Pępek świata

DAVID REMNICK, redaktor naczelny "New Yorkera": Wolałbym wyskoczyć z okna, niż doprowadzić do tego, że "New Yorker" zgłupieje. Mam ogromnego farta, bo mój właściciel myśli podobnie. Są czytelnicy, którzy to doceniają. Nie ma ich może 300 milionów, ale milion w zupełności wystarczy. Rozmawiała w Nowym Jorku Magdalena Rittenhouse

28.09.2010

Czyta się kilka minut

"New Yorker" w liczbach

1 040 103 egzemplarzy nakładu

161 tys. dolarów - to średnie zarobki roczne gospodarstw domowych posiadających prenumeratę

60 020 egzemplarzy w prenumeracie zagranicznej

107 egzemplarzy w prenumeracie w Polsce

81 minut - to czas, jaki statystyczny czytelnik poświęca co tydzień na lekturę magazynu

49 lat - średnia wieku czytelników

17 "fact checkerów" (osób zajmujących się weryfikowaniem danych i faktów pojawiających się w artykułach) oraz

3 bibliotekarzy - magazyn zatrudnia na stałe

Magdalena Rittenhouse: Kiedy zaczął Pan czytać "New Yorkera"? Ile miał Pan lat?

David Remnick: Musiałbym pewnie coś zmyślić, bo zupełnie nie pamiętam. Mój ojciec był dentystą. Amerykańscy dentyści prenumerują mnóstwo magazynów. Potrzebują czegoś do poczekalni, dla znudzonych pacjentów, którzy czekają na swoją porcję bólu. Mój ojciec prenumerował mnóstwo magazynów, niektóre z nich już nie istnieją: "Life", "Look", "Newsweek", "Time", "The New Yorker", "Esquire". Więc od małego byłem do nich przyzwyczajony, walały się zawsze po domu. Dorastałem na przełomie lat 60. i 70. i muszę powiedzieć, że "New Yorker" nie był wówczas najbardziej ekscytującym magazynem na świecie. Zwłaszcza z punktu widzenia kogoś młodego. Unosiła się wokół niego pewna aura...

Był nudny?

Tak. W szkole średniej czytałem "Rolling Stone" i "Esquire". Publikowali tam doskonali pisarze - Hunter Thompson, Gay Talese, Norman Mailer. Byli mistrzami, jeśli chodzi o posługiwanie się językiem.

I wolał Pan Normana Mailera niż E. B. White’a? Ten pierwszy bywał czasem trochę ciężkostrawny...

Zdecydowanie tak. Proszę pamiętać, o jakich czasach mówimy. Toczyła się wojna w Wietnamie. Mailer opisywał protesty w Waszyngtonie, podczas gdy

E. B. White siedział w spokojnym stanie Maine i pisał eseje o upływie czasu. To raczej nie jest lektura, która porywa 17-latków.

To prawda, że Nowe Dziennikarstwo - gatunek, który właśnie zaczął sobie przecierać drogę w magazynach takich jak "Esquire" czy "Rolling Stone" - bywało pretensjonalne, egzaltowane, nawet histeryczne. Łatwo było to parodiować. Rzeczywiście, niektóre rzeczy z "New Yorkera" pewnie nieco lepiej zniosły próbę czasu. Ale kiedy człowiek jest młody, czyta to, co jest na czasie.

I kiedy ów młody człowiek dojrzał do "New Yorkera"?

Podczas studiów w Princeton. Choć był to ten sam stan, w którym się wychowałem, przepaść nie mogła być większa. Pochodziłem ze świata Sopranos (tak, tych Sopranos!), a znalazłem się w miejscu, w którym mieszkał Wielki Gatsby [autor powieści "Wielki Gatsby", Francis Scott Fitzgerald, studiował w Princeton w latach 1913-17 - MR]. Bardzo wysoka półka. I tam trafiłem na zajęcia do Johna McPhee [amerykańskiego pisarza i reportażysty, który od wielu lat publikuje w "New Yorkerze" - MR].

