Opowieść przedświąteczna

To jest jedno z tych zdarzeń, które zaskakują człowieka na prostej drodze, a kształtu nabierają dopiero wtedy, kiedy o nich komuś opowiemy. Dlaczego tobie zawsze przytrafiają się takie historie?. Jakie znowu historie? Po prostu zepsuł mi się samochód....

25.12.2005

Czyta się kilka minut

Wracałam z pracy maluchem, wieczorem, trzy dni przed Wigilią. Był straszny mróz - jakieś 20 stopni, a Kraków spięty kłującą, szarą mgłą. Jak zwykle po drodze wstąpiłam na Helclów, do rodziców - wypiliśmy herbatę, palce mi odtajały, popatrzyliśmy na wiadomości, pogadali. Potem hyc, znowu w ten ziąb, i pyr, pyr, pyr do domu. To cud, że maluch w ogóle odpalił, ale one takie są - pokorne, trzech groszy niewarte, wobec czego nie dyskutują z pogodą i ciągną aż do zdarcia. Wytoczyliśmy się z ulicy Helclów (z pewnym skostniałym oporem), skręcili w zatłoczoną przy Kleparzu Długą i utknęli na światłach w parującym ogonie pojazdów. Świat za przypoconymi szybkami jawił mi się niezbyt realnie, moje życie biologiczne - ta odrobina ciepła, bicie serca i oszczędne ruchy przełożone na warkot maszyny - to wszystko było w środku, w małej, pomarańczowej kapsule mojego malucha.

Z tyłu nadciąga tramwaj, zielone światło, wzbierający warkot, wrzucam jedynkę, ale autko nie rusza z miejsca - odpowiada niezdrowym chrobotem. Jeszcze raz. A może z dwójki? Tramwaj dzwoni z wyrzutem, za mną natarczywy klakson, za chwilę drugi... Cóż było robić? Wylazłam, zepchnęłam samochodzik na pokryty brudnym śniegiem chodnik i sprawdziwszy, że jest niewiele po dziesiątej, puściłam się kłusem, wzdłuż muru zakładu Helclów, z powrotem do rodziców. Po drugiej stronie ulicy - jak port we mgle - majaczył rozmazanymi światłami plac targowy. Spod muru co i raz odrywały się chwiejne postaci stężałych mrozem pijaczków.

Z Helclów zadzwoniłam do domu. Odebrał Michał - mój mąż.

- Zepsuł mi się samochód, koło Kleparza, jest minus 20...

- Wiedziałem, że mu w końcu dasz radę! Załatwiłaś go! Rozwaliłaś skrzynię biegów, teraz to już mogiła! No i co ja mam zrobić? Jest minus 20! Zawsze mówiłem, że...

Odłożyłam słuchawkę. Z pokoju wyjrzała mama w szlafroku. - No i co? Przyjedzie?

- Tak, tak, oczywiście.

Grzebiąc w kieszeni natrafiłam na małą tekturkę. Suchy! To jest idea!

- Suchy, zepsuł mi się samochód przy Kleparzu.

- Zaraz tam będę, a dokładnie za 15 minut przy tej pogodzie. Stój koło niego, wkładam buty!

Suchy jest naszym sąsiadem i jak to bywa z ludźmi - ma swoje specjalności. Jest wspaniałym dźwiękowcem, komponuje i nagrywa muzykę (to w kwestii fachowej). Hoduje psa boksera, kolekcjonuje samochody (hobby). Kocha żonę i dzieci, a w sytuacjach kryzysowych (szczególnie na drodze) można na niego liczyć jak na Zawiszę (aspekt rycerski). Poza tym nie dba o pozory, rzuca mięsem, bałagani przed domem, tuż przed Wielkanocą pędzi do Dominikanów i unikając kolejek spowiada się w szafie, ponadto upiera się demonstrować wirtuozerię w sztukach walki - "Chwyć mnie za gardło, zobaczysz co będzie! Jazda! Za gardło mówię! GRRUCH!!!" - a raz do roku wyprawia Bal Samców z garem bobu i beczką piwa - zabłąkane kobiety mogą w najlepszym razie liczyć na lądowanie w pokrzywach za domem (nieszkodliwe dziwactwa).

