Jan Nowicki: Inteligent pierwszego rzutu

JAN NOWICKI: Nigdy nie byłem specjalistą od marzeń. Po co mi marzyć? To, co fala czasu sama przyniesie, jest tak interesujące! W zupełności wystarczy.

12.12.2022

Czyta się kilka minut

Jan Nowicki w filmie „Sanatorium pod klepsydrą”, reż. Wojciech Jerzy Has, 1973 r. / ARCHIWUM FILMU / FORUM
Jan Nowicki w filmie „Sanatorium pod klepsydrą”, reż. Wojciech Jerzy Has, 1973 r. / ARCHIWUM FILMU / FORUM

JUSTYNA MARCINKOWSKA: Jak to się stało, że został Pan aktorem?

JAN NOWICKI: Mój aktorski początek nie mógł się wziąć naturalnie z Kowala, dlatego że opuściłem rodzinny dom mając czternaście lat. Pojechałem do szkoły średniej w Bydgoszczy i od tego momentu byłem już panem swojego losu. Jeździłem po świecie, zmieniałem szkoły i bardzo długo nie zamierzałem być aktorem.

Powiem więcej: do tej pory dziwię się, że nim jestem, dlatego że jest jeszcze szereg innych zajęć, które mnie równie pasjonują, jak chociażby pisanie. Aktorstwo nie jest moją podstawową pasją, chociaż od czasu do czasu lubię ten zawód wykonywać. W zamierzchłych czasach mojej młodości to dyrektor, jeżeli był dynamiczny, kierował na określone studia. To właśnie pani dyrektor łódzkiego liceum, w którym zdawałem maturę, przyszło do głowy, by wysłać mnie do szkoły teatralnej.

Wykazywał Pan wtedy jakieś zdolności aktorskie?

Nie. Ale w związku z tym, że miałem nie najlepszą opinię, bo uciekłem ze szkoły w Bydgoszczy i poszedłem do Łodzi, musiałem ulec jej zapędom, żeby recytować wiersze, czego serdecznie nienawidziłem. Nauczyłem się więc dwóch, trzech tekścików i nawet wziąłem udział w jakichś konkursach recytatorskich. Daleko nie zaszedłem, nie była to przecież ani moja pasja, ani nie miałem ku temu specjalnych umiejętności.


PRZECZYTAJ TAKŻE:
JERZY JARNIEWICZ, poeta: Mężczyzna do starości i noszenia kałduna ma prawo, kobieta musi się ze starości czy nadwagi tłumaczyć. Żyjemy tak, jakby czas się dla nas, mężczyzn, zatrzymał >>>>


Do dziś uważam, że wiersze są bardziej do czytania niż do recytowania. Gdy aktor recytuje, jest w tym coś podejrzanego. O aktorach zresztą miałem raczej złe zdanie.

Dlaczego?

Zawsze wydawali mi się jacyś sztuczni. Tak jak wtedy, tak i teraz, nie byłem wcale kinomanem czy teatromanem. Chociaż grałem w ponad dwustu filmach, do kina mogę nie chodzić całymi latami. To nie jest medium, które mnie porywa i interesuje.

Podobnie rzecz ma się z teatrem, w którym bardzo rzadko bywam widzem. Najbardziej lubię przedstawienia, w których występują dzieci czy amatorzy. Byłem kiedyś w jury konkursu w Solcu Kujawskim. Z całej Polski zjechały się zespoły amatorskie i było to coś nadzwyczajnego. Po pierwsze, występowali bardzo utalentowani ludzie, po drugie – w amatorskich przedstawieniach można znaleźć taką słodką naiwność, którą ubóstwiam. ­Teatr jest interesujący wtedy, gdy jest na najwyższym poziomie albo gdy jest amatorski. Rozkoszne są dzieci z brodami, kiedy grają Heroda. Natomiast aktorzy za bardzo mnie nie interesują i aktorstwo nie za bardzo mnie interesuje.

Dlaczego więc został Pan tym aktorem?

Po prostu jakoś powiodło mi się w tym, więc brnąłem coraz dalej. W teatrze zagrałem ze cztery role godne uwagi. Filmów całą masę bez sensu i niepotrzebnych, ale po to, by zarobić, z powodu wyjazdu czy fajnej partnerki, nie zaś dlatego, że upatruję w tym jakąś szczególną misję. Nie, nie ze mną te numery.

Zajmuje się Pan więc pisaniem. Ceni Pan je bardziej niż aktorstwo?

W ogóle literaturę stawiam najwyżej – ponad wszystko. Czytanie to fruwanie, marzenie. Wnikliwy czytelnik też jest w zasadzie twórcą. Dobry pisarz schodzi na drugi plan.

