Korzenie i korony

Jan Rylke, architekt krajobrazu: Tak jak człowiek potrzebuje spotykać się z innymi ludźmi, drzewo potrzebuje się spotykać z innymi roślinami i zwierzętami.

19.04.2019

Czyta się kilka minut

 / GETTY IMAGES
/ GETTY IMAGES

ADAM ROBIŃSKI: Czy architekci lubią drzewa?

PROF. JAN RYLKE: To zależy, o kogo pan pyta. Architekt i architekt krajobrazu to są dwa zupełnie różne zawody. Zresztą niedawno wcielono w życie wytyczne OECD dotyczące klasyfikacji dyscyplin naukowych. Według tych zaleceń projektowanie architektoniczne powinno być traktowane jako dziedzina sztuki, a urbanistyka jako dziedzina nauk społecznych. Ale minister Gowin zdecydował inaczej.

Jak?

Jedno i drugie wpakowano do nauk technicznych. Trochę jakbyśmy chcieli zawrócić kijem Wisłę. Bo jak się spojrzy na dowolny podręcznik historii sztuki, to architektura jest zawsze na pierwszym miejscu. Taki podział ma swoje konsekwencje. Jeśli urbanistykę wyjmujemy z nauk technicznych i przypisujemy społecznym, to znaczy, że zaczynamy interesować się życiem mieszkańców. Tak samo z architekturą i architekturą krajobrazu – mając na uwadze, że to dziedziny sztuki, zwracamy uwagę na wygląd otoczenia człowieka, a nie wyłącznie...

Funkcjonalność?

Dlaczego do tej pory jedno i drugie traktowano jako nauki techniczne? Bo w XX wieku kraj trzeba było skanalizować, zelektryfikować, unowocześnić. Ale to już za nami. Wszyscy mamy prąd, wodę, ubikacje w domach – i to otoczenie techniczne zaczyna nam doskwierać. Chcielibyśmy inaczej. W Warszawie nie jest co prawda najgorzej, ale taki Lublin poszatkowano szerokopasmowymi trasami na wszystkie strony. Wszędzie widać ekrany dźwiękoszczelne. Lublin stał się miastem dla samochodów, a nie dla ludzi. I to zaczyna mieszkańcom doskwierać, bo uświadamiają sobie, że standard życia jest niższy niż w tym samym mieście w czasach komunistycznych. Tymczasem wytyczne ministra zdają się tego nie zauważać.

Po co miastom zieleń? Biolog powiedziałby, że pochłania zanieczyszczenia i wychładza otoczenie. A co na to architekt?

Wie pan, biorąc pod uwagę obecną kubaturę miast i związane z tym uciążliwości, to drzewa aż tak wiele nie zdziałają. Chodzi o coś innego. Dotychczas traktowano je jako źródło drewna. Ale to się zmienia. Niemcy dopłacają do produkcji drewna, w Szwajcarii to chyba dopiero siedemnasta z funkcji, jaką pełnią lasy. I tak jak konie trzyma się dziś pod wierzch, a nie do pracy, pies przestał być stróżem podwórka, a kot nie jest już od polowania na myszy, tak samo drzew nie traktujemy jak źródła drewna. One wszystkie stają się współmieszkańcami. Drzewo jest nam potrzebne tak samo jak pies czy kot – jako pewnego rodzaju środowisko, w którym człowiek powinien przebywać.

Dlatego, że zawsze przebywał?

Tak zostaliśmy ukształtowani. To kwestia wspólnoty, której zasięg się obecnie rozszerza. W kontakcie z zielenią powinniśmy się dopatrywać korzyści psychicznych i fizycznych, bo tych dwóch spraw nie da się rozdzielić.

Ale w zbiorze poświęconym drzewom z cyklu „Architektura jest najważniejsza” przypisuje Pan drzewom konkretną wartość pieniężną. Jedno berlińskie drzewo ma być warte 7,5 tys. euro, więc 400 tys. drzew w tym mieście to razem 3 mld euro.

