Nie leżę pod palmą

Rafał Sonik, rajdowiec i biznesmen: Dakar pokazał mi, że możemy wiele więcej, niż nam się wydaje. Znieść, wytrzymać, dokonać.

26.01.2015

Czyta się kilka minut

BARTEK DOBROCH: Otrzepał się Pan już po Dakarze, zrzucił z siebie ten piach?


RAFAŁ SONIK: Przeciwnie. W czwartek miałem sesję w Warszawie, mówili: „niech przyjedzie taki brudny”, więc się ubrałem tak jak na etap – ciuchy były nietknięte po ostatnim. Dakar zostaje w człowieku. Jeżeli się przeżyło takie życie w pigułce – nie „przetrwało”, ale właśnie „przeżyło” – to się nie chce tych stanów ze świadomości pozbywać. Bardzo edukujące doświadczenie: bycie w sytuacjach, w których poznajemy sami siebie.
Nauczyłem się, że wszystkie ograniczenia, które sobie w życiu budujemy, to pozory. Możemy wiele więcej, niż nam się wydaje. Znieść, wytrzymać, dokonać. Człowiek ma niesamowite zdolności adaptacyjne. Dowiedziałem się też, że nic mnie tak psychicznie nie dotyka, jak nieuczciwość. W tym roku pierwszy raz Dakar był uczciwy. Jakość się radykalnie podniosła.


Jak się przygotować na takie wyzwanie?


Trenuję codziennie, w różnych warunkach. Analizuję swoje błędy z poprzednich lat. Na rajdzie około godziny poświęcam na analizę błędów z danego dnia, po skończeniu etapu. Przypomniałem sobie najważniejsze założenie Adama Małysza: nie skupiać się na konkurentach, wielkości skoczni, ale na oddaniu dwóch dobrych skoków, czyli na sobie. Oczywiście docierały do mnie zewnętrzne wydarzenia, szczególnie że na początku były tragiczne: śmierć syna Jacka Czachora, śmierć Michała Hernika, w międzyczasie spalenie samochodu Małysza. Wiedziałem, że jedyne, co możemy zrobić, to zabrać ich marzenia na metę.


Pilot rajdowy Maciej Wisławski porównał długie rajdy terenowe i himalaizm jako dyscypliny, które nie wybaczają błędów. Każdy może kosztować życie. 

A i tak istnieje margines ryzyka. Jeżeli jednak zsumować miliony przejechanych przez zawodników i assistance kilometrów i przeliczyć przez nie ofiary z ostatnich 10 lat, to jest wielokrotnie bezpieczniej niż w ruchu drogowym. Tak jak z McDonald’s: wydaje 100 miliardów posiłków, jedna osoba się zatruła – „McDonald’s truje”. Statystyka jest najlepszą bazą do oceny.


Jak to się stało, że trafił Pan na quad?


Bezpośrednim powodem był wiatr. W latach 80. i 90. byłem tak zapracowany, że jeśli na pięć dni wyrwanych z pracy jak psu z gardła pojechałem na windsurfing i nie wiało, byłem sfrustrowany. To był 1997 r., w Hyères na południu Francji. Tym razem wiało za mocno. Gdzieś tam po wydmach jechały dziwne małe pojazdy. Zadzwoniłem do Mariusza Strzelikowskiego, zapytałem o nie. „To quady, czterokołowce. Miałem ci nawet proponować, bo właśnie zdobyłem dealerstwo amerykańskiej firmy Polaris, która je produkuje”. Tak mnie wciągnęło, że za chwilę miałem trzy. Spodobało mi się głównie to, że można ten sport uprawiać przez 365 dni w roku. Czy śnieg, czy deszcz. A później przekonałem się, że to genialnie uniwersalne. Że quad jest koniem XXI w. Uświadomiłem sobie, że wszyscy moi przodkowie, i od strony mamy, i ojca, jeździli konno.


Ekonomia zainteresowała Pana już w liceum. Biznes był przed sportem?


