Karuzela

Janusz Gajos: Bohater "Żółtego szalika" jedzie taksówką, popija z piersiówki, a jednak musi się zatrzymać w przydrożnym barze, by strzelić setkę. Reżyser pytał: "Można tak często?" Ja na to, że naprawdę można. Rozmawiała Katarzyna Kubisiowska

09.11.2009

Czyta się kilka minut

Katarzyna Kubisiowska: W wieku 70 lat zwraca się Pan w stronę przeszłości czy śmiało patrzy w przyszłość? 

Janusz Gajos: Nie rozliczam się, nie podsumowuję, nie robię rachunków sumienia. Ale rzeczywiście, ta pamięć przeszłości zaczyna się wyraźniej otwierać i wyostrzać. Często w zupełnie niespodziewanych momentach. Niedawno wrócił do mnie obraz wesołego miasteczka. Mieszkałem z rodzicami w Zabrzu, miałem chyba siedem lat. Przed oknami naszego domu raz na jakiś czas rozstawiano karuzele. Uwielbiałem nimi jeździć, wyciągałem od rodziców pieniądze na bilety. Pewnego razu odkryłem, że mama i tata nigdy nie wsiedli na żadną z nich, że one ich nie ekscytują. Pomyślałem: jakie to musi być okropne mieć tyle lat, że karuzela przestaje być sensem życia.

Kiedy Pan ostatnio jechał na karuzeli?

Na takiej dla dzieci wtedy, gdy moja córka była bardzo mała.

Bycie aktorem zapewne daje tę adrenalinę, którą jako dziecko czerpał Pan z jazdy na karuzeli.

Można powiedzieć, że to, co robię zawodowo, jest taką karuzelą na całe życie.

Już jako dziecko wiedział Pan, że będzie aktorem?

Jako dziecko w ogóle się nie zastanawiałem, kim będę. Wtedy bywałem Winnetou albo Old Shatterhandem i ganiałem po parku, wydając dziwne okrzyki. Później jako nastolatkowi też nie przychodziło mi to do głowy. Nigdy nie brano mnie pod uwagę w obsadzaniu szkolnych uroczystości, w czasie których trzeba było coś "deklamować". Od tego były dziewczyny, bardzo pilne i subordynowane uczennice. Dzieciństwo wspominam jako okres dosyć beztroski.

Ono upływało w powojennym klimacie zniszczeń i strat. Nie był Pan tym przytłoczony?

Dziecko przyjmuje rzeczywistość taką, jaka jest. Nie zna innych światów. A Zabrze, w którym wtedy mieszkałem, było solidnym, poniemieckim miastem, prawie wcale nie zniszczonym. W 1946 r., zanim nastała komunistyczna bieda, przed świętami Bożego Narodzenia sklepy świeciły kolorowymi lampkami.

Pamięta Pan wyzwolenie? Miał Pan już wtedy 6 lat. 

Mama przyniosła do domu biały chleb. Byłem zaskoczony, że coś takiego istnieje, i zachwycony jego smakiem. W czasie wojny musieliśmy jeść wyłącznie ciemne pieczywo. Odebrałem to jako znak - zrozumiałem, że zaczyna się coś nowego, że będzie lepiej.

Ale wojenne lęki nie odeszły natychmiast. Kiedyś jechałem trzykołowym rowerkiem. Rozległo się wycie syreny, wiedziałem, że trzeba się chować. Zacząłem szybko uciekać. Okazało się jednak, że te syreny wzywały robotników do pracy.

Mówiło się w domu o wojnie?

Rzadko. Z wojny pamiętam tylko dwóch niemieckich żandarmów z trupimi czaszkami na czapkach. Przyszli po mojego wuja, brata mamy, który prawdopodobnie został przez nich zamordowany, w każdym razie ślad po nim zaginął. Poza tym nie wspominam wojny jako wielkiej traumy. Nawet wyjście po maskę przeciwgazową traktowałem jako atrakcję.

Pana rodzice zapewne pokładali nadzieję w tym, że ich syn zdobędzie dobry zawód.

Ojciec chciał, abym osiągnął więcej niż on. Abym był lekarzem lub prawnikiem, zarabiał pieniądze, które zapewnią mi społeczny i materialny status. Był zdumiony tym, że postanowiłem zdawać do szkoły filmowej; traktował to jako fanaberię. Przez jakiś czas nawet się do mnie nie odzywał. Odpuścił dopiero po sukcesie "Pancernych".

