Podzwonne dla porcelanowych dzwonów

Poczułem się nareszcie swojsko, jak na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Pałac, oddzielony od ulicy dziedzińcem i dwiema kordegardami z kutą bramą, prezentował dyskretny urok dojrzałego baroku. Gräfin Cosel - rzucił przechodzień, dostrzegłszy moje zainteresowanie. Aha, więc tu mieszkała wraz z synem, zrodzonym ze związku z Augustem Mocnym. Wszystko to opisał Kraszewski, który w Dreźnie spędził prawie 20 lat.

13.02.2005

Czyta się kilka minut

Leżą na świeżych kurhanach

Uszka i denka i dzbany.

Niczego mi proszę pana

Tak nie żal jak porcelany.

Czesław Miłosz "Piosenka o porcelanie"

A oto, wypisz-wymaluj, kamienica Johna - ta z mansardowym dachem na rogu Krakowskiego i Senatorskiej. Tylko ulica nazywa się inaczej: Rampische Strasse. Warszawa ma siostrę nad Łabą, piękną siostrę po dwóch saskich królach.

Spojrzałem na zegarek: pora zabrać się za organizację pobytu w tym mieście. Ciążyła mi walizka, w której poza rzeczami niezbędnymi miałem jeszcze Exactę. Z tym nowoczesnym aparatem fotograficznym, ważącym prawie kilogram, nie rozstawałem się nigdy.

1. Był luty 1941. Drezno stało się moim kolejnym przystankiem w Niemczech. Gdy po kampanii wrześniowej wróciłem na rodzinny Górny Śląsk, znalazłem się w Trzeciej Rzeszy. Musiałem zniknąć i zatrzeć po sobie ślady. Najprościej: wyjeżdżając wprost w paszczę lwa, czyli do Niemiec. Znalazłem się w łużyckim Chociebużu, po niemiecku Cottbus. Później mieszkałem w Halle nad rzeką Saale, gdzie “Chrobry bił granice", jak śpiewaliśmy w harcerstwie. Nie mogłem jednak bezpiecznie przebywać w jednym miejscu: przy pozorach legalności status “bezpaństwowca", jaki sam sobie przyznałem, był kpiną.

Zaświtała mi myśl: a może do Drezna?

Nazwa tego miasta wywodzi się od słowiańskiego słowa “drezga", oznaczającego błotnisty las. Jeszcze za Augusta Mocnego mieszkali tu słowiańscy, “wendyjscy" rybacy. Do legendy przeszła sympatia, jaką drezdeńczycy darzyli uchodźców po Powstaniu Listopadowym. A Mickiewicz i jego drezdeńska, trzecia część “Dziadów"? A 13 tomów saskich powieści Kraszewskiego?

Drezno to najbardziej polskie ze wszystkich miast niemieckich. Ale był jeszcze jeden powód, dla którego zdecydowałem się na wyjazd do tego miasta: słyszałem, że w Dreźnie są... porcelanowe dzwony.

2. Na dalekim przedmieściu Niedersedlitz znalazłem spokojny pokoik. Załatwiłem zameldowanie, pracę i kartki żywnościowe - jak zwykle na wariackie papiery “bezpaństwowca". W sklepikach bukinistów nabyłem przewodniki po mieście i wytyczyłem sobie trasy zwiedzania.

Miasta położone nad rzeką najlepiej prezentują się zwykle z drugiego brzegu. Szedłem więc od Rynku ulicą Zamkową, mijając po drodze fabryczny sklep z porcelaną miśnieńską, świecący pustkami, bo sławna manufaktura również została wprzęgnięta w rydwan wojny: zaczęła produkować części czołgów lub łodzi podwodnych. Przeszedłszy pod sklepieniem szerokiej bramy należącej do kompleksu zamkowego dotarłem do podnóża szerokich schodów. Skręcając w prawo i do góry dostałbym się na Taras Brühla, szeroki ciąg pieszy wznoszący się nad rzeką do wysokości dwóch pięter. Stamtąd roztaczał się wspaniały widok na Łabę i drugi brzeg. Szedłem jednak prosto i wkroczyłem na piękny most wzniesiony z kamienia. Łaba płynęła spokojnym nurtem.