Suchy miał się zatem pojawić za 15 minut, co wobec wyżej zamieszczonej charakterystyki było pewnikiem. Mam trochę czasu, kupię choinkę - pomyślałam. Co za szczęśliwe zrządzenie! Zawsze marzyłam o choince-sośnie (za drogie na moją kieszeń), aż tu nagle jestem na Kleparzu, późno wieczorem, sprzedawcy zmarznięci na kość albo zalani rokują przystępne ceny... Ruszyłam między smreczki i po chwili wynurzyłam się z gąszczu z pokaźną, rosochatą sosenką. W radosnym podnieceniu pędziłam ku maluchowi, gdy olśniła mnie smutna prawda - ona się tam nie zmieści! No nic. Otworzyłam drzwiczki i wciągnęłam moją zdobycz do środka. Pieniek wystawał. Może gdyby troszkę na skos? Jeszcze ciut, ta gałąź się zegnie, tu będzie trochę właziło na głowę, ale nie szkodzi. Jeszcze odrobinę i uda się domknąć.

- Jestem - zagrzmiało mi nad uchem. - Przede wszystkim: co się właściwie stało?

Suchy zmaterializował się w ciemności i stał oto w wojskowej kurtce z kapturem, gotowy do działania. Tuż obok, na chodniku dymił sportowy cosward - muskularna maszyna. Mój sąsiad zajrzał do malucha i poruszył dźwignią biegów. Wyraził przypuszczenie, że to nie skrzynia wysiadła, ale jakiś trybik się wytarł, czym mnie podniósł na duchu. Potem położył się w rozdeptanym śniegu i zajrzał pod samochód.

- Suchy! - nie wytrzymałam. - Kupiłam choinkę!

- Ach tak, świetnie!

- Ja też tak myślę!

- No to dawaj ją tu! Dawaj tę choinę!

Trochę nie uśmiechało mi się znów jej wytargiwać, ale skoro Suchy zapragnął ją zobaczyć... Byle nie złamać gałęzi. Suchy tymczasem dalej tkwił pod podwoziem, przyświecając sobie latarką.

- Patrz! Taka jest - szturchnęłam wystającą nogę. Powoli wynurzył się, usiadł i wyjrzał spod kaptura.

- Gdzie?

- No tu - podsunęłam mu drzewko pod nos.

- Coś ty mi, idiotko, przyniosła?

- Jak to co? Sam powiedziałeś: dawaj tu tę choinę!

- Ja mówiłem: HOL-LINĘ - puknął się w czoło Suchy. - Masz jakąś hol-linkę?

- Mam.

Zawstydzona wcisnęłam moją sosnę z powrotem i dobyłam linkę z półki na tylnej szybie.

- Ja na szczęście też mam - skwitował Suchy - bo twoja jest do dupy!

To, co się dalej działo, jest wspomnieniem z pogranicza snu. Suchy uwiązał mój mizerny pojazd do swojego coswarda. Kazał mi wsiąść i dać się spokojnie holować, nie nadeptując gwałtownie na hamulec. Modliłam się, żebyśmy nie rajdowali. Wszak jadąc nie tak dawno razem z Klinów do miasta (zwykle 20 minut do pół godziny), przebyliśmy tę odległość w zawrotne trzy minuty, tnąc po skwerach i krawężnikach. Wolałam, żeby tym razem Suchym nie owładnęła ta pokusa, ale nie miałam raczej wyboru, toteż z niejakim drżeniem wpakowałam się do malucha i złapałam za kierownicę. Jeżeli ślizgaliście się kiedyś po lodzie, ciągnięci na sznurku przez ryczącego potwora, to znacie to uczucie. Dodam tylko, że czułam się też trochę jak w autku-zabawce, na karuzeli, z której nie można wysiąść.

Koniec końców Suchy - rycerski wybawiciel wziął jednak górę nad Suchym-rajdowcem i po kilku udanych wirażach, na szczęście wyjątkowo szybko, ocknęliśmy się gdzieś na Woli Justowskiej, w bajkowym, śnieżnym krajobrazie.