Dla wielu miast prowadzi się takie wyliczenia. Drzewo w Nowym Jorku warte jest na przykład niecałe 4 tys. dolarów, a są ich tam 584 tysiące. Z kolei roczny zysk z jednego drzewa w amerykańskich miastach oceniono na niecałe 200 dolarów. To się wiąże z oszczędnością energii i jakością powietrza.

Proszę zwrócić uwagę, że ludzie najchętniej budowaliby się wokół parków. Jest taki wykres wartości gruntów. Od centrum do peryferiów cena spada, ale przed parkiem i za parkiem idzie w górę. Dobrym przykładem jest Regent’s Park w Londynie, który zaprojektowano jako element podnoszący wartość terenów wokół niego. Park powstał w celach spekulacyjnych. Ojciec opowiadał mi zresztą, że przed wojną czynsz w Alejach Ujazdowskich w Warszawie był dziesięciokrotnie wyższy niż przy Marszałkowskiej 200 metrów dalej. Tylko z uwagi na otoczenie.

A więc drzewa to pieniądze.

Ale to w żadnym wypadku nie jest decydujący element. Chodzi przede wszystkim o to, że drzewa są towarzyszami ludzi. Zawsze nimi były.

Dla architektów też?

Uczę już od 50 lat i widzę zmianę w nastawieniu. Jak pan pójdzie za Park Ujazdowski i porozmawia z działaczami organizacji, które zajmują się przestrzenią miejską, to zobaczy pan zupełnie inne priorytety niż u projektantów starszego pokolenia. Współczesne myślenie jest bardzo etyczne. Ale jest też druga strona medalu. Przeciętne drzewo żyje w mieście pięć, może siedem lat, nie dłużej.

To skąd w Warszawie tyle starych drzew?

To jest, proszę pana, średnia statystyczna. Jedno będzie żyło sto lat, inne umrze po miesiącu. W miastach z uwagi na inny klimat dobrze radzą sobie drzewa, które uważa się za gatunki obce. Lepiej poradzą sobie robinie i platany, a gorzej niektóre rodzime. Ale to bardziej skomplikowana sprawa. Jakby pan szedł do mnie na rozmowę aleją Komisji Edukacji Narodowej, to od Indiry Gandhi do Ciszewskiego zobaczyłby pan wzdłuż ulicy piękne, dorodne lipy. A tu naprzeciwko mojego domu lipy są brzydkie i mikre. Posadzono je w tym samym czasie, a różnią się wielkością niemal dwukrotnie.

Z czego wynika ta różnica?

Choćby z szerokości trawnika czy podkrzesania dolnych gałęzi. Ze złego pielęgnowania drzew. Wokół drzewa powinno wytworzyć się całe środowisko. Jego gałęzie powinny sięgać niemal ziemi, w korzeniach siedzieć jeże. Drzewo jest organizmem społecznym i musi mieć ku temu warunki. Tak jak człowiek potrzebuje spotykać się z innymi ludźmi, tak drzewo potrzebuje spotykać się z innymi roślinami i zwierzętami.


CZYTAJ TAKŻE

My w objęciach drzew: Władze Melbourne nadały każdemu miejskiemu drzewu adres mailowy. Mieszkańcy mogli zgłaszać konkretne przypadki ułamanych konarów czy gałęzi zagrażających przechodniom. Jednak szybko oprócz raportów w korespondencji pojawiły się listy miłosne.


Wymyślił Pan taką metaforę: żeby drzewa traktować jak jajka. Te, które wyrosły bez udziału człowieka, są jak jajka ekologiczne. Te posadzone ludzką ręką, ale zdolne do samodzielnego rozmnażania, to drzewa z wolnego wybiegu. Te, które nie mogą się rozmnażać, ale się rozwijają, są jak z chowu ściółkowego.