Zazwyczaj większość wykładowców akademickich na wydziałach literatury to krytycy czy teoretycy. A ja miałem szczęście mieć za nauczyciela pisarza! Nie był to ktoś pokroju mojego ulubionego Thompsona. Zamiast rozbujanej histerii, powściągliwość i lekka ironia. Rzeczywiście, pewnie bliżej było mu do E. B. White’a. Ale bardzo mi imponował. To dzięki niemu doceniłem "New Yorkera" i odkryłem, jak bardzo jest różnorodny. W owym czasie publikował tam przecież Milan Kundera i Philip Roth. E.B. White dawno już nie żył. Krótko mówiąc, to dzięki Johnowi McPhee połknąłem bakcyla.

Zaczął Pan prenumerować?

Nie. Na to byłem zbyt biedny. Czytałem w bibliotece.

A kilkanaście lat później został Pan redaktorem naczelnym...

To wszystko było trochę surrealistyczne... Zazwyczaj gdy ktoś ma zostać redaktorem, powiedzmy, "New York Timesa", to zaczyna na samym dole i powoli, latami, wspina się po jednym szczebelku do góry. Ja zacząłem pracować w tym magazynie kilka lat wcześniej. Wróciłem wtedy z Moskwy. Kończyłem pisać książkę o Rosji, "Grób Lenina", i miałem zostać korespondentem "Washington Post" w Nowym Jorku. Wbrew pozorom nie była to zbyt atrakcyjna perspektywa, bo w Waszyngtonie Nowy Jork nikogo nie obchodzi - tylko tak udają. I wtedy właśnie z propozycją pisania dla "New Yorkera" zadzwoniła do mnie ta dziwna kobieta - Tina Brown.

Ówczesna redaktor naczelna. Krążą o niej legendy, była ponoć bardzo barwną postacią...

Z jednej strony jest towarzyskim motylem, z drugiej kobietą z żelaza. Takie połączenie Margaret Thatcher z księżną Dianą. Choć to karykatura, więc - jak wszystkie karykatury - niesprawiedliwa. W rzeczywistości Tina Brown jest niezwykle inteligentną kobietą. O jej absolutnie wyjątkowej inteligencji świadczy choćby to, że zatrudniła mnie w "New Yorkerze" (śmiech).

Wkrótce potem odeszła z magazynu, a Pan zajął jej miejsce. Był Pan trochę przerażony?

Nie byłem trochę przerażony. Byłem potwornie przerażony. Jeszcze nigdy przedtem niczego nie redagowałem. Ni-cze-go! Ale "New Yorker" jest szczególny. To jest mały magazyn. W dużych instytucjach - w "New York Timesie", na Harvardzie czy, dajmy na to, w partii komunistycznej - panuje inercja. Jeśli ktoś próbuje zmieniać coś zbyt szybko, to wszystko się zawala - tak jak w Związku Radzieckim. A "New Yorker" był trochę jak małe studia filmowe w latach 30.: właściciel i kilku reżyserów, którzy produkują pięć filmów rocznie. W takim małym studiu czy magazynie wszystko jest możliwe.

S. I. Newhouse, właściciel "New Yorkera", w pierwszej chwili zaproponował tę posadę Michaelowi Kinsleyowi, znanemu amerykańskiemu dziennikarzowi, redaktorowi internetowego magazynu "Slate". I Kinsley chciał się chwilę zastanowić. Byłam wtedy w Nowym Jorku, pamiętam dobrze ów lipcowy weekend w 1998 r. Całe miasto huczało, nikt nie mówił o niczym innym...

"New Yorker" jest w Stanach instytucją. Miał dotychczas zaledwie pięciu redaktorów naczelnych. Kinsley byłby doskonały. Pracował dla najlepszych magazynów - "Harper’s", "New Republic". Bardzo ciekawa osobowość. Szkoda trochę, że to nie wyszło. Choć oczywiście mam powody, by się z tego cieszyć. Co tak naprawdę zaszło między nimi, tego nie wiem. Ale gotowy do podpisania kontrakt leżał już ponoć na stole. Newhouse zaprosił Kinsleya z rodziną na kolację. Ale kiedy Michael wrócił do hotelu, na automatycznej sekretarce znalazł nagraną wiadomość - Newhouse zmienił zdanie. Trochę to rozumiem. W ciągu ostatnich 12 lat jako redaktor przyjmowałem i wyrzucałem z pracy sporo ludzi. I przekonałem się, że jeśli ktoś ma choć cień wątpliwości, jeśli nie widać po nim, że naprawdę bardzo chce tu pracować - to nie ma sensu, by tu pozostał.

