Miasta chcą żyć

Metropolie biofiliczne zakładają, że przyroda nie jest sprawą do załatwienia, tylko kluczowym punktem odniesienia dla władz – kontekstem wszystkich pozostałych działań.

01.06.2020

Czyta się kilka minut

 / DANIEL MITER / REPORTER
/ DANIEL MITER / REPORTER

Ludzkość od dawna próbuje opanować przyrodę: ograniczyć płynące z niej zagrożenia, czerpiąc jednocześnie maksimum korzyści. Nic więc dziwnego, że teraz zostało jej jak na lekarstwo. „Wszystko, co postrzegamy jako naturalne, jest już najczęściej tylko naturalistyczne, odtwarzające nasze wyobrażenie natury i w części przetworzone. Doszliśmy do momentu w rozwoju cywilizacji, w którym nie można już w zasadzie mówić o krajobrazach pierwotnych” – pisali w artykule „Powrót dzikości” Krzysztof Herman i Maciej Łepkowski z Katedry Sztuki Krajobrazu SGGW.

Cała planeta została podbita, przyroda ujarzmiona, do tego, przynajmniej częściowo, nieodwracalnie zniszczona. Krajobraz przyrodniczy zastąpiony został krajobrazem kulturowym, powstało wrażenie, że „cały świat jest naszym ogrodem”. A to budzi nostalgię – tęsknotę za dziką przyrodą, szczególnie wśród ludzi żyjących w miastach.

Nauka na błędach

Sytuacje kryzysowe sprzyjają refleksji. Po katastrofie w Czarnobylu powstała legendarna już strefa wyłączona, gdzie przez kilka dziesięcioleci człowiek nie próbował wprowadzać swoich porządków. Doprowadziło to do nieskrępowanego rozkwitu tamtejszego ekosystemu. W ostatnim półroczu – w czasie pandemicznych ograniczeń poruszania się – wielokrotnie donoszono o powrocie dzikich zwierząt do cichych i pustych miast. Tu stado jeleni na zakopiańskiej Pardałówce, tam młody łoś skubiący rabaty w Parku Skaryszewskim w Warszawie…

Badania nad przyrodą w skali globalnej prowadzi się od stuleci, ale wiedzę o miejskich ekosystemach, traktowanych jako specyficzny fenomen, pogłębiono dopiero w wieku XX, w podzielonym murem Berlinie. Podstawy miejskiej ekologii powstały w zamkniętej i zurbanizowanej enklawie Berlina Zachodniego. Wcześniej naturę dzielono na trzy kategorie: przyrodę pierwotną, przyrodę kraj- obrazów rolniczych oraz przyrodę urządzonych terenów zieleni – od ogrodów po cmentarze. Berlińskie badania pokazały, że miejskie ekosystemy zasługują na miano „czwartej natury”. Kształtowane są bowiem przede wszystkim przez procesy urbanizacji, globalizacji i zmian klimatu. Dlatego, mimo że występuje w nich zjawisko sukcesji – czyli procesu ewolucji ekosystemu, wynikającego z interakcji pomiędzy jego poszczególnymi elementami – to presja uwarunkowań zewnętrznych kieruje te przemiany w zupełnie nową stronę.


Kwietna łąka w mieście? O tym, dlaczego jest dużo lepsza dla ludzi i dla przyrody niż trawnik, o pożytkach i radościach z łąk i o tajemnicach dzikich roślin opowiadają Natalia i Maciej Podyma z Fundacji Łąka


 

Miasta dają także możliwość podtrzymywania różnorodności biologicznej: część gatunków zwierząt i roślin ma tu większe niż na terenach rolniczych szanse przetrwania. Współczesna wieś zmierza w stronę zaniku bioróżnorodności. Z jednej strony to proces celowy – preferuje się monokultury ze względu na automatyzację produkcji i dobór pestycydów. Z drugiej – skutek uboczny, niebezpieczny efekt domina, w którym zlikwidowanie niepożądanego gatunku („chwastu” czy „szkodnika”) powoduje zagrożenie dla innych.

