Nuklearna stacja obsługi

Zapomniany temat broni jądrowej wrócił po agresji Rosji na Ukrainę. Ale zimnowojenne głowice cały czas istniały. I ktoś je musiał serwisować.

22.09.2014

Czyta się kilka minut

Francuski test nuklearny na atolu Mururoa. Południowy Pacyfik, czerwiec 1970 r. / Fot. AP / EAST NEWS
Francuski test nuklearny na atolu Mururoa. Południowy Pacyfik, czerwiec 1970 r. / Fot. AP / EAST NEWS

Tutaj każdy nieostrożny ruch może oznaczać śmierć. Wyjścia awaryjne, nawet jeśli istnieją, są tylko pustą formalnością. Cały budynek, w którym dziesiątki inżynierów w pocie czoła pracuje nad swoim czteroipółtonowym „pacjentem”, jest zbudowany w taki sposób, żeby w razie wypadku z wnętrza nic się nie wydostało.

Ściany zbudowano tak, by runęły do wnętrza. Żwir pokrywający strukturę ma szczelnie wypełnić rumowisko. Przeżycie wypadku nie jest dla pracowników Pantexu opcją.

Do 1989 r. Pantex był jedną z największych fabryk broni jądrowej na świecie. Dziś 40 podobnych budynków na liczącym 6,5 tys. hektarów kompleksie pełni inną funkcję. To warsztat, w którym serwisuje się atomowe głowice. I prosektorium, gdzie taka broń jest poddawana ostatniej sekcji.

Arsenał

W 2011 r. do Pantexu trafił ostatni z dinozaurów ery atomowej. Głowica B53, wielka jak furgonetka, miała razić cele w ZSRR z siłą 9 megaton. Powstała w 1962 r., w czasach kryzysu kubańskiego, kiedy precyzyjne bombardowania były mrzonką wojskowych fantastów. Brak celności nadrabiano niszczącą siłą termojądrowych ładunków.

Dziś tak duże bomby nie są nikomu potrzebne. To była ostatnia z głowic B53. Inżynierowie musieli rozebrać obudowę, wymontować zabytkową elektronikę i usunąć 136 kg konwencjonalnych materiałów wybuchowych, służących jako zapalnik potwora. Wszystko z zegarmistrzowską precyzją. Przypadkowe odpalenie ładunku konwencjonalnego nie uruchomiłoby raczej reakcji łańcuchowej, ale dla pracowników byłaby to marna pociecha. Po wielu dniach pracy, bomba umarła tam, gdzie się narodziła.

Ale wciąż ponad 1,8 tys. głowic pozostaje w USA i Rosji w stanie najwyższej gotowości. Można je odpalić w stronę przeciwnika w ciągu – zależnie od rodzaju nośnika – od 5 do 15 minut od wydania rozkazu. A to tylko siły szybkiego reagowania. W magazynach Amerykanów, Rosjan, Brytyjczyków, Hindusów, Pakistańczyków, Izraelczyków, Francuzów, Chińczyków i północnych Koreańczyków leży około 16,3 tys. głowic. Ich łączna moc przekracza 5 tys. megaton. Moc wszystkich odpalonych podczas II wojny bomb, pocisków artyleryjskich, min i granatów, wliczając w to obie bomby atomowe zrzucone na Japonię, nie przekraczała 3 MT.

Konsekwencje wojskowe, polityczne czy moralne utrzymywania tak wielkich arsenałów są jednocześnie całkowicie oczywiste i straszliwie skomplikowane. Ale jest czynnik, który bardziej niż jakikolwiek inny przyczynił się do tego, że atomowy arsenał światowych mocarstw jest dziś tak... mały. Mały, bo w 1960 r. same USA miały do dyspozycji 20 491 megaton atomowej śmierci.

Ten czynnik – to pieniądze.

Serwis

Według Stephena Schwartza z Monterey Institute of International Studies, przygotowania do potencjalnej wojny atomowej kosztowały USA, od 1940 do 1996 r., 5,8 bln dolarów. Z tego zaledwie 409 mld pochłonęła budowa i testy broni. Samoloty, okręty i pociski do jej przenoszenia kosztowały 3,2 bln dolarów. 831 mld – systemy dowodzenia, rozpoznania i komunikacji. 937 mld – obrona przed atakami atomowymi, w postaci obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej, systemów zwalczania okrętów podwodnych oraz organizacji i wyposażenia obrony cywilnej. Łącznie wydatki powiązane z bronią jądrową pochłonęły 29 proc. całego amerykańskiego budżetu wojskowego.

I choć dzisiejszy arsenał jądrowy USA jest wielokrotnie mniejszy niż w najgorszych dniach zimnej wojny, koszty nadal są wstrząsające. Stany wciąż wydają rocznie 35 mld dolarów na atomowy arsenał – pisze Schwartz. – To mniej więcej 96 mln dolarów dziennie, 14 proc. budżetu Pentagonu. Z tego 25 mld to pieniądze przeznaczone bezpośrednio na podtrzymanie broni jądrowej w gotowości.

Bo z bronią jądrową jest tak jak z każdym innym skomplikowanym urządzeniem. Choćby z zabytkowym samochodem. Utrzymanie na chodzie auta sprzed 30, 40 czy 50 lat kosztuje z upływem lat coraz więcej pieniędzy i wymaga coraz więcej zachodu. Bomby atomowe też się psują. Rdzewieją, wysiada ich – często antyczna – elektronika, materiały wybuchowe ulegają powolnej degradacji, uszczelki pękają, akumulatory tracą moc. Każda głowica musi od czasu do czasu trafić do serwisu, jeśli w kluczowym momencie dowódcy mają mieć pewność, że wybuchnie, a nie spadnie na cel z głuchym huknięciem.