Pan sam, mimo strachu, wątpliwości nie miał?

Nie. Następnego ranka, gdy przyszedłem do pracy, zjedliśmy razem śniadanie i dowiedziałem się, że zostaję redaktorem naczelnym.

Przeniósł Pan rzeczy do gabinetu (z zapierającym dech w piersiach widokiem) i co?

Od jakiegoś już czasu nie byłem zachwycony beletrystyką, którą publikował "New Yorker". Czytałem akurat nową powieść Philipa Rotha, "I married a communist". Więc pierwsze, co zrobiłem, to zadzwoniłem do niego i powiedziałem, że chcielibyśmy opublikować fragment. Powiedział: OK. I tak się zaczęło. Jak mawia Mel Brooks: dobrze jest być królem!

Zakładając "New Yorkera" Harold Ross napisał, że postanowił stworzyć satyryczny magazyn, bo chce się dobrze bawić i spędzać dni na czytaniu śmiesznych historii. Na tym właśnie polega Pana praca?

Lubię to, co robię. Praca w małym, mobilnym magazynie to wielka frajda. Pracowałem w przeszłości w dużych gazetach - to było zupełnie co innego. Ale to, co Ross napisał, to oczywiście nieprawda. On sam zresztą pracował bez wytchnienia.

Przede wszystkim trzeba pamiętać, jak bardzo od tamtej pory zmienił się "New Yorker". Zaczęło się od małego pomysłu, który był niczym bąbelek szampana. To był magazyn wąskiego kręgu towarzyskiego. Była era jazzu. Avant la chute. Przed upadkiem. Przed Wielkim Kryzysem. Przed wojną.

Ameryka była jeszcze bardzo beztroskim krajem. Ross - wesoły facet z bujną czupryną - wychował się w Kolorado, a swoje dziennikarskie szlify zdobył, pracując podczas pierwszej wojny w wojskowej gazetce "Stars and Stripes". Nosiło go po całym świecie. Przyjechał do Nowego Jorku i zachłysnął się Manhattanem. Pił, palił, grał w pokera. Udawał po trosze hipisa, a po trosze chasyda. Był inteligentny, ale z pewnością nie był intelektualistą. W bardzo młodym wieku rzucił szkołę. Nigdy nie studiował.

Ross jednak otoczył się ludźmi, którzy potrafili uzupełniać jego luki. Zatrudnił Katharine White, która była jego dokładnym przeciwieństwem. Pochodziła z dobrego domu, została niezwykle starannie wykształcona. Można powiedzieć, że była przedstawicielką starej burżuazji. Skończyła studia w Bryn Mawr [prestiżowym koledżu, który jako jeden z pierwszych w USA kształcił kobiety - MR]. To właśnie ona doprowadziła do tego, że "New Yorker" zaczął publikować poważniejsze teksty i beletrystykę. Jej syn, który kończy w tym roku 90 lat, do dziś zresztą dla nas pisze. Przychodzi co dzień do pracy, ma gabinet w końcu korytarza. W każdym razie można powiedzieć, że Ross i White stworzyli zaczyn. Stanowili DNA tego magazynu. Dziennikarskiego, a jednocześnie komicznego i figlarskiego.

Co i kiedy sprawiło, że "New Yorker" spoważniał?

Przede wszystkim druga wojna światowa, która wymagała poważnych reakcji poważnych autorów i redaktorów. Ów bąbelek szampana, od którego wszystko się zaczęło, przestał wówczas wystarczać. Po wtóre - William Shawn, następca Rossa, który został redaktorem naczelnym po jego śmierci, w 1951 r. Pochodził z Chicago. Drobnej postury, cichy i spokojny, mówił niemal szeptem. W upalny dzień przychodził do pracy w kaszmirowej kamizelce i garniturze. Bał się jeździć windą, bał się przejeżdżać przez tunele i mosty. Może jest to uproszczenie, swojego rodzaju karykatura, ale jeśli Ross był hipisem-chasydem, to Shawn był świeckim Buddą. Pod jego wpływem magazyn spoważniał, wypłynął na głębsze wody.