Pouczająca jest historia kąkola polnego, którego nasiona są toksyczne. Dawniej przebierano ziarno ręcznie, aby nie zatruć nimi mąki. W masowej produkcji żywności to jednak niemożliwe. Wynaleziono więc przeciw kąkolowi wiele preparatów i dziś, po latach walk, niemalże całkiem wyginął. A jednak to on „śmieje się ostatni” – w 1992 r. udowodniono bowiem, że obecność tego gatunku pozytywnie wpływała na kiełkowanie zboża i poprawiała plon. Kąkol był więc prawdziwie „rośliną towarzyszącą uprawom”, jak nazywają chwasty współcześni botanicy.

Triumf czwartej natury

Brak dzikiej przyrody okazuje się dla „czwartej natury” paradoksalnie zbawienny – wreszcie bowiem doczekała się ona należytej uwagi. W Warszawie została nawet w naukowy sposób zinwentaryzowana i zwaloryzowana przez SGGW we współpracy z władzami miasta. Popularnonaukowa wersja raportu nosi wymowny tytuł „Użyteczne nieużytki”.

23 naukowców różnych specjalności przeanalizowało 25 obszarów stanowiących ponad 10 proc. powierzchni stolicy, czyli blisko 350 ha. To więcej niż suma powierzchni wszystkich warszawskich parków. Były to tereny nadwiślańskie, poprzemysłowe, poforteczne, pokolejowe itp.

Warszawskie „nieużytki” zaskoczyły swoją użytecznością, czyli skalą i różnorodnością funkcji, jakie spełniają w mieście. Autorzy stwierdzili: „Nieużytki okazują się miejscem, na które trzeba spojrzeć z nowej perspektywy – jak na zasób zieleni o dużym znaczeniu społecznym, tereny do wykorzystania rekreacyjnego oraz pole do działań inżynierii środowiska”.

Wykazano, że na zbadanych terenach zachodzi oczyszczanie gleby i powietrza. Zidentyfikowano siedliska wielu roślin i zwierząt, w tym gatunków cennych i rzadkich. Zauważono też, że mieszkańcy nie potrzebują zaproszenia ani pozwolenia, aby wykorzystywać je jako tereny rekreacyjne. Chętnie tam przebywają, bo półdzika estetyka jest niezobowiązująca, co zachęca do swobodnego zachowania i otwarcia na kontakt z przyrodą.

W opracowaniu pojawiła się też nowość – kategoria terenu zielonego opisanego jako „miejsce, które świadczy usługi dla klimatu”. Chodzi o teren, który umyślnie zostawia się w spokoju na 15 lat, aby natura miała czas na powolne procesy: sukcesję, fitoremediację czy odbudowę różnorodności biologicznej.

To wbrew pozorom nowatorska i odważna koncepcja: programowo „zapomnieć” o fragmencie miasta. W stolicy – gdzie presja inwestycyjna jest ogromna, do tego nieustannie powstają nowe strategie, polityki, koncepcje, studia, plany i projekty – byłaby to wręcz rewolucja.

Biofilia – nowy romantyzm

Jeśli ktoś odczuwa „namiętną miłość do życia i wszystkiego, co żyje”, to znaczy, że jest on biofilem w rozumieniu psychoanalizy i Ericha Fromma. Jeśli z kolei uznaje, że skłonność ludzi do relacji z przyrodą i innymi formami życia ma częściowo podłoże genetyczne i wynika z oswojenia z naturalnymi elementami otoczenia w procesie ewolucji – to zgodziłby się też z Edwardem Wilsonem, który termin „biofilia” wprowadził do nauk społecznych w 1984 r. Dlatego mieszkańcy, którzy, jak wynika z ankiet, w nieużytkach miejskich szczególnie cenią „jakość przyrodniczą”, wpisują się w najpopularniejszy dziś trend w studiach nad miastami.

Do miana elity światowych metropolii, często stawianych za wzór wszystkim szanującym się samorządom, pretendują te zrzeszone w grupie Biophilic Cities. Założycielem sieci jest profesor Timothy Beatley, kierownik katedry urbanistyki i planowania środowiska w School of Architecture na Uniwersytecie Wirginii. Według niego miasta biofiliczne to takie, gdzie przyroda nie jest jedną ze spraw do załatwienia, tylko punktem odniesienia – znajduje się w centrum zainteresowania władz i jest kontekstem wszystkich pozostałych działań.