Jaki był tata?

Impulsywny, typ buntownika. Barwnie potrafił opowiadać o swoim życiu. Lubiłem tego słuchać, choć nie mam pojęcia, ile było w tym prawdy. Ojciec mówił np. o tym, jak na własnoręcznie skonstruowanym rowerze wyjechał ze wsi, w której się urodził, i więcej tam nie wrócił.

Dlaczego to zrobił?

Chciał się wyrwać z beznadziejności. Spod Kielc wyjechał do Stanisławowa, Lwowa, i z powrotem do Krakowa, aż w końcu dotarł i osiadł w Dąbrowie Górniczej w okręgu śląsko-dąbrowskim. To była wtedy ziemia obiecana, polska Ameryka, można było zarobić przyzwoite pieniądze. Ojciec wyuczył się fachu ogrodnika. Jako dziecko pomagałem mu w pracy. Szczerze tego nie znosiłem.

A mama? 

Mama była przy mężu. Bardzo spokojna i zrównoważona. Miała zdrowe spojrzenie na wiele spraw. Również na te związane z moimi życiowymi wyborami.

Jako chłopiec przesiadywał  Pan w kinie?

Na radzieckich filmach opowiadających o rewolucji i wojnie - to były obowiązkowe seanse z całą klasą.

Te filmy robiły na Panu wrażenie? 

Robiły. Innych wtedy nie było. Dopiero później pojawiły się filmy włoskie i francuskie, choćby "Fanfan Tulipan" z Gerardem Filippem. To była sensacja.

Ogromne wrażenie zrobił na mnie jazz. Usłyszałem go po raz pierwszy w roku 1960, odrabiałem wtedy wojsko. Wiedziałem, że do Wrocławia przyjechała Filadelfijska Orkiestra Symfoniczna. Kilku amerykańskich muzyków trafiło do pałacyku, gdzie odbywały się jam sessions. Poszliśmy tam z kolegą, pianistą. Kolega wypił trochę wina, siadł przy pianinie i zaczął improwizować. Słysząc jego muzykę, jeden z Amerykanów podszedł do perkusji, drugi chwycił za saksofon, jeszcze inny kontrabas i przez co najmniej dwadzieścia minut grali razem. Byłem zafascynowany. Obcy sobie ludzie wspólnie działali, wyrażali się, tworzyli.

Cały czas słucha Pan jazzu?

Nie jestem koneserem i znawcą, ale od czasu do czasu słucham - najchętniej Oscara Petersona. A wtedy dostrzegłem, że to jest forma dialogu.

Jako uczeń myślałem o architekturze. Pod tym kątem przygotowywałem się do egzaminów na studia, byłem dobry z matematyki. Pamiętam smutek i żal w zasłoniętych grubymi szkłami oczach mojego profesora, kiedy z powodu zmiany zainteresowań w szkole średniej odpuściłem algebrę i geometrię.

To kiedy Pan pojął, że granie może być niepowtarzalną formą dialogu?

W liceum wystawiono inscenizację fragmentów X księgi "Pana Tadeusza". Kolega miał grać pana Tadeusza, ale nie nauczył się tekstu. Zapadła decyzja, że ja go zastąpię. W pewnym momencie zaczęło mi się to podobać. Wcześniej myślałem, że nie jest męską sprawą stać na scenie i deklamować wiersze. Intuicyjnie czułem, że powinienem mojego bohatera wyposażyć w ludzkie cechy, nadać mu wiarygodne rysy. Być autentycznym i przekonującym.

Wiedział Pan, czego chce. Nie zrażał się Pan niepowodzeniami: trzy razy oblał Pan egzamin na wydział aktorski.

Zaświtało mi wtedy w głowie, że aktorstwo to może być to, co powinienem robić w życiu. Jednak po dwóch nieudanych egzaminach wstępnych do łódzkiej filmówki wylądowałem w wojsku i tam postanowiłem dać sobie spokój, a po zakończeniu służby wojskowej zdawać na jakiś kierunek humanistyczny. Może dziennikarstwo. Ale właśnie wtedy przyszedł do mnie oficer polityczny i powiedział głosem nieznoszącym sprzeciwu: "Dostaniecie przepustkę i pójdziecie na konkurs recytatorski". Ja na to, że zrewidowałem już swoje plany i nie chcę się tym zajmować. A oficer polityczny, że rozkaz ma być wykonany. Więc poszedłem na ten Ogólnopolski Konkurs Recytatorski, bardzo wówczas popularną imprezę, i wygrałem na wszystkich szczeblach. To było trochę tak, jakby wygrać na wszystkich etapach Konkurs Chopinowski. A chwilę później dostałem się na wydział aktorski w łódzkiej filmówce.