Dziś dużo miejsca zajmuje na naszych łamach poważna publicystyka. "New Yorker" nie jest magazynem politycznym sensu stricto, jak na przykład "Nation", "New Republic" czy "Weekly Standard". Nie jesteśmy magazynem opinii. Ale zdecydowanie dużo miejsca - zwłaszcza po 11 września - poświęcamy polityce. Naszym atutem są m.in. pogłębione reportaże z Iraku, Iranu, Chin i innych ważnych zakątków świata, do których nie są w stanie dotrzeć dziennikarze wielu mediów. Na ich powstanie możemy przeznaczać dużo czasu i znacznie większe środki.

Specjalnością "New Yorkera" są m.in. sylwetki ludzi - tych z pierwszych stron gazet, ale często również mniej znanych - zwane profilami. Podobno Ross chciał nawet opatentować tę nazwę?

Nazwy nie opatentował, ale wprowadził zwyczaj pisania tego słowa przez duże P. Pierwszy profil, jaki pojawił się w "New Yorkerze", w 1925 r., poświęcony był dyrektorowi Metropolitan Opera. Zajmował zaledwie jedną stronę. Dziś forma ta jest w mediach niemal wszechobecna - wszyscy dookoła piszą o mniej lub bardziej sławnych ludziach.

Nasze portrety są jednak trochę inne. Nie są biografiami, zamiast tego próbują uchwycić, co jest esencją danego człowieka, i przedstawić to w formie ciekawej narracji, analizy czy opisu. Nie wystarczą do tego same fakty, potrzebne są obserwacje. Jednym z mistrzów tego gatunku był w latach 70. Kenneth Tynan. Pisał o ludziach show-biznesu - stworzył m.in. profile Mela Brooksa, Ralpha Richardsona, Aleca Guinessa. Z każdym z nich spędził dużo czasu. Zrozumiał, co tak naprawdę jest w ich życiu najważniejsze, kim są, co odróżnia ich od innych.

Dobrze napisane profile mają magiczne właściwości, ale trudno powiedzieć, co tak naprawdę o tym decyduje. Z pewnością muszą zawierać dużo barwnych szczegółów. Ich siłą napędową jest sprawna narracja. Pisanie takiego profilu w dużej mierze przypomina produkcję filmu dokumentalnego. Jest to bardzo kosztowny i czasochłonny proces.

W jednym z niedawnych numerów opublikowaliście profil republikańskiego polityka Mike’a Huckabee. Jak długo autorka, Ari Levi, nad nim pracowała?

Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że około trzech miesięcy. Odwiedziła go w Arkansas. Potem mieli pojechać na polowanie, ale w ostatniej chwili on odwołał ten wyjazd. Więc pojechała z nim w podróż po Izraelu i to, co tam zebrała, stanowi trzon tekstu.

Z pewnością jednak spotykali się jeszcze co najmniej kilka razy w innych miejscach - m.in. w Nowym Jorku, gdzie Huckabee prowadzi program telewizyjny. Bywa, że nasi autorzy pracują nad rozmaitymi profilami nawet przez kilkanaście miesięcy.

Mark Singer, który stworzył kiedyś fenomenalny portret magika Ricky’ego Jaya, pracował nad nim z przerwami przez dwa lata.

Z kolei ja przygotowałem parę lat temu profil Ala Gore’a, spędziwszy z nim zaledwie dwa dni. Owszem, były to bardzo intensywne dwa dni - pojawiłem się u niego na śniadaniu i nie odstępowałem go niemalże na krok przez dwie doby. Nie spędziliśmy dużo czasu, ale Al Gore nie jest osobą, która byłaby skłonna zgodzić się na więcej. W odróżnieniu na przykład od Billa Clintona. Pracując nad jego profilem, towarzyszyłem mu przez osiem czy dziewięć dni w podróży po Afryce. Potem odbyłem z nim długą rozmowę w rodzinnym stanie Arkansas, a następnie jeszcze kilka krótszych wywiadów z jego współpracownikami czy przyjaciółmi. Nie ma tu więc reguły.

***

Wizytówką "New Yorkera" są również doskonałe rysunki i ilustracje...

Tak, rysunki towarzyszą "New Yorkerowi" od samego początku. Sprawiają, że w każdym numerze obecna jest porcja humoru. W amerykańskich gazetach popularnym gatunkiem zawsze były, wywodzące się z tradycji europejskiej, satyryczne rysunki polityczne. Nasze nie dotyczą zazwyczaj polityki, a jeśli już, to robią to w sposób zakamuflowany. Ogólnie rzecz biorąc, dotyczą życia.