A te, które sadzimy w betonowych donicach i skazujemy na rychłą śmierć, trzeba traktować jak jaja z chowu klatkowego, których przyzwoity człowiek nie weźmie do ust. Jeśli przejmujemy się losem kur, których jajka jemy, to tak samo powinniśmy myśleć o drzewach, wśród których żyjemy. Drzewo okaleczone to nie jest dobry wzór do naśladowania. Patrząc na nie, od razu widzę siebie okaleczonego w tym samym stopniu.

Okaleczamy je, bo rywalizujemy o wspólną przestrzeń.

My nie rywalizujemy o przestrzeń z drzewami, tylko z innymi ludźmi. Przecież pan by wolał mieszkać w luźniejszym otoczeniu. Ursynów jest dzielnicą atrakcyjną, bo ma metro. Jak metro połączy też inne dzielnice, to okaże się, że mamy tu zbyt gęstą zabudowę i dzielnica straci na znaczeniu. Wie pan, dlaczego ceny mieszkań w Miasteczku Wilanów spadły o jedną trzecią?

Bo wybudowano je na mokrym terenie.

Tam jest 30 metrów torfu. Przy centralnym ogrzewaniu reumatyzm człowieka specjalnie nie męczy, ale pochodną mogą być nowotwory. U nas nie publikuje się informacji o tym, jaka jest zapadalność na raka w poszczególnych dzielnicach miast. Zresztą wpływ ma na to wiele czynników. Ale faktem jest, że przez wieki ludzie zabudowywali tylko konkretne siedliska. Mieszkali tylko na tzw. dąbrowie kserotermicznej, czyli takim siedlisku, w którym rosną naturalnie dęby. Choćby dlatego tych dębów mamy w Polsce tak mało. Wycięto je i zabudowano.

Zastanawiam się, czy krajobraz jest czymś, co da się zakomponować. Czy jednak nasze otoczenie nie jest przypadkiem dziełem wielu zbiegów okoliczności.

Wie pan, co zostało z epoki saskiej na terenie Ogrodu Saskiego?

Nie wiem.

Drzewa. Kasztanowce. Nawet rzeźby nie są oryginalne parkowe, bo te uległy zniszczeniu, więc przeniesiono tam inne, z ujeżdżalni. Budynku nie ma żadnego, rzeźb nie ma żadnych, układ parkowy zaprojektowano już po wojnie. Przetrwało ją nie więcej niż 30 drzew. Nie wycięto ich, bo w pobliżu prowadzone były walki, więc w pniach tkwiły odłamki, na których łamały się później piły. Te kasztanowce są jedyną naziemną materialną pozostałością z XVIII wieku, z czasów Augusta III.

Czyli przypadek.

Niezupełnie. W architekturze krajobrazu najważniejsze jest miejsce, które albo nadaje się do jakiegoś celu, albo nie nadaje. Warszawa ma tyle wieżowców, bo leży na tzw. guzie warszawskim. To jest taka wyniosłość, która została uformowana za sprawą lodowca o kilometrowej wysokości. Nigdzie w Europie nie ma tylu wysokościowców co w Warszawie. W tej chwili jest ich 30 czy 40, ma być 50. Jeśli nie liczyć Moskwy, to Pałac Kultury był przez jakiś czas najwyższym budynkiem w Europie. Mówimy o budowlach, więc wieża Eiffla i inne maszty się nie liczą.

To jak kształtował się krajobraz naszego kraju?

Osady powstawały w średniowieczu, między XIII a XV wiekiem. Stan wiedzy był wtedy dość oczywisty: albo ludzie w danym miejscu chorują, albo nie chorują. Na północy to były krawędzie moren. Z jednej strony pola orne, z drugiej łąki i pastwiska, a na krawędzi dobre miejsce do mieszkania, bo w dół spływają nieczystości. Miasta powstawały na żyznej glebie, bo nie handlowano intensywnie żywnością, więc musiały się same wyżywić. Później ważniejszy stał się szlak wodny. Wie pan, dlaczego Warszawa została stolicą?

Bo Wawel spłonął?