- Żyjesz? - upewnił się mój dobroczyńca. - Tu jest wspaniały warsztat samochodowy. Zaraz ci wszystko naprawią.

Spojrzałam na zegarek. Trochę przed północą.

- Chyba już będzie zamknięte?

- Nie, nie. To mój zaprzyjaźniony mechanik, a właściwie cała rodzina - ojciec i trzech synów. Dłubią tu na okrągło. Zawsze można na nich liczyć.

Zza uchylonych drzwi garażu wyjrzał jegomość w utytłanym kombinezonie. Trzymał talerz z dymiącym kotletem, wolną, usmarowaną rękę wyciągnął ku Suchemu. Wymieniliśmy powitania. Za starszym mechanikiem nadciągnął jeden z synów, drugi przewinął się niebawem z ręką w gipsie. Życie hulało tu na dobre, niespłoszone późną godziną. Wszystkich tych facetów łączyło jakieś rodzinne podobieństwo - dorodni, eleganccy pod warstwą smaru - mogliby równie dobrze prezentować się w ziemiańskim salonie lub wśród wierzchowych koni. Warsztat był ich królestwem, które z niechęcią i tylko w ostateczności gotowi byli opuścić.

Staliśmy przed otwartym, oświetlonym warsztatem, wśród różnej maści samochodów. - To jest moja przyjaciółka - przedstawił mnie Suchy. - Popsuł jej się ten maluch, a ona potrzebuje go pilnie, bo teraz przed świętami, wiadomo... Byłoby dobrze, gdybyście go mogli zaraz naprawić.

- No pewnie - przyznał mechanik, a mnie zrobiło się trochę głupio, a trochę przyjemnie z powodu tej przyjaciółki. W końcu nigdy nie wiadomo, za co cię, tak naprawdę, mają sąsiedzi, nawet jeśli ty uważasz ich za przyjaciół; znajoma brzmi odpychająco, a oba te słowa mogą być opacznie odczytane przez postronnych. Ale mechanik ani mrugnął, patrzył na Suchego jak w obrazek - znak, że go zna, ceni i przyjmuje każde słowo bez nadinterpretacji.

- No - zatarł ręce Suchy, gdy pożegnaliśmy się z chłopakami. - To teraz wsiadaj do mnie i możemy sobie poszaleć.

Szaleliśmy całą drogę, prując przez zasypane drogi w białych, uśpionych polach. Cosward ryczał i wyrzucał pióropusze sypkiego śniegu. Cięliśmy bocznymi drogami, gdzie można było ślizgać się i gazować do woli. Z dala od centrum nienaruszona biel wydawała się zgoła innym światem.

Wkrótce brnęłam po kamiennych stopniach ogrodu, a za mną Suchy, dzierżąc za łeb choinkę.

- Bardzo dziękuję, dam ci butelkę wina.

- Nie, nie wygłupiaj się. Przyznasz, że fajnie się rajdowało. To jest niezła torpeda!

Suchy rozgadał się o nie w pełni wykorzystanych i rzeczywistych możliwościach swojej torpedy, a ja męczyłam się z uczuciem wdzięczności i obracałam w myślach butelkę raczej podłego francuskiego wina, które powinnam mu wcisnąć.

- Słuchaj, dam ci to wino...

- Nie, naprawdę, a jeśli już, to wolę piwo.

- No dobra, masz u mnie dobre piwo. Cześć, dzięki.

Michał czekał w drzwiach. Machnął Suchemu, wysłuchał opowieści i wypił ze mną butelkę nienajlepszego francuskiego wina. To był właściwy finał długiego, męczącego dnia. W chwili, gdy otulona miękkim szlafrokiem i otoczką wypitego trunku sterowałam do łóżka, odezwał się telefon. Któż to mógł być, dobrze po pierwszej w nocy?

- Halo, kłania się warsztat. Pani samochód jest już gotowy. Czy mogłaby pani przyjechać go odebrać?

- Teraz? Jest bardzo późno. A może mogłabym rano?

Raźny głos z drugiej strony zamilkł na chwilę.

- No... dobrze... mnie tam wszystko jedno, ale Suchy powiedział, że to bardzo pilne, no to zrobiliśmy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 52/2005