Nie. Ojciec zaczął mnie uczyć jeździć na nartach, gdy miałem 3 czy 4 lata. Narty nazywały się „Smyk”, były z drewienka, ze skórzaną, brązową piętką. Mieszkaliśmy w Nowej Hucie, na osiedlu, które się nieprzypadkowo nazywa Na Stoku. Wszędzie było nierówno, z górki, pod górkę.


A pierwsze zarobione pieniądze?


W szkole podstawowej. Pierwszy interes: zamiana resoraka na notesik. Niekontrolowana intelektualnie. Mama była zła, bo samochodzik był droższy niż notesik. Ale notesik był praktyczny, a samochodzików miałem kilka. Później, jeszcze w podstawówce, zacząłem sprzedawać sprzęt narciarski na giełdach. W liceum zrobiłem z tego „przedsiębiorstwo”: zatrudniałem ludzi, naprawiałem sprzęt, zlecałem to warsztatom.


I w czasie studiów założył Pan firmę.


W 1988 r. prawo mówiło, że może ją założyć tylko absolwent uczelni ekonomicznej. A ja jeszcze studiowałem – handel zagraniczny. Zarejestrowałem na żonę kolegi. Gdy przepisy się zmieniły, miałem już firmę ze wspólnikami. Wtedy chciałem mieć na dobry sprzęt, wyjazdy narciarskie, obozy, treningi. Dopiero później pojawiła się świadomość biznesowa: że to może dać zysk, że ten zysk można zainwestować. Ale nie leżę pod palmą. Moi znajomi mają odrzutowce, wielkie jachty, i widzę, że to wcale nie oznacza, iż są szczęśliwi. Ja wolę być w Boliwii na pięciu tysiącach metrów, mieć zawroty głowy i wiedzieć, że jak dam radę, to mnie to uszczęśliwi, niż myśleć: „W przyszłym roku zarobię jeszcze 20 mln, to już miałbym na połowę jachtu”.


A czy sam biznes może uszczęśliwiać?


Może, znam takich. Michał Sołowow na przykład. Trzy dni przed wyjazdem na Dakar powiedział mi: „Słuchaj, ale mnie moja praca pasjonuje”.


A Pana nie pasjonuje?


(Milczenie).


Czy raczej: nie pasjonuje wystarczająco?


O właśnie! Nie poświęciłbym wszystkiego. Nie wróciłbym z pięknego dnia narciarskiego w jego połowie tylko po to, żeby rano pójść wcześniej do pracy. To wynika z tego, że tak szybko zacząłem. W liceum. Cały czas na pełny gwizdek. To już 34 lata. Mało?


Teraz ma Pan sztab ludzi, którzy pracują na to, że Pan nie musi tyrać na całego.


I to zawdzięczam PiS-owi! Parę miesięcy po dojściu PiS-u do władzy stwierdziłem, że nie będę się narażać na pukanie o szóstej rano tylko dlatego, że jestem pracoholikiem. Przyszedłem do firmy i powiedziałem: „Wasza kolej. Nie będę wszystkich decyzji za was podejmował, całej odpowiedzialności brał na siebie. Wykażcie się”. Pierwotne założenie było na rok. Ale skoro sobie tak dobrze radzą, to nie ma sensu, żebym wracał do roli gościa od wszystkiego. Mówi się, że Piotrek Solorz [Zygmunt Solorz-Żak – przyp. BD] decyduje o wszystkim w firmie, łącznie z kupnem rolki papieru toaletowego, łyżeczki czy kubeczka. I jest permanentnie nachmurzony.


Miał Pan szczęście – należy Pan do pokolenia, które wchodziło w dorosłość, gdy sukces był na wyciągnięcie ręki.


Dlatego uważam, że filantropia nie jest naszym obowiązkiem, tylko przywilejem. Bo dostaliśmy od życia najwięcej. Nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Myślą, że zagarnięcie więcej pod d… da im wygodniejszą poduszkę. Asnyk pisał: „A ten zwycięzcą – kto drugim da / Najwięcej światła od siebie!”. Moją absolutną dumą są msze dla seniorów na Kasprowym Wierchu. Ludzie, którzy byli królami życia, dziś są samotni. Nie pójdą na Giewont, bo już nie mają siły, a my ich na Kasprowy wywozimy. Czy to nazywać filantropią? Dla mnie to egoistyczne: z ich energii i uśmiechu czerpię jak akumulator.


