Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Trzy lata potrwa okres przejściowy: jeżeli nie uzbiera się suma równoważna likwidowanemu Funduszowi Kościelnemu – rząd dosypie różnicę. Z kolei biskupi obiecali: jeżeli w kryzysowym czasie ochrony przed nadmiernym deficytem zbiorą ponad sto milionów, to nadwyżkę oddadzą do budżetu, bo nie chcą obciążać państwa.
To wprawdzie kompromis roboczy, ale ciężko sobie wyobrazić, by nie okrzepł. Jeżeli minister i metropolita warszawski wspólnie stają przed kamerami i ogłaszają, że doszli do takich ustaleń... To okoliczności i persony zbyt poważne, żeby potem wycofać się rakiem. Zwłaszcza że z błogosławieństwem pospieszyli już i premier, i przewodniczący Episkopatu.
Ten kompromis to przede wszystkim zasługa dwóch ludzi, którzy – co w Polsce jest rzadkością – potrafią rozmawiać. Powiedzmy szczerze: byli w Kościele tacy, którzy nie kibicowali kard. Kazimierzowi Nyczowi i po cichu by się cieszyli, gdyby metropolicie powinęła się noga, a relacje rządu z Episkopatem znowu weszły w ostry wiraż. Ale kardynał okazał się negocjatorem zręcznym i cierpliwym.
Z tarczą wraca też Michał Boni, który od awantury o ACTA miał słabszą passę i prasę. W zeszłym roku na łamach „Tygodnika” zapowiedział nowe otwarcie w stosunkach państwo– –Kościół: rozmawiamy twardo, ale z szacunkiem. Bez nadskakiwania, ale ze świadomością, że wspólnoty wyznaniowe pełnią w społeczeństwie rolę istotną, by nie powiedzieć – szczególną. Parafrazując klasyka: minister nie klękał przed kardynałem, czego zresztą akurat metropolita warszawski nigdy sobie nie życzył – ale potraktował hierarchę nie jak wroga, lecz partnera. Postawa godna dostrzeżenia na tle niekończących się zawodów w rzucaniu łajnem, organizowanych głównie przez Ruch Palikota.
Jest pięknie, bo na razie, wszyscy czują się wygrani. Na razie, czyli przez trzy przejściowe lata. Potem przekonamy się, ile tak naprawdę było w puli. Kto zyskał, a kto stracił.
Dotychczas to biskupi mieli silniejszą pozycję: ewentualne fiasko oznaczało wizerunkową porażkę przede wszystkim dla rządu, który znowu potwierdziłby przekonanie, że od szumnych zapowiedzi rzadko przechodzi do czynów. Ale teraz piłka wylądowała po stronie Kościoła. Jak przekonać obywateli, by skorzystali z odpisu? By odpisywali, ale zarazem nie uznali, że tym samym wywiązali się już z odpowiedzialności za wspólnotę – i nie przestali dawać na tacę?
W wielu komentarzach słychać hurraoptymizm: oto teraz Kościół będzie zmuszony dobrze i serio traktować wiernych. Dbać o błogostan owieczek, bo w przeciwnym razie nie zobaczy ani grosza. Ale takie myślenie to pułapka. Z ambony zawsze trzeba widzieć dzieci Boże, a nie zgromadzenie podatników. Zresztą, cóż to byłby za Kościół, który bez finansowego bata nie potrafi zrozumieć, że jego drogą jest człowiek?
Nie łudźmy się: kiepski duszpasterz nie zmieni się w mistrza ewangelizacji tylko z tego powodu, że w deklaracjach podatkowych pojawi się nowa rubryka. Ale cieszmy się: stosunki państwa i Kościoła się cywilizują, a kościelne finanse mogą zyskać na przejrzystości. A kiedy już z tego, co cesarskie, uszczkniemy pół procenta dla tego, co kościelne – zajmijmy się w spokoju tym, co boskie.