A bomby nie są urządzeniami łatwymi w obsłudze. Największym problemem jest serce bomby. Bryła rozszczepialnego, trudnego w produkcji i niezwykle drogiego plutonu. Jak każdy promieniotwórczy pierwiastek, pluton ulega nieprzerwanemu, powolnemu rozpadowi. Z biegiem lat plutonu w plutonie jest po prostu coraz mniej.

Według analiz opracowanych na rzecz amerykańskiego rządu przez niezależny think tank JASON, amerykański arsenał atomowy powinien pozostać sprawny do mniej więcej 2091 r. Ale już dużo wcześniej pojawią się wątpliwości co do skuteczności głowic jądrowych, bo warunki wymagane do przeprowadzenia niekontrolowanej reakcji łańcuchowej są bardzo precyzyjne. „Istnieje obawa, że jeśli w rdzeniach bomb dojdzie do minimalnych zmian, cały proces nie przebiegnie w sposób przewidywalny” – mówił w rozmowie z magazynem „Popular Science” Mark Sakitt, ekspert ds. proliferacji jądrowej w Brookhaven National Laboratory.

Podobne problemy i podobne koszty dotyczą wszystkich atomowych mocarstw – jeśli ich broń ma pozostawać w gotowości.

Złomowanie

Stąd proces rozbrojenia atomowego to nie tyle kwestia polityki, co czystego biznesu. Wszystkie mocarstwa zachowują w swoich arsenałach dość broni, aby móc odpowiedzieć kontruderzeniem na każdy atak. Te szalone liczby – tysiące głowic w gotowości – wynikają z kalkulacji: ile głowic może zostać zniszczonych na ziemi w razie zaskakującego, pierwszego ataku? I ile musi pozostać, aby dało się zetrzeć przeciwnika z powierzchni ziemi? Żadne mocarstwo nie zgodzi się zredukować swojego arsenału poniżej poziomu, który dawałby mu pewność, że będzie w stanie przeprowadzić odwetowe uderzenie.

To właśnie była podstawa strategii wzajemnego odstraszania, która funkcjonowała przez całą zimną wojnę. Nawet zaskakujący atak jądrowy był pozbawiony sensu, bo i ZSRR, i USA, nawet ciężko okaleczone, mogły odpowiedzieć przeciwnikowi według zasady „oko za oko, Moskwa za Waszyngton”.

Broń atomowa pozostanie więc częścią politycznych i wojskowych kalkulacji. Stąd presja, aby obniżyć koszty jej utrzymania. Redukcja arsenałów to najbardziej oczywisty sposób, ale nie jedyny. Już w 2001 r. prezydent George W. Bush zapowiedział rozpoczęcie prac nad zmodernizowanymi głowicami. Tańszymi w utrzymaniu, nowocześniejszymi, bo nieopartymi na elektronice z lat 70., i... bezpieczniejszymi, bo wyposażonymi w blokady uniemożliwiające wykorzystanie ich przez np. terrorystów. Faktycznie oznacza to budowę nowej generacji broni jądrowej – i szybko spotkało się z oporem amerykańskiego Kongresu. W 2009 r. program został skasowany, ale wielu planistów uważa, że budowa nowych głowic jest po prostu nieunikniona, bo starych nie da się modernizować i naprawiać bez końca.

A co się dzieje z bronią, która znika z arsenału? Niewiele. Często głowice znikają tylko na papierze, trafiają do magazynów i czekają jak skazańcy na wykonanie wyroku. Często latami. Pantex może demontować 40 głowic jednocześnie, każda operacja to nawet kilka tygodni pracy zespołu inżynierów i techników. W latach 90. zakłady demontowały ponad tysiąc głowic rocznie. Teraz pracują głównie nad remontami broni pozostającej w czynnej służbie. Faktycznie z powierzchni Ziemi znika więc czasem nie więcej niż sto bomb jądrowych w ciągu roku. Na demontaż tylko w USA czeka ponad 4 tys. głowic. Formalnie nie są na wyposażeniu amerykańskiej armii. W rzeczywistości – zalegają w magazynach jak artefakty z finałowej sceny „Indiany Jonesa”. Kolejka do demontażu ciągnie się już daleko poza rok 2030. Rosjanie muszą mieć podobne problemy, choć w ich przypadku trudno o konkretne dane.

Nawet gdybyśmy zdecydowali się już dziś zdemontować każdą głowicę jądrową świata, broń jądrowa pozostanie z nami przez wiele, wiele lat.


WOJCIECH BRZEZIŃSKI jest dziennikarzem naukowym Polsat News, stale współpracuje z „TP”.


31 255 głowic jądrowych miały w swoich magazynach USA w szczytowym roku
1967. 40 159 głowic miał ZSRR w rekordowym roku
1986. 2476 wywołanych przez człowieka wybuchów jądrowych miało miejsce od 1945 r. Jedynie dwa nie były testami.
540 776 kiloton trotylu to łączna energia wyzwolona przez wszystkie zdetonowane przez człowieka bomby atomowe.
4 państwa całkowicie zlikwidowały lub oddały swoje arsenały jądrowe: Białoruś, Ukraina, Kazachstan i RPA.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz naukowy, reporter telewizyjny, twórca programu popularnonaukowego „Horyzont zdarzeń”. Współautor (z Agatą Kaźmierską) książki „Strefy cyberwojny”. Stypendysta Fundacji Knighta na MIT, laureat Prix CIRCOM i Halabardy rektora AON. Zdobywca… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2014