Z wychowanków Siemachy tak samo?


Tak, bo to dzieci. Czerpię z ich czystej energii, czystych uczuć. Oni tym emanują.


Mówi Pan o nich jak o swoich dzieciach.


Na metach rzeczywiście mówiłem: „Jechałem dla moich dzieciaków z Siemachy”. To więź emocjonalna, energetyczna.


Tęsknota za ojcostwem?


Nie. Gdybym je przytulał, hołubił, chodził z nimi za rączkę, można byłoby powiedzieć: „Facet ma jakiś deficyt”. Dla mnie oni są po prostu młodymi przyjaciółmi.


Promuje Pan zdrowy tryb życia i filantropię. Ale to Pan otwierał w Polsce McDonaldy i galerie handlowe, które ludzi od tych aktywności odciągają.


Nieprawda. Podstawą funkcjonowania jednostki w społeczeństwie jest świadomość. Świadomy człowiek wie, ile może z czego – i czy w ogóle może – korzystać. Dopóki nie było McDonalda, wszyscy na nim psy wieszali. 7 lat minęło, odkąd podpisałem umowę na lokal, do momentu, gdy dostałem zezwolenie. Powstały dwa listy protestacyjne: restauratorów przeciwko amerykanizacji gastronomii w Krakowie i intelektualistów przeciwko budowie McDonalda na Rynku.
Spotkałem w końcu ks. Tischnera, pytam: „Jak to się stało, że ksiądz podpisał list przeciwko McDonaldowi?”. A on pobladł: „Ja sobie dopiero teraz uświadomiłem. Jak to dobrze, że pana spotkałem. Czy pan wie, że jestem chory i że jak się będę spowiadał z całego życia, to to jest pozycja nr 1, że podpisałem ten list?”. „A dlaczego?”. „Bo nie przypominam sobie, żebym tak bardzo postąpił wbrew sobie, jak wtedy. Miałem ciężki okres w pracy, wracałem do domu późno kompletnie zmęczony, a codziennie koło moich drzwi siedział starszy człowiek z tym listem i czekał, żebym podpisał. Aż po miesiącu zrobiło mi się go żal i powiedziałem: »A daj, k…, to ci podpiszę!«. Nie patrząc, co to”. Nie zapomnę nigdy wyrazu jego twarzy. To było dla mnie przeżycie metafizyczne.


Teraz znów się Pan zmierzy z protestami w związku z projektem galerii handlowej, ochrzczonym jako „Krupówki pod dachem”.


Dajmy komfort klientom, niech oni mają potok przeszklony, sklimatyzowany, niech sobie nad nim siedzą, czy słota, czy śnieg. A ci, co chcą chodzić po Krupówkach, będą chodzić dalej, tak jak chodzą po Floriańskiej, choć powstała Galeria Krakowska.
A protesty? Traktuję to już sportowo. Wie pan, kogo mieliśmy na otwarciu McDonalda na Floriańskiej? Piotra Skrzyneckiego. To samo na Szewskiej: przyszli konserwatorzy, którzy wcześniej pisali paszkwile. Klaskali i mlaskali. W Zakopanem niech przeklinają, niech się wykluwa decyzja, mój los od niej nie zależy. Bardziej los Zakopanego zależy od takich decyzji, jak powstanie podziemnych parkingów. To Zakopane zdecyduje, ja tylko podaję pomysł. Człowiek ma w sobie ogromną witalność i zdolność do dostosowania. A Polacy szczególnie. ©

RAFAŁ SONIK (ur. 1966) – przedsiębiorca, prezes spółki Gemini Holding, przyjaciel Stowarzyszenia Siemacha i prezes Stowarzyszenia Czysta Polska. Kapitan reprezentacji w rajdach terenowych. 17 stycznia jako pierwszy Polak zwyciężył Rajd Dakar.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz od 2002 r. współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, autor reportaży, wywiadów, tekstów specjalistycznych o tematyce kulturalnej, społecznej, międzynarodowej, pisze zarówno o Krakowie, Podhalu, jak i Tybecie; szczególne miejsce w jego… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2015