Naoczny świadek – Marco Polo

Pytanie, jakie mi się nasunęło, gdy znów zajrzałem do "Księgi Jego Miłości Marca Polo, mieszkańca Wenecji Milionem zwanego, w której cuda świata zostały opisane", nie dotyczy tego, jak mogą ją odbierać czytelnicy dzisiejsi, lecz tego, jak ją odbierali czytelnicy ówcześni. A uzmysłowienie sobie, czym była w czasach Marca Polo, prawdopodobnie pomoże zrozumieć, jak jest postrzegana obecnie.

18.08.2010

Czyta się kilka minut

Marco Polo / fot. Michael. S. Yamashita, Corbis /
Marco Polo / fot. Michael. S. Yamashita, Corbis /

***

"Opisanie świata" należy do bogatej tradycji opowieści encyklopedycznych (zresztą tradycja ta na nim wcale się nie kończy), prawie zawsze mówiących o mniej lub bardziej legendarnych ziemiach nieznanych, pisanych przez autorów, którzy ani na krok nie ruszyli się z domu. I choć Marco Polo przygląda się niemal tym samym rzeczom, co jego poprzednicy, czyni to z perspektywy reportera, a właściwie korespondenta specjalnego.

Na dwa stulecia przed wynalazkiem druku, na trzy lub cztery przed tryumfem pierwszych gazet, relacja Marca Polo wyprzedza narodziny gatunku. Tyle że wyprzedza tak bardzo, iż jest trudna do przyjęcia dla współczesnych. Oto przykład. W pięknym manuskrypcie francuskim, dziś przechowywanym w Biblioth?que Nationale w Paryżu, widnieje miniatura ilustrująca rozdział 157 [w wydaniu polskim CLXXXI], w którym Polo opisuje królestwo Kojlum na wybrzeżu Malabaru. W rozdziale tym mówi się o ludzie zbierającym pieprz i (w wersji toskańskiej) mirabolani emblici, o których nie wiem na pewno, czy są rodzajem śliwek, czy może innych owoców bogatych w taninę. A jak przedstawia mieszkańców Malabaru miniaturzysta? Otóż jeden z nich należy do blemiów, czyli owych fantastycznych bezgłowych stworzeń z ustami na brzuchu, drugi, wylegujący się w cieniu swojej jedynej stopy, do jednonogów, a trzeci do jednooków. A więc istot, które odbiorca rękopisu spodziewał się zastać w tym regionie, a mianowicie w Indiach, królestwie legendarnego Księdza Jana czy też Presto Giovanni, jak nazywał go Polo. Rzecz w tym, że w tekście te trzy potwory w ogóle się nie pojawiają. Polo mówi, że mieszkańcy Kojlumu są czarni, że chodzą nago i że ziemie te (pomyśleć tylko, jakie pole do popisu dla miniaturzysty) obfitują w czarne lwy, białe papugi z czerwonymi dziobami oraz pawie. Ponadto, z tą kapitalną obojętnością typową dla niego w opisach obyczajów dość niespotykanych wśród zacnych chrześcijan, odnotowuje, że tubylcy mają małe pojęcie o moralności i że bez mrugnięcia okiem poślubiają swoje kuzynki, macochy oraz szwagierki.

Czemu miniaturzysta pozwala sobie na umieszczenie na ilustracji trzech stworzeń, które nie istnieją w świecie relacji Polo (zresztą nie istnieją również w świecie nauk przyrodniczych i społecznych), wbrew wszelkim zapisanym w tekście dowodom? Otóż dlatego, że podobnie jak jego odbiorcy w czasach Polo, a nawet późniejszych, wierzył w nieprzerwany ciąg najuczeńszych encyklopedii roztrząsających cuda i dziwy świata i wiedział, że stworzenia owe powinny istnieć. Kupiec Marco Polo był zwyczajnym zuchwalcem, który miał czelność opisywać rzeczy nie takimi, jakie one być muszą, lecz (wedle słów jego samego lub też Rustycjana z Pizy) takimi, jakie "na własne oczy widział". Naoczny świadek. To wydaje się łatwym rzemiosłem, ale w tamtych czasach bynajmniej takim nie było. Dla korespondenta specjalnego nie ma jeszcze wówczas definicji.