Można powiedzieć, że przez lata dorobiliśmy się pewnych charakterystycznych wątków czy tematów - trochę jak tradycyjne melodie ludowe, które konsekwentnie wracają do tych samych motywów. Często więc pojawia się bezludna wyspa, dwa psy w barze, mąż i żona. Podobnie jak autorzy, którzy piszą, rozmaici rysownicy mają swój charakterystyczny ton, do którego czytelnicy są przyzwyczajeni. Przyzwyczajeni są także do tego, że takie żartobliwe rysunki mogą się pojawić w środku długiego, poważnego artykułu o Afganistanie. Można powiedzieć, że jest w tym coś perwersyjnego.

Gdybyśmy dziś zakładali nowy magazyn, to publikowanie takich żartobliwych, niezwiązanych z tematem rysunków byłoby nie do przyjęcia. Ale w przypadku "New Yorkera" jest to już długa tradycja i nikomu to nie przeszkadza. To po prostu element naszego stylu.

Podobnie jak słynne okładki z rysunkami i grafikami, które często odwołują się do jakiegoś bieżącego wydarzenia czy problemu, ale wcale niekoniecznie ilustrują znajdujące się w środku teksty. Bez jakichkolwiek tytułów, bez reklamowania zawartości numeru...

Tak, te okładki również są czymś, co nas wyróżnia. Na całym świecie, od Los Angeles po Kraków, kioski z gazetami czy magazynami wyglądają dziś tak samo. Na każdej okładce znajdują się fotografie dziewczyn w bikini albo młodzieńców o imponujących muskułach. Jak każdy redaktor "New Yorkera", też kiedyś myślałem o wprowadzeniu na nie zdjęć. Ale w końcu doszedłem do wniosku, że byłoby to głupie. Wszyscy dookoła to robią. A my chcemy być inni. Więc dałem sobie spokój.

Ale dlaczego nie publikujecie nawet stopki redakcyjnej?

Moja matka zawsze mnie o to pyta. Nie publikujemy, bo jesteśmy najfajniejsi w całej szkole! Rossowi chodziło chyba o to, by uniknąć redakcyjnych przepychanek i rywalizacji. Poza tym lubił się odróżniać. Nie oznacza to, że zawsze za wszelką cenę dążymy do dziwności i oryginalności. Na przykład, w którymś momencie zdecydowaliśmy się na wprowadzenie spisu treści, którego kiedyś też nie było. Jest granica między tym, co jest cool, a tym, co perwersyjne. Brak spisu treści potwornie konfundował czytelników. Ale bez stopki redakcyjnej mogą żyć, a my jesteśmy przez to trochę tajemniczy.

***

Harold Ross zapowiadał w 1925 r., że "New Yorker" nie będzie redagowany dla starszej pani w Dubuque. To nadal prawda? Dla kogo dziś redaguje Pan ten magazyn?

Nie redaguję go dla nikogo. Ja i moi współpracownicy publikujemy to, co uważamy za wartościowe. Nie próbujemy zgadywać, co się podoba pani albo Johnowi McPhee, kimkolwiek jest. Dokładamy starań, by magazyn, który co tydzień ofiarujemy naszym czytelnikom, był rzetelny, zrozumiały, jasny. I by znajdowało się w nim to, co my sami uważamy za interesujące.

Był Pan kiedykolwiek w Dubuque?

Chyba nie. Ale byłem w wielu innych podobnych miasteczkach. Pracowałem przez jakiś czas jako reporter sportowy "Washington Post", więc jeździłem na uniwersyteckie mecze piłki nożnej. Bóg mi świadkiem, że byłem chyba wszędzie. To jednak nie ma większego znaczenia, bo Dubuque było oczywiście tylko metaforą. Rossowi chodziło przecież w tym zdaniu o wszystko, co nie jest Nowym Jorkiem.

Założony przezeń magazyn pulsował rytmem tego miasta, był magazynem na wskroś nowojorskim. A dziś?