Oczywiście sieć jest na razie wspólnotą aspiracji. Miasta takie jak Singapur, Portland, Wellington czy San Francisco ciągle tylko „wierzą w ideę biofilii”, jak mówi Beatley. Dążenia muszą bowiem być poparte działaniami: uznaniem wspólnych zagrożeń, włączeniem natury w procesy planowania, stwarzaniem warunków do dzielenia przestrzeni miasta z dzikimi zwierzętami oraz dążeniem do aktywizacji mieszkańców wokół działań dla przyrody.

W Polsce bunt budzą bezpodstawne wycinki drzew, bezmyślne betonowanie miejskich rynków, a od paru lat nawet koszenie trawników. Nie ma też cięższego zarzutu dla prezydenta dużego miasta niż ten o niszczenie środowiska. Doceniana jest za to odwaga i wyłamanie się ze schematów. Prezydent Starachowic Marek Materek, który oficjalnie przeprosił mieszkańców za dotychczasowe betonowanie miasta i obiecał nie wycinać więcej drzew, stał się w świecie samorządowym niemal legendą.

W trosce o dzikość

Rewolucjonistami mogą być też urzędnicy – jeśli wprowadzają do miast nowe, zrównoważone metody dbania o zieleń. I jeśli potrafią wytłumaczyć ich sens mieszkańcom (i to w każdym wieku) – a przynajmniej próbują to robić.

O parku Fosa na warszawskim Żoliborzu, którym opiekuje się Zarząd Zieleni m.st. Warszawy i inspektor Tomasz Niewczas, mówi się, że jest „marką samą w sobie”. Fosa to przykład, że im mniej się człowiek wtrąca, tym lepiej dla przyrody. „Jeśli przestajemy bezsensownie kosić i grabić, promujemy rodzime gatunki i eliminujemy rośliny inwazyjne, a do tego wszystkiego zapewniamy jeszcze dostęp do wody, to efekty mogą być spektakularne” – mówi Niewczas. Gdy pozna się bliżej metody pracy w tym parku, nachodzi człowieka refleksja: ile się trzeba narobić, żeby (niby) nie robić nic…


Jan Rylke, architekt krajobrazu: Tak jak człowiek potrzebuje spotykać się z innymi ludźmi, drzewo potrzebuje się spotykać z innymi roślinami i zwierzętami.


 

Przykład pierwszy: traszki. Płazy migrują z jamek pod murem Cytadeli do stawu, aby się tam rozmnażać. To zaled- wie 600 metrów. „Ktoś” musiał jednak pomyśleć, aby ten korytarz ekologiczny odnaleźć, udrożnić i ochronić. „Ktoś” też sprawił, że stary „zdekomunizowany” pomnik, pod którym znajdują się siedliska płazów, nie został wywieziony, tylko rozłożony na poszczególne bloki. Co więcej, elementy umieszczono w małych odstępach od muru Cytadeli, aby chroniły trasę migracyjną przed wykaszaniem i wysychaniem. Ba, „ktoś” pamiętał nawet, że jest to obszar pod ochroną konserwatorską, więc głazy układane były z miarką w ręku – w rytmie co 11 metrów.

Przykłady dalsze: aby nie wyschła rzeczka Drna, „ktoś” robi ręcznie zastawki z drewna i mułu zebranych w obrębie parku. W dodatku ręcznie wyrywa nawłoć i inne kanadyjskie rośliny inwazyjne, aby nie wpuszczać tu kosiarek. „Ktoś” zrobił też tabliczki informujące o kolonii pszczolinek napiaskowych, aby nikt jej nie zdeptał i nie został użądlony (w innym parku skończyłoby się na truciu owadów). „Ktoś” ścina łamiące się drzewa, ale tylko w połowie – zostawiając niegroźne, dziuplaste pnie dla dobra niezliczonych żyjątek.

Nie ma żadnych nakazów ani zakazów. A jednak z przymrużeniem oka można powiedzieć, że to nawet więcej niż inżynieria środowiska – to podstępna inżynieria społeczna! Najdzikszy z parków jest „uprawiany” z uważnością, której mógłby pozazdrościć niejeden ogród przydomowy.