Nie. Bo tak jak Berlin leżała na istotnym szlaku komunikacyjnym ze wschodu na zachód. Wystarczyło zbudować parę kanałów, by dopłynąć jedną długą rzeką do Atlantyku. Przesunęła się geopolityka. Proszę zwrócić uwagę, że wcześniej wojny w naszej części Europy toczono zwykle z północy na południe. Miasta leżały wzdłuż rzek, trzeba było opanować ujście i iść w górę. Od czasów Napoleona prowadzi się je równoleżnikowo.

Ale wracając do pytania: na Mazowszu miasta zajmowały krawędzie tarasów rzecznych. Spójrzmy na historyczną Warszawę: na skarpie Wolica i Królikarnia, w dole stary Wilanów, Czerniaków. Ta zabudowa powstawała w określonych miejscach. Robiłem kiedyś badania na Warmii. We wsi założonej później, a więc na gorszym miejscu, najstarszy mieszkaniec był o dziesięć lat młodszy niż w pobliskiej starszej wsi. W tej młodszej wsi było też więcej alkoholików. A więc różnice widoczne są do dziś.

W którym momencie to racjonalne planowanie wymknęło się spod kontroli?

Dziś mówi się o człowieku ekosystemowym i biosferycznym. Człowiek ekosystemowy to ten, który mieszka w określonym miejscu i jest z nim związany. Jak w dawnej wsi. Człowiek biosferyczny korzysta z zasobów całego świata. W momencie, kiedy zaczęliśmy wydobywać na dużą skalę kopaliny, więź z konkretnym miejscem przestała mieć znaczenie.

W jaki sposób to wpłynęło na kraj­obraz?

Dawniej miasta powstawały co 30 kilometrów, a wsie co pięć. Po to, żeby z każdej wsi można było dojść do miasta i wrócić tego samego dnia. Pójść, sprzedać, kupić i przed nocą być w domu. A potem powstały miasta przemysłowe. Te odległości zwiększyły się do stu kilometrów i dalej. Lublin, Olsztyn, Łódź to są właśnie te przykłady. Po krótkim czasie okazało się, że w miejskim ścisku gruźlica zbiera potężne żniwa i trzeba było zakładać parki. Pierwszy był Paryż, u nas powstał podobny system.

System?

Najbliżej ludzi miały być skwery, gdzie można było się z kimś spotkać, pospacerować z dziećmi czy pograć w bule, jak robi się to do dziś w Paryżu. Drugi poziom stanowiły parki dzielnicowe, jak Łazienki czy Ogród Saski. Były też rozległe tereny wypoczynku świątecznego, jak Bielany czy paryski Lasek Buloński. Tę strukturę oplatała sieć zadrzewień ulicznych. Ale potem okazało się, że to za mało. Potrzeby psychiczne mieszkańców były co prawda zaspokojone, ale zwarta zabudowa wciąż sprzyjała chorobom cywilizacyjnym. Ludzie zaczęli się buntować.

Trzeba było wymyślić inne rozwiązanie?

Opracowano tzw. linijkę słońca. Wykorzystuje się ją do obliczania czasu nasłonecznienia budynków.

Każdy mieszkaniec ma dostawać odpowiednią ilość promieni słonecznych.

Bo promienie ultrafioletowe zabijają prątki gruźlicy. Czyli orientacja budynków wschód-zachód, odstępy między nimi. Postulowane 20 proc. zabudowy i 80 proc. terenów otwartych. A dziś mamy w Warszawie 70 proc. zabudowy i 30 proc. terenów otwartych. Architekci się martwią, że gruźlica może wrócić. I wraca.

Kiedy po wojnie powstawała Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa, to deweloperzy dostawali jedną trzecią gruntu za darmo, ale nie mogli na nim realizować komercyjnej zabudowy. Powstawały tam parki, szkoły, przedszkola. Urządzenia wspólnotowe. Dziś miasto sprzedaje deweloperowi sto procent terenu na zabudowę mieszkaniową, więc on go wykorzysta w całości. Zagęści, żeby maksymalizować zyski. Problemem jest więc polityka miasta, a nie deweloperzy.