Płaskie brzegi, bez skarpy jak w Warszawie, wszystko ustawione do podziwiania. Na pierwszym planie kościół zamkowy, za nim po obu stronach Zamek z barokową wieżą, na lewo od mostu rozciągał się Taras Brühlowski, dalej w lewo widać było potężną kopułę protestanckiego Kościoła Mariackiego (Frauenkirche). Pierwszego dnia stałem obok niego, nie wiedząc, że to duma niemieckiego baroku. Po prawej stronie Hofkirche układały się gmachy Galerii Drezdeńskiej i nie mniej słynnej Opery, ponoć drugiej po La Scali. Częściowo zasłaniał je położony nad samą wodą budyneczek popularnej restauracji “Włoska wioseczka"; jej nazwa nawiązywała do mieszkających tam niegdyś włoskich budowniczych.

3. Ten sam widok zapadał w pamięć gościom z Polski, którzy towarzyszyli Augustowi II i Augustowi III. Od strony Nowego Miasta (odpowiednika warszawskiej Pragi) wiodła droga z odległej nadwiślańskiej stolicy. Choć widok nie do końca był ten sam: panorama powstawała stopniowo, aż do końca XIX w. Godny wielkiego monarchy akcent dołożył do niej August III. Król nosił się z zamiarem budowy kościoła katolickiego, pierwszego w protestanckim Dreźnie, ale potrzebnego polskiemu i katolickiemu władcy. W Warszawie poznał rzymskiego architekta Gaetano Chiaveri, zatrudnionego poprzednio u Piotra I. Zlecił mu budowę świątyni.

Kościół, przypominający warszawskie Wizytki, na wysokości pierwszego piętra połączony był gankiem z zamkiem elektorów. Wieża na planie owalu, z przodu masywna, z boku smuklejsza, zwrócona frontem do kamiennego mostu przecinającego Łabę, ma cztery kondygnacje wsparte na kolumnach. Środkowa nawa jest podwyższona nad bocznymi skrzydłami, a na obu poziomach rozmieszczonych jest 59 piaskowych figur świętych, 3,5-metrowej wysokości.

To - jak czytałem - “ostatnie dzieło rzymskiego baroku przeniesione na teren Saksonii" powstawało w atmosferze skandalu. Rozpoczętą w 1739 r. budowę przerwano nagle po siedmiu latach, gdyż zazdrośni niemieccy konkurenci podnieśli alarm, że wali się strop. Robotnicy opuścili budowę, a Chiaveri, zmęczony intrygami, rzucił wszystko i wyjechał do Włoch. Kościół ukończono według jego planów w 1756 r. Kraszewski w powieści “Z siedmioletniej wojny" wspominał “wspaniałą budowlę, na której szczytach stoją na straży święci pańscy".

Pustawą Hofkirche odwiedzałem w niedzielne przedpołudnia. Zajmowałem miejsce w ławce i wsłuchiwałem się w cudownie melodyjne echo chłopięcego chóru, odbite od ścian głównej nawy, lekko unoszącej wklęsły strop.

Ten, który niebawem miał się zawalić, zmieciony bombą.

4. Gdyby August Mocny, “Złoty jeździec" z pomnika na Rynku Nowomiejskim, zechciał na chwilę odwrócić głowę, ujrzałby za Łabą to, co przybyło w panoramie miasta za jego następców. Nie odwróci jednak, bo pędzi co koń wyskoczy do ukochanej Polski; tak przynajmniej drezdeńczycy wyjaśniali mi zagadkę, dlaczego król zwrócony jest tyłem do swego zamku. Pierwszy raz przebywał tę trasę, wiodącą przez Budziszyn i Śląsk, jadąc po upragnioną koronę. W Piekarach Śląskich złożył przepisowe confessio fidei, mając u boku aktualną metresę, Aurorę von Königsmarck. Złośliwi mówili, że łatwo zmienić wyznanie temu, kto nie ma żadnego. W Dreźnie nie miało to znaczenia. Przecież to właśnie ten władca zrobił z miasta barokowy klejnot.