Dziś mamy więcej czytelników w Kalifornii niż w stanie Nowy Jork. Ale to miasto nadal jest kulturalną stolicą kraju. Przyciąga wielu utalentowanych ludzi, artystów. Jednak Stany Zjednoczone to nie Francja, w której istnieje jedna, niekwestionowana stolica. Jesteśmy znacznie większym i znacznie mniej scentralizowanym krajem. Oddychamy pełną piersią. W "New Yorkerze" zdecydowanie to doceniamy i staramy się dawać temu wyraz. Nowy Jork jest ważnym ośrodkiem kulturalnym, ale z pewnością nie jest jedyny. "New Yorker" jest w tym mieście zakotwiczony, ale ponad wszelką wątpliwość jest dziś magazynem krajowym. Od dawna.

***

Czy istnieje coś takiego jak nowojorskie pisarstwo?

Nie.

Ale jest chyba w tym mieście coś szczególnego? Niemal każdy liczący się amerykański twórca, o ile nie spędził tu większej części życia, to przynajmniej musiał przejść przez "fazę nowojorską". Henry James, który mieszkał tu zaledwie pięć lat jako dziecko, napisał kiedyś w liście do Edith Wharton: "You have to do New York", próbując ją przekonać, że koniecznie musi pisać właśnie w Nowym Jorku.

Henry James nie był nowojorskim pisarzem. Podobnie jak wielu innych, którzy pojawiają się na łamach "New Yorkera". John Updike spędził w Nowym Jorku jakieś 10 minut i uważał, że były to najgorsze minuty jego życia. Czym prędzej stąd uciekł, mieszkał w Massachusetts i w Pensylwanii. Cormac McCarthy żył na zachodzie i przypuszczam, że jego stopa nigdy nie postała w Nowym Jorku. Saul Bellow był pisarzem z Chicago. Z pewnością dziś Nowy Jork nie jest jakimś szczególnym wyróżnikiem. Owszem, zdarzają się takie momenty, kiedy pojawia się jakaś szkoła czy środowisko - bitnicy, surrealiści, poeci nowojorscy - John Ashbery czy Frank O’Hara. Ale to raczej wyjątki.

Oprócz wielkich nazwisk, publikujecie w "New Yorkerze" także prozę nieznanych jeszcze szerzej autorów. Jak ich znajdujecie?

To jest ważne pytanie. Z jednej strony chcemy wspierać autorów, którzy od dawna już u nas publikują. Jeśli chodzi o beletrystykę, to gdybym chciał, moglibyśmy pewnie zapełnić każdy numer prozą sprawdzonych już pisarzy: Williama Trevora, Johna Updike’a i wielu, wielu innych. Ale na dłuższą metę nie jest to ani dobre, ani zbyt ekscytujące. Zależy nam na wyławianiu ludzi nowych, młodych, obiecujących. Nie chcemy ich przegapić. Więc to jest kwestia równowagi i jest to trudne. Oczywiście często odmawiamy, ale czytamy każdy nadesłany do nas tekst.

Jak dużo ich dostajecie?

Jeśli chodzi o poezję i beletrystykę, to myślę, że kilkaset tygodniowo. W odróżnieniu od literatury faktu, która wymaga sporych nakładów czasu i pieniędzy, do pisania opowiadań i wierszy wystarczy biurko i długopis. Można się nawet obyć bez biurka. E-mail sprawia, że wysłanie czegoś do nas jest bajecznie łatwe. A nawet jeśli ktoś postanowi polizać znaczek, to również niewiele to kosztuje.

Nic więc nie powstrzymuje absolwentów najrozmaitszych warsztatów pisarskich, którzy właśnie stworzyli tuzin tekstów, by je do nas wysyłać. Ale czytamy wszystkie, bo wiemy, że wcześniej czy później coś wartościowego znajdziemy. Stoi zresztą za tym długa tradycja. Na samym początku "New Yorker" był zbyt biedny, by publikować wielkie nazwiska. Opowiadania Hemingwaya czy Fitzgeralda ukazywały się na łamach "Saturday Evening Post", Rossa nie było na nich stać. Katharine White, której zależało na publikowaniu beletrystyki, szukała więc mniej znanych autorów. I w ten sposób odkryła np. nieznanego wówczas Johna Cheevera, który mieszkał w Greenwich Village i był biedny jak mysz kościelna [publikował na łamach "New Yorkera" przez wiele lat, stając się jednym z najważniejszych pisarzy magazynu - MR].

Od tego czasu sporo się zmieniło - w Nowym Jorku mieszka dziś sporo ludzi, którzy gotowi byliby chyba dopłacić, by coś w "New Yorkerze" opublikować...