Skąd oficer polityczny mógł wiedzieć, że ma Pan aktorski talent?

Zawód "aktor" miałem wpisany w książeczce wojskowej. Od osiemnastego roku życia byłem zatrudniony jako czeladnik w teatrze lalkowym w Będzinie. Stałem schowany za parawanem i ruszałem drucikami ze świadomością, że każdy gest i ruch lalki będzie miał dla widza znaczenie. Wtedy właśnie nabrałem poszanowania dla formy. Wiedziałem, że cokolwiek robi się przed publicznością, powinno mieć uzasadnienie, na pewno nie może być przypadkowe. To była szkoła, która przydała mi się już później jako aktorowi pracującemu własnym ciałem. Czasami, gdy przygotowuję się do roli, patrzę na siebie z boku jak na lalkę, którą mam uruchomić.

Wróćmy do łódzkiej filmówki. Na czwartym roku zagrał Pan Janka Kosa w serialu "Czterej pancerni i pies".  To było Pana 5 minut.

To nie było 5 minut, tylko 5 lat, a później jeszcze 10 lat konsekwencji. Kiedy "Pancernych" emitowano w telewizji, na ulicach robiło się pusto. Aktorzy grający w serialu rozdawali autografy, nasze zdjęcia były na pierwszych stronach gazet, jeździliśmy na spotkania z publicznością, na jedno w Łodzi  przyszło 250 tysięcy ludzi. Musiano mnie wtedy z Romkiem Wilhelmim ewakuować wielkim samochodem straży pożarnej.

Stał się Pan ikoną pop kultury: atrakcyjny blondyn w wojskowym mundurze, do którego waleczne polskie społeczeństwo ma dużą słabość.

W pewnym momencie ta sława stała się męcząca. Nie tylko dlatego, że nie mogłem spokojnie przejść ulicą, bo chłopcy strzelali do mnie z korkowców. Czułem, że to, co robię, jest zawodową pułapką. Że "robię" w nie najlepszym materiale.

Kiedy dostałem tę propozycję, bardzo poważnie się zastanawiałem, czy to jest dobry pomysł. Wygrałem tę walkę z sobą i zanurzyłem się w coś, co nie do końca pachniało sukcesem, o jakim marzyłem. Ze względu na pracę przy filmie zdawałem spóźniony egzamin z literatury polskiej. Byłem już wtedy bardzo popularny. Egzaminująca mnie pani profesor zapytała, czy zdaję sobie sprawę, że woda, która się szeroko rozlewa, jest przeważnie dość płytka.

Była na tyle płytka, że przez wiele lat kojarzono Pana wyłącznie z postacią Janka Kosa, reżyserzy nie proponowali Panu interesujących ról. Miał Pan już świadomość, że postać pancernego równała się z wieloletnią zawodową banicją. A jednak w połowie lat 70. podjął Pan kolejne kontrowersyjne wyzwanie i wcielił się w postać Tureckiego w kabarecie Olgi Lipińskiej. Nie obawiał się Pan, że przyjęcie tej roli to kolejna pułapka? Że jeszcze niedawno był Pan kojarzony z żołnierskim mundurem, a teraz zastąpi go kamizelka woźnego i przekrzywiony berecik?

Przyjąłem tę rolę, bo dawała mi szansę zmiany wizerunku. To była czysta kalkulacja, która okazała się dla mnie kolejnymi zasiekami. Pocieszam się tym, że w obydwu tych postaciach tkwiła jakaś prawda, która na ludzi w szczególny sposób działała.

Miał Pan żal do środowiska, że Pański talent nie jest zauważany? Nawet jeśli grał Pan w filmach Wajdy czy Zanussiego, to jednak w dalszym planie aktorskim.

Miałem. Byłem wściekły. Wiedziałem, że tak zwany salon dostrzega moją przydatność do zawodu aktorskiego, ale postanowił mnie trzymać na dystans. Zrozumiałem to jako komunikat: będzie pan używany do zadań niewdzięcznych i niewielkich.

Myślał Pan o wyjeździe z Polski?