I nie zapomniał o ogrodach. Ilekroć przemierzałem ścieżki Dużego Ogrodu utrzymanego w guście francuskim, z barokowym pałacem o luksusowo wyposażonych wnętrzach oraz grupami figuralnymi, przychodził mi na myśl Ogród Saski w Warszawie. Dla Augusta II Warszawa ze swą luźną naonczas zabudową była idealnym miejscem do sprawdzenia koncepcji budowy rezydencji królewskiej w skali odpowiadającej jego ambicjom. Miał ponadto do dyspozycji architekta, który mógł sprostać zadaniu. Pech chciał, że Pöppelman pozostawił w Warszawie tylko małą próbkę swego kunsztu.

Moje pierwsze spotkanie z perłą drezdeńskiego baroku Pöppelmana zakończyło się kompromitacją. Po prostu jej nie zauważyłem. Przeszedłem po drewnianym mostku, przerzuconym nad czymś w rodzaju fosy, a następnie przez mały ażurowy pawilonik, ozdobiony u szczytu królewską koroną, aby wkroczyć na duży plac wielkości boiska do piłki nożnej, lecz o wymyślnym kształcie. Plac otoczony był galeriami i pawilonami rzeźbionymi w kamieniu: girlandy, festony, satyry i nimfy w setkach wariantów.

Do czego to służy? Salon pod gołym niebem? W niedzielne popołudnie pośród klombów spacerowali pogodni drezdeńczycy. Urlopowicze w mundurach feldgrau ustawiali się z żonami i dziećmi do zdjęć, może ostatnich w życiu. Wydawało się, że Drezno zawsze będzie bezpieczne, Anglicy lubili przecież to miasto, w czasach pokoju było ich tu pełno.

Nagle czysty dźwięk porcelany przebiegł przez plac, potem kolejno spłynęły wszystkie tony melodii Westminsteru, każdy z nich wygrany delikatnie, lecz stanowczo. To brzmiały kuranty Porcelanowych Dzwonów.

Byłem w Zwingerze.

5. Ta tajemnicza nazwa oznacza “międzymurze". Pojęcie przeniesione z dawnych warowni oznacza wolny od zabudowy teren, który mógł służyć do urządzania turniejów lub zabaw pod gołym niebem. Gdy w 1709 r. naszego (od 12 lat) Augusta Mocnego odwiedził duński Fryderyk IV, trwające całymi tygodniami uroczystości i zabawy odbywały się na tym miejscu. Dla wygody gości i dworu zbudowano drewniany amfiteatr i galerie.

To się podobało, więc August wpadł na pomysł zrobienia czegoś trwalszego i zlecił robotę Pöppelmanowi. Powstało cacko, coś wyjątkowego nie tylko w Niemczech, lecz w Europie, najdoskonalsze dzieło wczesnego rokoka, całkowicie bezużyteczne i przez to dające pełną swobodę tworzenia. Ten sam architekt miał potem stworzyć plany monarszej rezydencji w Warszawie.

Nasz “mocny" monarcha, w miłości i projektach był równie niestały. Drezdeński Zwinger i warszawski Pałac Saski czekały sto lat na dokończenie. U nas połączono oba skrzydła szczątkowego pałacu petersburską kolumnadą, na której tle godnie wyglądał Poniatowski. W Dreźnie Zwinger od strony północnej został zamknięty gmachem Galerii Obrazów.

W Zwingerze spędzałem wiele godzin, odkrywając polskie akcenty. Białe orły i królewskie korony rozmieścił Pöppelman gdzie się dało: dla domu Wettynów tron w Warszawie oznaczał szczyt sławy. Najwyraźniej związki z Polską uwidocznił Pöppelman w pawilonie “wałowym". Ażurowa, dwupoziomowa budowla wsparta jest na kilku satyrach. W górze odrobiona w kamieniu antyczna mitologia, cały Olimp sławiący polskiego monarchę. Na samym szczycie Atlas dźwigający kulę ziemską. W centralnym punkcie kartusz, a w nim Orzeł z koroną i Pogoń obok skrzyżowanych mieczy Wettynów (znanych z miśnieńskiej porcelany). Nad herbową tarczą widać elektorski kapelusz, któremu towarzyszy polska korona.