Pani to powiedziała. Mnie z pewnością nie wolno w ten sposób myśleć. Ale to prawda, że wielu autorów chce u nas publikować. Zależy im na tym, bo mogą dotrzeć do dużej rzeszy bardzo inteligentnych czytelników. Zależy im także - jakkolwiek nieskromnie to zabrzmi - na współpracy z doskonałymi redaktorami. Więc tak, pozyskujemy znakomitych autorów. Po części dlatego, że nie istnieje już "Saturday Evening Post" i rzadko który magazyn publikuje utwory literackie.

Jeśli chodzi o beletrystykę, nasze trudności nie polegają dziś na braku pieniędzy. Poważniejszym problemem jest stosunkowo mała liczba autorów, którzy zajmują się krótkimi formami. Opowiadania, które można publikować w takim jak nasz magazynie, to coś, czym większość amerykańskich pisarzy zajmuje się na początku kariery. Potem najczęściej piszą już tylko powieści. Philip Roth, na przykład. W młodości napisał może około sześciu krótkich opowiadań. Później był zbiór "Good Bye Columbus", który wydał w wieku bodajże 26 lat. Potem pisał już tylko powieści. Jest wśród anglojęzycznych pisarzy kilka wyjątków - William Trevor, Alice Munro, Jhumpa Lahiri, John Updike, John Cheever - którzy często goszczą na łamach "New Yorkera". Ale to - wspaniała, nie przeczę - rzadkość.

Dookoła bankrutują gazety, upadają magazyny, wydawcy i redaktorzy złorzeczą, medioznawcy wieszczą koniec tradycyjnego dziennikarstwa. Wy zaś jak gdyby nigdy nic publikujecie ambitny tytuł w nakładzie miliona egzemplarzy, który na dodatek jeszcze jest dochodowy...

Ostatni rok był bardzo trudny. Condé Nast, do którego należymy, jest firmą prywatną, więc nie wolno mi mówić o szczegółach. Nie jest jednak tajemnicą, że w tej chwili sytuacja na rynku jest bardzo kiepska. Z jednej strony mamy do czynienia z technologiczną rewolucją, z drugiej zaś z głęboką recesją i zapaścią rynku reklam.

Istnieją tylko dwa sposoby finansowania działalności wydawniczej - dochody z prenumeraty albo dochody z reklam. Jeśli jedne spadają, to drugie muszą wzrosnąć; w przeciwnym razie trzeba ciąć koszty. Publikowanie magazynu to nie zarządzanie funduszem hedgingowym czy holdingiem hutniczym. Wszystko opiera się na bardzo prostym modelu biznesowym. Nawet ja jestem w stanie to zrozumieć.

Przetrwają tytuły, które mają do zaoferowania coś, czego ludzie potrzebują. Które są redagowane w inteligentny sposób. Które potrafią iść z duchem czasu i w mądry sposób wykorzystywać rozmaite innowacje. "Newsweek" znalazł się w tarapatach, bo to, co oferuje, jest przeterminowane. Taki magazyn sprawdzał się w latach 50. i 60., ale dziś przestał być potrzebny. Można włączyć CNN albo zajrzeć na stronę internetową "New York Timesa". Świat się zmienia, więc nie możemy stać w miejscu.

***

Czy dla tak starego i tradycyjnego pisma, jakim jest "New Yorker", technologiczna rewolucja jest dużym wyzwaniem?

Tak. Ale wiąże się także z wieloma możliwościami. Jeśli ktoś w miarę dobrze radzi sobie z angielskim, to nie ruszając się z domu w Krakowie czy Warszawie, może przeczytać "New Yorkera" w tym samym dniu, w którym się ukazuje w kioskach w Nowym Jorku. Gdy ja podczas studiów wyjechałem na rok do Paryża, bardzo tęskniłem za "New Yorkerem". Trudno to sobie pewnie dziś wyobrazić, ale nie miałem nawet laptopa! Miałem tylko pieprzone stoisko z prasą, gdzie można było kupić wydanie sprzed pięciu tygodni, jeśli się akurat miało 10 dolarów, oczywiście. Ja zaś zarabiałem grając w metrze na gitarze i musiałem się sporo napocić, żeby tyle uzbierać. Dziś wystarczy kilka kliknięć. A już wkrótce, oprócz wersji internetowej "New Yorkera", pojawi się także specjalne wydanie przeznaczone do czytania na i-Padzie.