Nie. Wtedy, w latach 60. czy 70., trzeba byłoby wyjechać na zawsze. Barierą był nie tylko język. Podejmując taką decyzję, musiałoby się zmienić dokładnie wszystko, przewartościować spojrzenie na rzeczywistość, zadomowić w nowej kulturze. Takie ruchy robi się w wieku 20 lat, a i wtedy jest to krok wielce ryzykowny.

Nie irytowało Pana, że za czasów PRL-u aktor musiał nie tylko dobrze wykonywać swój zawód, ale miał jeszcze społeczną misję do spełnienia? Szczególnie w latach 70., kiedy kino było tworzone w duchu "moralnego niepokoju", aktor wyrażał granymi przez siebie postaciami  lęki, obawy,  problemy, które w oficjalnym państwowym obiegu nie mogły zaistnieć.

Dlaczego miałoby mnie irytować akurat to? Między innymi po to uprawiamy jakiś rodzaj sztuki, żeby mówić o tym, co nas wyraźnie obchodzi.

Ale polska sztuka przez stulecia była związana z polityką, artysta nie mógł się od niej uwolnić. W PRL powinien był opowiedzieć się, po czyjej stoi stronie: władzy czy opozycji. W żaden sposób nie mógł pozostać osobą apolityczną.

Zawsze się słabo orientowałem w tych kwestiach. Byłem zakładnikiem systemu, który znakomicie potrafił  manipulować ludźmi. W latach 80. przyszedł moment, że nie wiadomo było, komu wolno podawać rękę. Naprawdę upiorne czasy. Wiele lat funkcjonowałem na obrzeżach środowiska. Choć brałem udział w aktorskim bojkocie, nie byłem zapraszany do kościołów na czytanie wierszy czy do podziemnego teatru. Rozumiem oczywiście, że ciągnęła się za mną reputacja tego, który należał do partii, choć legitymację zwróciłem w stanie wojennym.

No i tego, który brał udział w propagandowych "Czterech pancernych", za których otrzymał Pan od ministra obrony narodowej Krzyż Zasługi.

Tak. Jednak do kategorii paradoksów należy zaliczyć fakt, że serial, o którym mówimy, do dziś żyje swoim własnym życiem, pokazywany jest w wielu kanałach telewizyjnych i tym, którzy go emitują, przynosi niebanalne zyski.

Wahał się Pan, czy przyjąć rolę majora Kąpielowego w "Przesłuchaniu"  Ryszarda Bugajskiego. Czy dlatego, żeby nie być później jako prywatna osoba utożsamianym z brutalnym ubekiem?

Chętnie gram mroczne postaci, gdy nie są psychologicznie jednoznaczne. A Kąpielowy był jednoznacznie zły. Ohydny człowiek.

Agnieszka Holland zagrała w "Przesłuchaniu" komunistkę, bo żadna polska aktorka nie chciała w 1981 r. podjąć się tego wyzwania.

Agnieszka zagrała znakomicie. W ogóle przy powstawaniu "Przesłuchania" cała ekipa miała poczucie, że bierze udział w czymś naprawdę istotnym.

Czy równie istotne poczucie miał Pan, grając postać alkoholika w "Żółtym szaliku" na podstawie scenariusza Jerzego Pilcha?

Miałem. Kiedy przeczytałem scenariusz, wiedziałem, że jest to materiał na obraz o wiele większych rozmiarów niż godzinny film telewizyjny. Jerzy Pilch zawarł w nim wiele nietuzinkowych, głębokich prawd o istocie działania nałogu alkoholowego. Alkoholicy wstydzą się swojej choroby, nie potrafią o niej mówić, czują się z nią bardzo samotni. A "Żółty szalik" w przesłaniu zachęca do wyjścia z ukrycia.

Dodał Pan w tym filmie coś od siebie?

Niektóre fragmenty dialogów i sceny. Na planie pracowaliśmy właściwie bez przerwy, dyskutowaliśmy, chcieliśmy ten obraz jak najbardziej uwiarygodnić. W "Żółtym szaliku" jest taka scena, kiedy bohater jedzie taksówką do aktualnej kobiety swojego życia, popija w tym czasie z piersiówki, a jednak musi się zatrzymać w przydrożnym barze, by strzelić setkę. Janusz Morgenstern pytał: "Można tak często?" Ja na to, że naprawdę można.

Po "Żółtym szaliku" dostawał Pan od widzów sygnały? 