CZYTAJ TAKŻE:

Ks. Adam Boniecki: Drzewa są ważne. Dla mnie są ważne szczególnie, bo kiedy moim rodzicom urodziło się pierwsze dziecko, ojciec dla upamiętnienia tego wydarzenia posadził las.


Czy komponując współcześnie nasze otoczenie, myślimy długofalowo?

Komponowanie krajobrazu sprowadza się do tego, by dla danego miejsca znaleźć odpowiednią formę. Wtedy będzie funkcjonować jak należy. Jeśli zrobimy to źle, za kilkadziesiąt, może nawet kilka lat nie będzie po nim śladu. Jeśli zaprojektujemy park wbrew ludziom, to nie będą z niego korzystać i po jakimś czasie przestanie istnieć. A jak staniemy na wysokości zadania, to z czasem miejsce zyska tzw. wymiar klasyczny.

Która ze współczesnych warszawskich kompozycji ma Pana zdaniem szanse stać się klasyczną?

Wisła. Bulwary po lewej stronie i naturalistyczna ścieżka pieszo-rowerowa po prawej. Dobrze je zaprojektowano, ludzie z nich korzystają. Chociaż powiem panu, że jeszcze na przełomie wieków dostałem do zaopiniowania opracowanie na temat środowiska przyrodniczego Warszawy, w którym o Wiśle nie było ani słowa.

Polska się wyludnia, ale miasta puchną i będą puchły. Jak zapanować nad ich rozwojem?

Robiłem kiedyś warsztaty projektowe ze studentami. Zauważyliśmy, że miasto rozrasta się w formie spirali. Wymyśliliśmy nawet nazwę „Galaktyka Warszawa”. Jest takie pojęcie złotego kąta, który powstaje wskutek złotego podziału okręgu. To podstawowa zasada ulistnienia roślin. Chodzi o to, by jeden liść nie zasłaniał na łodydze drugiego, dzięki czemu wszystkie mogą optymalnie wykorzystać warunki świetlne. Z miastem jest tak samo. Rozrasta się w sposób organiczny. Jednak mijają pokolenia, a my tracimy nad tym procesem kontrolę. Ale nasz dramat polega na czym innym.

Dramat?

Nie mamy żadnych koncepcji rozbudowy miast. Pierwsze plany dotyczące Warszawy to były czasy Augusta II, który zaplanował miasto pod względem opanowania wojskowego. Koszary piesze i kawaleryjskie musiały być tak rozlokowane, by do każdego miejsca dało się dotrzeć w 15 minut. Potem, w czasach Księstwa Warszawskiego, Napoleon zobligował wszystkie miasta powyżej stu tysięcy mieszkańców do sporządzenia planów rozwoju i Warszawa taki plan miała. Jeszcze później znów stała się miastem garnizonowym, więc znów podporządkowana była systemowi obronnemu. W 1916 r. ­Tadeusz Tołwiński stworzył plan rozwoju, który realizowany był w zasadzie do czasów powojennych. Były też tzw. koncepcje Warszawy funkcjonalnej, potem plan odbudowy.

Dziś nie ma żadnych planów?

Jest tzw. studium, które operuje miejscowo, ale nie ma żadnej większej wizji. Pewne rzeczy realizowane są co prawda nieoficjalnie, jak na przykład zbliżenie Warszawy i Łodzi za sprawą lotniska w Baranowie pod Sochaczewem, ale to nie jest żaden oficjalny plan, którego można by się trzymać.

Jeśli mówi Pan, że ten wzrost jest organiczny, jak u drzew, to może nie ma się czym przejmować?

No tak, ale drzewa umierają i miasta też umierają, prawda? ©

FOT. ARCHIWUM PRYWATNE

PROF. DR HAB. JAN RYLKE (ur. 1944) jest wykładowcą Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego (gdzie kieruje Pracownią Sztuki w Katedrze Architektury Krajobrazu) oraz Uniwersytetu Przyrodniczego w Lublinie, specjalista w dziedzinie sztuki ogrodowej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 17/2019