***

Kim zatem był kompilator encyklopedii historycznych i geograficznych? Jegomościem, który ślęczał nad czcigodnymi tekstami Pliniusza, Solinusa, Izydora z Sewilli i rozlicznymi encyklopediami XII wieku, "Speculum maius" Wincentego z Beauvais oraz "Skarbcem wiedzy" Brunetta Latiniego. A w tych dziełach rozmaite kraje, prawdziwe czy zmyślone, są pełne najwymyślniejszych zwierząt, najdziwniejszych stworów, których cechy nie były jednak wcale przypadkowe. Istoty owe posiadały bowiem, nie bez racji, własności pozwalające postrzegać je jako żywe przykłady, czytelne alegorie. I tak prekursor owych traktacików encyklopedycznych, "Fizjolog", który pojawił się między II a III wiekiem naszej ery, prawił, że lew zaciera ogonem własne ślady, ażeby zmylić myśliwych, a umiejętność ta jest "konieczna", aby zwierzę to mogło symbolizować moc Chrystusa zacierającego nasze grzechy. Mówił również, że feniks co pięćset lat przybywa do Heliopolis i ginie w płomieniach na ołtarzu świątyni, aby zmartwychwstać (jak powszechnie wiadomo) trzy dni później, powstając z własnych popiołów, a ta jego właściwość znów jest "konieczna" do tego, by feniks mógł symbolizować Zbawiciela. I w takim kontekście lew był równie "prawdziwy" jak feniks.

Wydawnictwo Saggiatore opublikowało wydanie "Traktatu o rzeczach najosobliwszych i najznamienitszych, jakie znajdują się na świecie" niepewnego autora, znanego jako John Mandeville. Ów Mandeville, jest to rzecz niezbita, nigdy nie wyszedł za próg swojego domu, a pisze prawie sześćdziesiąt lat po Marcu Polo. Ale dla Mandeville’a mówienie o geografii wciąż jeszcze oznacza mówienie o istotach, które powinny istnieć, a nie o tych, które istnieją naprawdę, choć z pewnych stron jego dzieła można wnioskować, że do źródeł, z jakich korzystał, należała także relacja świadka naocznego Marca Polo. Nie żeby Mandeville plótł wyłącznie androny: wspomina na przykład o kameleonie jako o zwierzęciu, które zmienia kolor, jednakowoż zaraz dodaje, że jest ono podobne do kozy. Toteż ciekawie wypada porównanie Sumatry, Chin Południowych, Indii Mandeville’a z opisami Polo. Duża część jest wspólna, jakkolwiek Mandeville zapełnia te ziemie zwierzętami i człekokształtnymi potworami, które znalazł u swoich poprzedników. Polo tego nie robi.

***

Wyjaśnijmy sobie jedno. Polo był kupcem, nie erudytą. Poza tym wyrusza w pierwszą podróż jako siedemnastolatek, powraca, gdy ma lat czterdzieści jeden, a w ciągu trzech kolejnych lat walczy na polu bitwy, zostaje jeńcem wojennym i dyktuje wspomnienia. Nie mógł czytać zbyt wielu dzieł europejskich, najwyżej legendy, o których napomyka w tekście, natomiast bajki, którym najwyraźniej daje wiarę, usłyszał w Kataju. Ale mimo wszystko otarł się o kulturę średniowiecznych encyklopedii (poza wszystkim duża część wiedzy w nich zapisanej przywędrowała z biegiem dziejów z katalogu cudowności Orientu). A piękne w panu Marcu Polo jest to, że mimo wszystko należy on do swojej epoki i nie potrafi wyzwolić się spod wpływu jej ksiąg - których być może wcale nie czytał - uczących go, jak należy patrzeć.