Wszyscy jesteśmy biofilami

Często spotyka się gorliwych biofili, którzy utożsamiają dbanie o przyrodę z zaniechaniem wszelkich prac ogrodniczych. Uważają, że miasta byłyby nawet niezłe, gdyby tylko nie było w nich ludzi. Ale miasta bez ludzi nie istnieją, a przyroda w nich z definicji nie jest dzika. Nawet najdłuższe zaniechanie nie przywróci miastom walorów Puszczy Białowieskiej. Na szczęście nie o to chodzi.

Charles Montgomery w książce „Miasto szczęśliwe” – uważanej za elementarz zarządzania miastem w przyjazny dla mieszkańców sposób – udowadnia, że biofilia jest głęboko wpisana w psychikę każdego z nas. Przebywanie na łonie natury sprawia, że ludzie czują się po prostu lepiej.


Czytaj także: Coraz częściej przestajemy uważać wymuskaną do przesady zieleń za coś wartościowego. Stawiamy za to na dzikość, która z przytupem wraca do miast.


 

Nasze emocje zmieniają się wraz z miejskim krajobrazem, nawet na niewielkich odległościach – na przykład sąsiadujących ze sobą podwórek. Miejsca pozbawione zieleni nużą, irytują i zniechęcają, z kolei ekspozycja na bodźce kojarzące się z naturą wyzwala otwartość, a nawet altruizm.

Montgomery dowodzi jednak, że wcale nie działa na nas najlepiej „współczesna sawanna” – czyli typowe parki z niskimi trawnikami i luźno posadzonymi drzewami. Za biologiem Richardem Fullerem sugeruje, że największą radość daje przebywanie w krajobrazie urozmaiconym, który dodatkowo znajduje się na wyciągnięcie ręki.

To by się zgadzało z wynikami wspomnianego badania „Użytecznych nieużytków”. Ankieta warszawskich preferencji wykazała, że po krajobrazie leśnym i nadrzecznym (które w mieście występują tylko w określonych miejscach), trzecią ulubioną formą zagospodarowania zieleni jest różnorodna, wysoka roślinność zielna. Brzmi znajomo.

Ile mamy lisów?

Montgomery wymienia dwie drogi kształtowania różnorodności biologicznej w miastach: albo pozwalamy, by tereny zielone samoistnie zdziczały, albo wszczepiamy im różnorodność, a potem o nią dbamy. Radykalni biofile byliby przeciwni drugiej metodzie. Nie trzeba stosować inżynierii, wystarczy poczekać. Przyroda zrobi wszystko za nas.

Spójrzmy jednak na dobre praktyki sieci miast biofilicznych. Singapur: inwestycja ma zachowywać powierzchnię zieleni w proporcji 1:1. Londyn: inwestycja musi przywrócić zieleń o większej wartości, niż zlikwidowała. Jak to możliwe? Montowanie zielonych ścian i dachów to w tym przypadku obowiązek. Do tego zbiór deszczówki w rezerwuarach pod budynkiem i energia solarna. Inżynieria. Sukces można mierzyć nawet liczbą lisów odwiedzających miesięcznie nasze osiedle, ale najpierw trzeba „zainwestować”.

Chodzi o znalezienie sposobu na zmaksymalizowanie usług ekosystemowych, możliwych do uzyskania na terenie miasta. To darmowe korzyści płynące z samej obecności i funkcji życiowych roślin oraz obiegu wody w krajobrazie. Dobry przykład: ochładzanie powietrza przez drzewa, co pozwala oszczędzać na klimatyzacji.

W najbliższych latach miasta na całym świecie, aby przetrwać, będą musiały stać się rezerwatami własnej przyrody, dającej mieszkańcom mnóstwo korzyści. Jednocześnie konieczne jest przygotowywanie się na pesymistyczne prognozy katastrofy klimatycznej i załamanie się piramidy bioróżnorodności. Można zacząć od niekoszenia traw albo też umyślnego zastępowania ich gdzie tylko się da wysokimi, odpornymi na suszę bylinami (dobrze, że chociaż one nam się podobają!). Wkrótce będziemy musieli przerzucić się na drzewa spoza listy gatunków rodzimych. To jeszcze nie mieści się w dzisiejszych wyobrażeniach o przyrodzie, ale sadzenie drzew to zajęcie obliczone na przyszłość. Drzewa mają bowiem przede wszystkim przeżyć. Wysiłki obliczone na cokolwiek innego okażą się daremne. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 23-24/2020

Artykuł pochodzi z dodatku „Chwalcie łąki!