Budowla lekka jak piórko, kamienny cud subtelnego gustu. Jedno tylko mi przeszkadzało: ten “polski kartusz", jawnie urągający hitlerowskim neandertalczykom, był tak umieszczony, że wymagał teleobiektywu do mojej Exacty. Po wojnie, myślałem, przyjadę tu z odpowiednim sprzętem...

Gdy przyjechałem wiele lat potem do odbudowanego już starannie Zwingeru, polskie insygnia zniknęły. Chyba nie odpowiadały komunistycznym władzom NRD.

6. Wtedy, w roku 1941, wszędzie tam, gdzie tłumnie przychodzili spacerowicze, często z aparatami fotograficznymi, czułem się bezpiecznie. Bez ryzyka mogłem poszukiwać polskich śladów, zwiedzając galerie - jak Grünes Gewölbe (“Zielone Sklepienie"), królewskie zbiory precjozów. Spora część eksponatów to dary polskiej szlachty dla “ukochanego króla", jak opowiadała przewodniczka. Nie mogłem jednak odbywać eskapad tam, gdzie moje zainteresowanie budziłoby zdziwienie. Za to raz w tygodniu odwiedzałem operę. Bilety na miejsca stojące nie były drogie. Każde podniesienie kurtyny oznaczało wejście do innego świata, świata piękna, harmonii, wysokiej kultury. Czy to byli ci sami Niemcy?

Pewnego dnia po powrocie z pracy zastałem moją gospodynię zalaną łzami. Była to starsza pani o gołębim sercu i kryształowej uczciwości, adwentystka. “Co się stało, Frau Hennig?" - zapytałem. “Herr Lissowski, ja dla pana zgrzeszyłam". Z niepokojem słuchałem dalszej relacji: “Herr Lissowski, przyszła Polizei i pytali o pana, jak pan się zachowuje, dokąd chodzi i czy ma pan aparat fotograficzny. Skłamałam, że pan nie ma aparatu, a przecież wiem, że ma pan taki piękny, nowoczesny... I jeszcze powiedzieli, żeby pan się do nich zgłosił na Polizei, zaraz jutro".

Uspokoiłem panią Hennig, że jej grzech z pewnością nie jest śmiertelny. Wizyta na policji przebiegła pomyślnie. Wpłynęła na to korzystna opinia mojej gospodyni i w jeszcze większym stopniu wywiad z miejsca pracy.

Bo przymusowy pobyt w Niemczech wykorzystywałem w miarę możności pod kątem przyszłych studiów technicznych, w wolnej Polsce. Najpierw pracowałem w fabryce “Sachsenwerk" w Niedersedlitz. Potem poszukałem pracy w małej firmie związanej z przemysłem filmowym. Nauczyłem się tam wielu rzeczy, które okazały się przydatne w powojennej pracy zawodowej. Stałem się tam cenionym fachmanem, którego mój szef, Herr Linke (Linke und Co. - Dresden, Sternplatz 1) nie chciał stracić, więc urabiał policyjnych urzędników. Nie mogę jednak pominąć jeszcze jednego czynnika: w wojennym szale, jaki ogarnął Niemcy, w Dreźnie pozostała - nawet u policjantów - pamięć o wspólnych władcach. Wyszedłem z komisariatu nie jako “bezpaństwowiec", ale “zwykły" polski robotnik przymusowy. Innych konsekwencji nie było.

Wkrótce otrzymałem wiadomość z Warszawy: “Czekamy na ciebie". Drezdeńskie wakacje dobiegły końca. Jeszcze tylko pożegnalna wizyta: rzut oka na Hofkirche z mostu, spacer po Tarasie i kilka chwil w Zwingerze przy akompaniamencie porcelanowych dzwonów. Potem znowu walizka, w środku zapakowana w ręcznik Exacta, przejazd pociągiem w umówione miejsce i... skok przez granicę.

W czerwcu 1942 r. byłem w Warszawie.

7. 26 kilometrów od Drezna leży Miśnia, miasto-twierdza. Jeśli wierzyć XIX-wiecznym malowidłom ściennym na zamku, jej mury bezskutecznie szturmowali wojowie polskiego króla Bolesława.