Najbardziej znaczący jest fragment o jednorożcach napotkanych przezeń na Jawie Małej [Sumatrze]. Co do tego, że jednorożce istnieją, człowiek średniowiecza nie ma najmniejszych wątpliwości. Swoją drogą, sądząc z traktatu "The Lore of the Unicorn" Odella Sheparda (1930), tacy, co zobaczyli i opisali jednorożca, pojawiali się jeszcze długo po Marcu Polo. Wśród nich elżbietański podróżnik Edward Webbe, Vincent Le Blanc, który w 1567 roku oglądał trzy egzemplarze tego gatunku (w seraju sułtana, w Indiach oraz nawet w pałacu Eskurial w Madrycie), jezuicki misjonarz Lobo w XVII wieku, który widział to zwierzę w Abisynii (o czym wiemy z jego dzieła przełożonego przez Samuela John­sona), później John Belle w 1713 roku, a wreszcie jako ostatni (choć tu wszystko może jeszcze ulec zmianie) nie kto inny, lecz sam doktor Livingstone.

O tym, że jednorożce istnieją, czytamy w "Fizjologu", który dał w Europie początek legendzie mówiącej, że aby schwytać to zwierzę, trzeba umieścić w lesie niepokalaną dziewicę, i jak pisał na trzydzieści lat przed Markiem Polo Brunetto Latini: "myśliwi wysyłają tam, gdzie żyją jednorożce, niewinną dziewicę, ponieważ zgodnie ze swą naturą jednorożec przychodzi prosto do niej i pozbywszy się całej swej dzikości, zasypia słodko na jej łonie".

Czy mógł więc Marco Polo nie szukać jednorożców? Szuka ich i je znajduje. Chcę przez to powiedzieć, że nie może uniknąć oglądania rzeczy oczami kultury. Ale gdy tylko spojrzy i zobaczy - przez filtr tradycji - od razu zaczyna rozumować jak korespondent specjalny, czyli ktoś, kto nie tylko dostarcza nowych wiadomości, lecz także podważa lub potwierdza klisze fałszywego egzotyzmu. Albowiem jednorożce, jakie widzi, są w rzeczywistości nosorożcami, cokolwiek odmiennymi od owych wdzięcznych białych jelonków ze spiralnym rogiem figurujących w herbie Wielkiej Brytanii.

Polo nie zna litości: jednorożce "sierść mają podobną do bawolej, a nogi jak słonie", róg ich jest czarny i wielki, język kolczasty, głowa jak u odyńca i zdecydowanie "szkaradny jest widok tego zwierzęcia". Potem zaś dodaje: "Całkiem nie są takie, jak my to w krajach naszych mówimy i opowiadamy, twierdząc, że dają się chwytać dziewicom". Jakby chciał przez to powiedzieć: nie przysyłajcie jednorożcowi dzieweczek, bo spuści łeb i weźmie je na róg. Smutne, ale prawdziwe.

***

Kolejna rzecz, która uderza w opowieści Polo, w tym przedstawianiu rzeczy, jakimi są naprawdę, to fakt, że jego dzieło przepełnia ciekawość, lecz nie naiwne zdumienie, a już bynajmniej nie konsternacja. Autor relacjonuje niczym współczesny antropolog. Jeśli w jakiejś cywilizacji panuje zwyczaj ofiarowywania żony przybyszowi, a mężowie jeszcze się z tego cieszą, opisuje to i już.

Widział tak wiele (podkreślmy, widział, nie poznał ze słyszenia), że nic go nie zdumiewa. Zatem świat, o którym mówi, choć niezwykły, nie jest nieprawdopodobny: po prostu jest i właśnie dlatego Polo o nim opowiada. Oczywiście, słyszy tajemnicze głosy na pustyni Lop, ale sami spróbujcie jechać całymi tygodniami przez pustynię. Oczywiście, bierze za dobrą monetę całą historię o królestwie Księdza Jana, ale po świecie krążył wówczas list dyplomatyczny (dziś wiemy, że sfałszowany), wysłany jakoby sto lat wcześniej do cesarza Bizancjum [chodzi o "List Jana Prezbitera", uznany potem za fałszerstwo, a rzekomo napisany przez Księdza Jana do cesarza bizantyjskiego, Manuela I Komnena]. Uważa krokodyle za wielkie węże z dwiema łapami, ale trudno oczekiwać, żeby oglądał je z bliska. Chyba spotyka zbyt wielu ludożerców, niż było to możliwe, ale w końcu podróżuje, zbierając informacje od tubylców, których języków uczy się z niemałym trudem. A jednak znajduje naftę oraz węgiel kamienny i mówi o nich w sposób bardzo ścisły.

