie pytaj!"

Ormianie nie zapomnieli. Wkrótce po 1915 r. powstała pierwsza organizacja, mająca za cel odwet. Byli to “Komandosi Sprawiedliwości". Chcieli zabijać urzędników i oficerów otomańskich, którzy uczestniczyli w masakrach. Największym sukcesem “Komandosów" było zabicie w 1921 r. w Berlinie Talata Paszy, który miał dać rozkaz do rzezi. Po latach kontynuatorami “Komandosów" zostali młodzi ludzie z organizacji ASALA, która powstała w Libanie, by przypomnieć światu o tragedii Ormian. ASALA nie przebierała w środkach. W latach 70. i 80. zamordowała ponad 40 tureckich dyplomatów i przeprowadziła ok. 70 zamachów bombowych. W 1973 r. zginął turecki konsul w Los Angeles, a w 1975 r. ambasador w Paryżu.

Turcy mają żal, że świat pamięta o tragedii Ormian, a o ormiańskim terroryzmie nie (wierzą np., że ASALA działała w porozumieniu z francuskim rządem). Tym więcej goryczy budzi w nich uchwała francuskiego parlamentu sprzed kilku lat: Francja wezwała Turcję, by przyznała się do ludobójstwa. Podobne słowa Turcy słyszeli już z Włoch, Watykanu, a nawet od swojego przyjaciela - Stanów Zjednoczonych. - Nie można tego wrzucać do jednego worka z Holokaustem! - denerwuje się mój turecki przyjaciel, prof. Serdar Laciner. Nie chce przyjąć, że ludobójstwo może mieć też inne twarze, niż kominy Auschwitz, np. kolby karabinu tureckiego żołnierza.

Wtedy, po 1915 r., ostatni tureccy Ormianie rozjechali się po świecie. Dziś ponad połowa całej ormiańskiej społeczności mieszka poza Armenią. Zwiedzając historyczne miasto Ani we wschodniej Turcji, spotykam Agopa, obywatela brytyjskiego ze Szkocji. - Jestem Ormianinem znad Loch Ness - śmieje się. Tacy jak on, jeśli się zorganizują, robią wszystko, by świat nie zapomniał. Francuscy Ormianie lobbują dziś, by Francja storpedowała negocjacje UE z Turcją.

- Nie chcemy, by Turcja nie weszła do Unii - tłumaczy Agop. - Chcemy tylko, by się przyznali, że nasi zmarli byli ofiarami planowanego ludobójstwa. A Turek patrzy ci prosto w oczy i tłumaczy, że była wojna, że Ormianie też ich zabijali, że nie padło dwa miliony, ale 200 tys. I wiesz, najgorsze jest to, że oni w to chyba naprawdę wierzą. Zwłaszcza młodzież.

Agop ma rację. Studiując na Uniwersytecie Marmara w Stambule, pytałem znajomych studentów, co wiedzą o tamtej masakrze. Niemal wszyscy wiedzą tyle, ile uczono ich w szkole: była wojna, Turcy zabijali Ormian, a Ormianie Turków. Niektórzy przytaczają argumenty Ormian, ale okraszone przymiotnikami: “kłamliwy", “niepotwierdzony". Tylko jeden, Kurd, powiedział, że babcia opowiadała mu, jak Turcy mordowali Ormian. I że Kurdów kiedyś na pewno też wymordują. - Ale - ostrzegł mnie Kurd - o te sprawy nie pyta się w Turcji nawet przyjaciół!

Ormianie to temat niewygodny. Opinia publiczna poważnie zajęła się rokiem 1915 raz: cztery lata temu, po programie telewizyjnym pisarza Tanera Akcama. Pisarz przełamał tabu i opowiedział publicznie rodakom, jak ich przodkowie potraktowali swych sąsiadów. Przez prasę przetoczyła się fala komentarzy, pisarza oskarżano o sprzyjanie wrogom Turcji i “wzięcie ormiańskich pieniędzy". Ale były i inne reakcje: niektórzy komentatorzy pisali, że od kwestii ormiańskiej nie da się uciec i może pora stawić jej czoło. Od programu Akcama w Turcji wydano kilka książek na temat masakry Ormian. Ich autorzy przyznają, że dostępne dokumenty potwierdzają wersję o ludobójstwie. Pojawiły się też publikacje wzywające do pojednania.

Prof. Mustafa Soylemez długo opowiada mi o ormiańskich przyjaciołach swego dziadka, ojca, wreszcie o swoich. Jego zdaniem skoro Ormianie i Turcy tyle lat żyli w przyjaźni, teraz powinni umieć się pojednać: - To, co stało się w 1915 r., tuż przed ostatnim tchnieniem Imperium Osmańskiego, jest tragedią w historii obu narodów i rani obie strony. Musimy coś z tym zrobić, Turcy i Ormianie nie mogą ciągle żyć przeszłością - mówi profesor. Symptomatyczne to słowa dla pewnych środowisk, nie tylko inteligenckich.

"Mogłoby być pięknie"

W istocie, wielu Ormian i wielu Turków ma dość obecnego stanu rzeczy. Także dlatego, że dopóki Armenia, niepodległa od upadku ZSRR, jest skłócona z Turcją, ma utrudniony dostęp do wymiany handlowej i kulturowej z Europą. A to źle odbija się na trudnej sytuacji ekonomicznej (kraj nie ma dostępu do Morza Czarnego i sąsiaduje z Turcją i Azerbejdżanem; stosunki z oboma krajami są złe).