Byli tacy, którzy przyznawali się, że po obejrzeniu filmu musieli się natychmiast napić. Ale kiedyś podszedł do  mnie na ulicy mężczyzna i powiedział, że już szósty rok nie pije, a film pomógł mu w utrzymaniu abstynencji.

To musi być źródło siły dla aktora, który swój zawód wykonuje z pasją. Czy równie ważne są dla Pana reakcje ludzi oglądających wykonane przez Pana fotografie - drugiej obok gry Pańskiej formy dialogu ze światem?

W teatrze czy na seansie filmowym o sukcesie decyduje przede wszystkim publiczność. W przypadku wystawy fotograficznej trudno dowiedzieć się, jak przyjmowane są moje prace. Ludzie popatrzą i wyjdą.

Po aparat sięgnąłem z czystej ciekawości, podobała mi się taka elegancka skrzynka z rozmaitymi przyciskami, znakomita zabawka dla dużych chłopców. Poznawałem jego mechanizm działania i metody obróbki zdjęć. Na początku dokumentowałem prywatne zdarzenia, z biegiem lat fotografia zaciekawiła mnie od strony estetycznej. Z obrazów zacząłem wykluczać najbliższych mi ludzi, zostawały same obiekty.

Ludzie ponownie są tematem Pańskich zdjęć: na ostatniej wystawie pokazał Pan portrety kolegów z Teatru Narodowego.

To raczej coś pośredniego między portretem a reportażem. Fotografowałem kolegów w sytuacjach, które wydawały mi się ciekawe, np. Danusia Stenka trzymająca wiolonczelę - zestawienie osoby z instrumentem symbolizującym pierwiastek kobiecy od razu zyskuje na znaczeniu. To tylko próby uchwycenia prawdy o ludziach, których znam. Zrobienie interesującego i niebanalnego portretu jest wielką sztuką.

Nakłonić Pana do sesji, w której to Pan będzie fotografowany, graniczy z cudem.

Bo ja sesji fotograficznych szczerze nie znoszę. Nie widzę w takim działaniu żadnego sensownego usprawiedliwienia dla siebie. Przeważnie muszę wtedy udawać, że jestem fajnym i w miarę atrakcyjnym facetem. To się zasadniczo kłóci z tym, co robię w moim zawodzie.

Dobry portrecista będzie chciał uchwycić moment, kiedy Pan pokaże prawdziwą twarz.

Ale o tym często decyduje przypadek. Wie pani, na korzyść fotografii działa przemijanie. Zdjęcia, które zrobię żonie czy dziecku, będą miały znaczenie za kilkanaście lat, teraz są zwykłymi obrazkami, do których może nawet nie przykładamy wagi. Ale ten czasowy dystans spowoduje, że te obrazki nabiorą ciężaru, bo jakieś detale na nich uwiecznione uruchomią pamięć minionych dni.

Zdjęcia rejestrują intymny proces ludzkiego starzenia się. Co Pan czuje, kiedy widzi siebie na zdjęciach sprzed kilkudziesięciu lat?

Czasem jakby jakiś zapach tamtych czasów...

Janusz Gajos (ur. 23 września 1939 r. w Dąbrowie Górniczej) ma na swoim koncie szereg wybitnych kreacji teatralnych, m.in. w "Opowieściach Hollywoodu" w reżyserii Kazimierza Kutza (1987). Na dużym ekranie zadebiutował rolą Pietrka w filmie dla dzieci "Panienka z okienka" Marii Kaniewskiej (1964). W latach 60. wcielił się w postać Janka Kosa w serialu telewizyjnym "Czterej pancerni i pies" Konrada Nałęckiego i Andrzeja Czekalskiego. Od tego czasu zagrał m.in. w "Milionerze" Sylwestra Szyszko (1977), "Wahadełku" Filipa Bajona (1981), "Człowieku z żelaza" Andrzeja Wajdy (1981), "Przesłuchaniu" Ryszarda Bugajskiego (1982), "Dekalogu IV" Krzysztofa Kieślowskiego (1988), "Ucieczce z kina Wolność" Wojciecha Marczewskiego (1990), "Psach" Władysława Pasikowskiego (1992), "Łagodnej" Mariusza Trelińskiego (1995), "Żółtym szaliku" Janusza Morgensterna (2000), "Zemście" Andrzeja Wajdy (2002). Od niedawna na ekranach kin można go zobaczyć w filmie "Mniejsze zło" Janusza Morgensterna.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2009