Trzeba było tysiąclecia, by Miśnia zobaczyła znowu polskiego żołnierza, choć w innym charakterze. W szpitalu wojskowym dla jeńców, obok żołnierzy z wielu armii alianckich, znalazł się 16-latek z Warszawy z postrzałem podudzia. W czasie Powstania walczyliśmy razem w batalionie “Sokół".

Inżynier Jerzy Szanser - bo tak się on nazywał - do dziś nie zapomniał tragicznej dla Drezna daty. Wspominał: “W nocy z 13 na 14 lutego 1945 obudził nas potężny szum. Wyszliśmy na plac przed budynkiem szpitala. Nad Dreznem wisiały w powietrzu jaskrawe flary zrzucane z myśliwców i już płynęły jedna za drugą fale bombowców, z nieba lały się ogniste smugi fosforu, a ziemia drżała od wybuchów, po których morze ognia obejmowało coraz większą część miasta. Drezno tonęło w olbrzymiej łunie setek płonących domów.

Około południa następnego dnia na niebie pojawiły się ponownie samoloty, całe ich roje. Leciały na znacznej wysokości, ciągnąc za sobą białe mgliste smugi. I znów powtórzyło się to wszystko z poprzedniej nocy, cała apokalipsa zniszczenia. Gdy bombowce kierowały się w drogę powrotną, zostały zaatakowane przez myśliwce Luftwaffe. Widzieliśmy nagłą eksplozję jednej maszyny, z której chyba nikt nie zdążył się uratować. Z drugiej, też trafionej, wyskoczyła na spadochronach załoga, 5 lub 6 lotników".

I dalej: “Następnego dnia dotarły do Miśni kolumny uciekinierów z Drezna, biednych, poszarzałych, rozbitych psychicznie ludzi, dźwigających resztki ocalałego dobytku - były to przeważnie kobiety z dziećmi i starsze osoby. Patrzyliśmy na nich w milczeniu, stojąc za drutami ogrodzenia. Gdy kolumna przechodziła obok, widok żołnierzy we wrogich mundurach wywołał gwałtowną reakcję: byliśmy dla nich współsprawcami tragedii, tymi, którzy spowodowali ich nieszczęście, zagładę miasta i śmierć tysięcy niewinnych ludzi. Pod naszym adresem zaczęły padać z tłumu histeryczne krzyki, groźby, wreszcie kolumna zaatakowała ogrodzenie. Płot trzeszczał i zaczął się łamać, byliśmy o krok od linczu. Uratowali nam życie wartownicy, strzelając na postrach, a nas zapędzając do wnętrza budynku. Emocje tłumu opadły...".

8. Drezno zobaczyłem ponownie pod koniec lat 50.

Odbudowa przebiegała planowo, w zgodzie z nadętym stylem tryumfalnego socjalizmu: wytyczono nowe arterie, nadano im nazwy z nowego leksykonu i ustawiano przy nich betonowe kolosy.

Byłem w Urzędzie Miejskim, by dowiedzieć się o kilka znajomych osób: czy przeżyli, a może są na listach ofiar?

Urzędnik spojrzał na mnie niechętnie. Keine Liste, nie ma żadnej listy - burknął.

Jan Lissowski, ur. 1920 r. w Michałkowicach (obecnie Siemianowice Śląskie), wziął udział w kampanii wrześniowej 1939 r. jako zastępca dowódcy plutonu. Ranny pod Biłgorajem, zbiegł ze szpitala do domu na Górny Śląsk. Zagrożony aresztowaniem, uciekł w głąb Niemiec. Po pobycie w Dreźnie przekradł się do Warszawy, podjął studia w tajnej Politechnice Warszawskiej, walczył w Powstaniu (w batalionie “Sokół"). Wywieziony do oflagu, został uwolniony 2 maja 1945 r. Po powrocie do kraju w 1946 r. skończył studia i podjął pracę w kinematografii i telewizji. Od 1990 r. na emeryturze. Napisał wspomnienia z lat wojny. Wraz z Bogumiłą Żongołłowicz pracuje nad biografią Zbigniewa Jasińskiego, poety Powstania Warszawskiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2005