Ale również niektórzy Turcy odczuwają złe strony zamknięcia granicy turecko-armeńskiej.

Dawne miasto Ani, które zwiedzam razem z Agopem, to potencjalny raj dla turystów. Tysiąc lat temu rywalizowało z Konstantynopolem, dziś tworzą je rozrzucone nad rwącą rzeką ruiny: kościół ormiański, przecięty na pół przez trzęsienie ziemi; drugi, z zapierającymi dech malowidłami. Ormiańska katedra, ruiny twierdzy. Turystów jak na lekarstwo.

Tymczasem po drugiej stronie rzeki jest Armenia. - Ormanie, gdyby mogli, jeździliby tu całymi rodzinami - tłumaczy Agop. - Ale nie mogą. To znaczy mogą, ale musieliby jechać przez Gruzję. Mało kogo w Armenii stać na takie eskapady. Tutejsi Turcy wiedzą, że na naszym sentymencie można robić pieniądze i od paru lat ślą petycje nawet do premiera, by otworzył granicę.

Petycje dały pierwsze efekty. Jeszcze rok temu na odwiedzenie Ani potrzebna była zgoda wojska. Zwiedzało się w eskorcie żołnierzy, który zabraniali robić zdjęcia. Dziś o tych obostrzeniach nikt nie pamięta. Turecki strażnik częstuje nas herbatą i rozmarza się, jak dobrze by było, gdyby otwarto granicę. Założyłby sklepik z pamiątkami i żył jak król. A tak, w Ani nie ma nawet restauracji z prawdziwego zdarzenia. Tylko garść biednych chałup, jak to na wschodzie Turcji.

Na razie wydarzenia sprzed 90 lat kładą się cieniem na relacjach Turcji i Armenii. Wprawdzie Turcja jako jedna z pierwszych uznała armeńską niepodległość, jednak oba kraje nie nawiązały stosunków dyplomatycznych. Oficjalne powody są dwa: wojna azersko-armeńska o Karabach i niedomówienia w kwestii armeńskich roszczeń terytorialnych wobec Turcji. Nieoficjalnie na porozumienie o przyszłości nie ma miejsca, póki nie będzie porozumienia o historii.

Z kolei w Turcji można o Ormianach usłyszeć opinie graniczące z absurdem: że dają broń Kurdom, chcą wymordować naród turecki i mają w tej sprawie układ z masonerią z USA. - A wiesz, co to jest masoneria? - upewnia się Fatih, gdy opowiada mi o ormiańskich knowaniach.

Fatih mieszka w Tatvanie, 300 km od Araratu, na dawnych ziemiach Ormian. Poznajemy się na promie na wyspę Akdamar. Ta mała wyspa na jeziorze Van jest celem turystów z całego świata: posiada jeden z najlepiej zachowanych, najpiękniejszych i najpiękniej położonych kościołów ormiańskich. Jest pod wezwaniem świętego Krzyża i powstał na początku X w.

Fatih płynie z dziewczyną na wyspę na piknik. Mają kiełbaski, grilla i wielką ochotę, by wyjawić mi “prawdę o Ormianach". Wiedzą jedno: że “oni" chcą tu wrócić. Im bardziej Fatih zapala się, tym więcej rzeczy okazuje się być sprawką Ormian. Nawet problemom gospodarki winni są Ormianie, a Fatih nie może znaleźć pracy z ich powodu... Dla niego Ormianie pełnią taką rolę, jaką w Polsce niektóre środowiska wyznaczyły Żydom. Jego postawa jest typowa dla części tureckiej młodzieży. Zwłaszcza tej gorzej wykształconej, gorzej zarabiającej, sfrustrowanej.

Siedzimy więc koło ormiańskiego kościoła i pijemy wino z butelki po coli (żeby Allah nie widział). Myślę o czasach, gdy mieszkali tu Ormianie. Gdy wyspa rozbrzmiewała ich śpiewem i śmiechem, a kościół pełen był wiernych.

- Fatih - pytam - a jeśli twój rząd przeprosi Ormian, co zrobisz?

- Wyjadę z kraju.

Felietonista “Turkish Daily News" pisał niedawno: “Tureckie społeczeństwo nie jest gotowe do poważnej debaty na temat wydarzeń z 1915 r. To niedobrze, bo takiej debaty nie da się uniknąć. Będzie dla nas dużo bardziej bolesna niż niedawna w sprawie Cypru. Elity muszą wreszcie zdać sobie sprawę, że w drodze do Unii będziemy się potykać o sprawę Ormian. Nasza republika powinna się obudzić i zawrzeć pokój ze swoją historią".

O garść ziemi

Miasteczko na wschodzie Polski, skąd pochodzę. Prowincjonalny bazar. Rozmawiam z Oleksandrem z Erewania. Handluje elektroniką i ubraniami. Mówię mu, że spacerowałem po zboczu Araratu. Nie wierzy. Jest pewien, że Turcy tam wszystkich rozstrzeliwują. Rozmawiamy chwilę. Przerywa nam klientka, chce kupić baterie. Nie przeszkadzam, żegnam się.

Oleksandr dogania mnie, patrzy niepewnie w oczy, częstuje papierosem. Po chwili prosi: - Jakbyś jeszcze kiedyś był tam, przy Górze, to przywieź mi trochę ziemi - mówi. - Troszkę, starczy naparstek. Zapłacę, ile będzie trzeba. Po co? Jak umrę, to mi włożą do trumny.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2004