Harold Ross przewraca się pewnie w grobie... Nie obawia się Pan, że w internecie ludzie czytają zbyt szybko i powierzchownie?

To nie mój problem. Jeśli ludzie chcą czytać ten magazyn w ten sposób, moim zadaniem jest dostarczyć im go w odpowiedniej formie. I zadbać, by był piękny i atrakcyjny. I to mam zamiar uczynić. Nie za darmo jednak - bardzo mi przykro. Nie mam ochoty zbankrutować. I dlatego zależy mi, by młodzi czytelnicy, którzy właśnie zaczynają czytać "New Yorkera", nie przyzwyczaili się do tego, że to, co im oferujemy, jest jak woda z kranu. Będą musieli za to zapłacić. Żeby publikować piękny, atrakcyjny magazyn, musimy zarabiać pieniądze. Nie funkcjonujemy jak BBC [finansowana z abonamentu i podatków - MR].

Nadal jednak twierdzi Pan, że redagujecie ten magazyn wedle swego uznania, nie próbując zgadywać, co się komu podoba...

Brzmi to arogancko, wiem... Są przecież na świecie rzeczy stworzone z myślą o jak największej grupie klientów. Na przykład McDonald’s. To naprawdę coś niesamowitego. Można wejść do McDonalda w Moskwie albo w Ułan Bator, albo tu zaraz naprzeciwko na Times Square, i niezawodnie wszędzie otrzymamy taką samą porcję frytek i hamburgera. Można tego jedzenia nie lubić (choć - Bogiem a prawdą - wszyscy je czasem lubimy), ale jest to naprawdę niezwykłe osiągnięcie. I dlatego McDonald’s ma tak wielką rzeszę klientów na całym świecie.

Ale można też pójść do niewielkiej knajpki w ciemnym zaułku Paryża, którą polecili nam przyjaciele. Prowadzi ją mama i tata. Nie ma menu. Ewentualnie jest czarna tablica, na której kredą wypisali, co dziś serwują. Czasem to, co nam podadzą, będzie nam bardzo smakować, czasem mniej. Ot, przygoda. Nie każdy to lubi. Ale ci, którzy takie miejsca kochają, są im wierni. Tacy są właśnie nasi czytelnicy.

Staramy się znaleźć stolik dla wszystkich, którzy chcą tu przyjść. Nie jesteśmy bezkompromisowo intelektualnym magazynem. Oprócz trudnych i ambitnych tekstów z zakresu krytyki literackiej, publikujemy też zabawne kawałki Davida Sedarisa i Woody’ego Allena. To dość dziwna receptura, ale jakoś się sprawdza.

Mało kto jest dziś w tak komfortowej sytuacji. Dlaczego Wam się udaje, a innym nie?

Prawdą jest, że mamy właściciela, któremu nie zależy tylko na robieniu pieniędzy. Wierzy w coś, ma ambicje, przekonania. Rozumie, że tego typu magazyn nie jest maszynką do robienia pieniędzy. Jeśli komuś na tym przede wszystkim zależy, to powinien zainteresować się jakąś inną branżą - przemysłem naftowym na przykład. Sprawia ostatnio wrażenie odpornego na wszystko - niestety.

"New Yorker" cieszy się opinią bogatego magazynu, bo nie oszczędzamy na tym, na czym nie powinno się oszczędzać. Nie wszyscy są skłonni tak postępować. Wśród całej plejady redakcji, które płaczą, że nie mogą sobie pozwolić na uprawianie tego rodzaju dziennikarstwa, spory procent to wydawnictwa, które zapomniały, do czego zostały powołane.

Dlaczego nam się udaje? Bo czynimy wszystko, co w ludzkiej mocy, by uprawiać dziennikarstwo najwyższego kalibru. Bo jesteśmy potwornie ambitni. Bo zadajemy kłam obiegowym opiniom o współczesnej kulturze: że nikt na nic nie ma czasu; nikt już niczego nie czyta; wszyscy dookoła to idioci; potrafią już tylko gapić się w swoje telefony komórkowe i grać na playstation. Jest w tym może ziarno prawdy. Nie mamy zamiaru przykładać do tego ręki. Nie zniszczę w ten sposób jednej z najwspanialszych instytucji kulturalnych na świecie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2010

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku 8 (40/2010)