Obok spostrzeżeń ukształtowanych pod wpływem tradycji, od której odrywa się z najwyższym wysiłkiem, jakby przecierając sobie oczy, ma wiele uwag rewolucyjnych nawet dzisiaj. Prawdopodobnie dzieli ludzi na białych i czarnych, ale przez myśl mu nie przechodzi, by mogły istnieć ludy żółte. Mieszkańcy Zipingu (czyli Japonii) są dla niego biali, wielki chan zaś, Mongoł, ma oblicze "białe i czerwone jak róża". A najlepsze jest to, że słuszność była chyba po stronie Marca Polo, bo choć encyklopedie (dzisiejsze) mówią o żółtawej skórze, kiedy przyjrzymy się uważnie Chińczykowi albo Japończykowi, zauważymy, że nie są oni żółci jak okrutny Ming, imperator z planety Mongo, a co najwyżej nie aż tak biali i czerwoni jak Tyrolczyk. A że wielki chan był różowy czy czerwony… cóż, może się malował albo po prostu Polo patrzył na niego z zachwytem, olśniony przepychem szat i klejnotów władcy.

***

Niekiedy się wydaje, że zmyśla tak samo jak jego poprzednicy i następcy, na przykład wówczas, gdy mówi o moscado, wykwintnych perfumach, które znajdują się pod pępkiem, we "wrzodach" albo gruczołach zwierzęcia przypominającego kota. A jednak proszę, sprawdźcie w encyklopedii: zwierzę owo istnieje, mieszka w Azji i nazywa się Moschus moschiferus - to rodzaj jelenia, który ma zęby pasujące do opisu Polo, a ze skóry właściwej nad otworem napletkowym wydziela piżmo o niezwykle intensywnej woni. Zresztą to wersja toskańska czyni owo stworzenie podobnym do kota, ponieważ we francuskim oryginale mówi się słusznie, że przypomina ono gazelę [w polskim wydaniu pojawia się w tym miejscu koza]. Polo był uważnym obserwatorem, a rejestrował wszystko z takim kupieckim dystansem, że dziś podejrzewamy, iż łgał w żywe oczy.

W odróżnieniu od wszystkich średniowiecznych encyklopedii nie alegoryzuje i nie moralizuje, sporządza świadectwo dla tych, co podążą przetartym przez niego szlakiem, który jest szlakiem handlowym. W pewnym sensie to pozbawiony złudzeń realista podobny do Machiavellego: mówi jak praktyk i do praktyków.

Świat, z którego pochodził, zareagował na prowokację, czytając Marca Polo niczym jego pełnych fantazji poprzedników, obawiam się więc, że i my to uczynimy, być może pod wpływem takich terminów heraldycznych jak "leofant" [w wydaniu polskim starowłoskiego liofante zastępuje słoń] czy "salamandra".

Lecz salamandra, którą ogląda Polo, to skrupulatnie przezeń opisana tkanina z włókien azbestowych, nie zaś zwierzę z bestiariusza żyjące i wygrzewające się w ogniu. "I to, co wam mówię, to jest cała prawda o salamandrze, a wszystko inne, co o niej powiadają, jest kłamstwo i bajka".

Przełożyła Joanna Wajs

Tekst jest skróconą wersją wstępu do polskiego wydania "Opisania świata" Marca Polo, które ukazuje się właśnie nakładem Wydawnictwa W.A.B. w serii "Terra Incognita". Tytuł pochodzi od redakcji, umieszczone w nawiasach kwadratowych przypisy od tłumaczki. Fragment "Skarbca wiedzy" B. Latiniego w przekładzie M. Frankowskiej-Terleckiej i T. Giermak-Zielińskiej.

copyright © r.c.s. libri s.p.a., milan, bompiani, 1985-2009

copyright © for the polish translation by wydawnictwo w.a.b., 2010

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2010

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku 7 (34/2010)