Kiedy przyszło zainteresowanie literaturą?

Dość wcześnie zaczęło mnie interesować zmaganie się ze słowem. Bardzo dużo czytałem, najwięcej w szkole podstawowej, ponieważ mieszkałem w małym miasteczku, w którym nic nie było. Pani też jest z Kowala – rozmawiamy sobie tak po sąsiedzku – ale proszę sobie wyobrazić, że wtedy tu nawet radia nie było. Ale była biblioteka, którą przeczytałem od początku do końca, księga po księdze. Wszystko, jak leciało, od „Pamiętnika Wacławy” Orzeszkowej, przez Kraszewskiego, do Dickensa.

Których autorów szczególnie Pan ceni?

Jest ich bardzo niewielu. Nie dlatego, że więcej znakomitych nie ma, ale ponieważ uważam teraz, że nie można mieć lekturowej biegunki i przerzucać się z jednej książki do drugiej, z autora do autora. Normalny człowiek, który ma jeszcze inne zajęcia poza czytaniem, powinien sobie wybrać tych autorów, których kocha, i wracać do nich bez przerwy, będzie aż nadto. Bo po latach lektury tych samych wybitnych książek kompletnie co innego oznaczają. Sądzę, że jeżeli człowiek zająłby się czytaniem wyłącznie dzieł Szekspira, Dostojewskiego, a ze współczesnych Marqueza, miałby zajęcie do końca życia.

Nie tylko Pan czyta, ale także pisze. Co Pan znajduje w pisaniu, czego nie ma w aktorstwie?

Pisanie jest pięknym zajęciem, dlatego że odbywa się w ciszy pokoju i nic nie kosztuje – ma się stare kartki do zapisania i człowiek sobie pisze. Może być kurą, może być psem, może mieć lat dziesięć, może mieć lat sto. Wszystko zależy od jego wyobraźni i jego talentu i to wszystko można napisać. Jest się w zasadzie bezkarnym – dopóki ktoś tego nie przeczyta. Zajęcie niewymagające finansowo, bo kino i teatr to pieniądze, a pisanie jest zajęciem absolutnie boskim.

Pana młodość przypadała na czasy kaskaderów literatury – Stachury, Wojaczka. Czy Pan się zetknął z taką literaturą?

To mnie ominęło. Teraz się o nich dowiaduję i od czasu do czasu do nich wracam. Z Wojaczkiem piłem wódkę, ale nie bardzo znam jego poezję. Może nie za bardzo się na tym znam, ale myślę, że była to poezja trochę lepsza niż sezonowa. Jeżeli już sięgam do problemów młodych ludzi, problemów pokoleniowych, to sięgam do Norwida, Mickiewicza. Jestem bardziej klasykiem.

Był taki epizod w Pana życiu, kiedy pracował Pan w kopalni. Co Panem kierowało, że wybrał Pan taką pracę?

Znalazłem się w kopalni z bardzo prozaicznych powodów. Kiedy wyrzucili mnie z łódzkiej szkoły teatralnej, chciano zwerbować mnie do wojska. Ale ja wojska nienawidzę, brzydzę się nim i uważam, że armia i zbrojenia to największe nieszczęście, jakie widzi świat. Żeby nie pójść do wojska, poszedłem do kopalni, która od niego zwalniała. Pracowałem tam prawie rok. Nauczyłem się dzięki niej wielu rzeczy: szacunku do pracy, do czasu, poczucia bezpieczeństwa kolegi. To była wielka szkoła życia.


PRZECZYTAJ TAKŻE:
Marek Bieńczyk: Na Zachodzie bez zmian? Przecież nigdy za naszego życia tak bardzo nie odczuwaliśmy sensowności wojny; nie tylko obronnej, lecz, w domyśle, wojny również ofensywnej. Bo na Wschodzie bez zmian >>>>


Potem zdał Pan ponownie do szkoły aktorskiej, tym razem do Krakowa. Co atmosfera tego miasta zmieniła w Pana życiu?

Od tego momentu zaczęło się moje świadome życie. Wcześniej żyłem ­ptasim życiem. Szedłem gdzieś za światłem, za zapachem, byłem bardzo niezorganizowany. Gdy znalazłem się w Krakowie, byłem już innym człowiekiem, bo trochę mnie życie przejechało. Kiedy zdawałem do szkoły teatralnej, znowu zresztą bez większego przekonania, już nie byłem, jak dotychczas, najmłodszy.

Nie chciałem być aktorem, sądziłem, że nie potrafię nim być. Jednak na drugim roku okazało się, że potrafię. Wtedy oddałem się tym studiom w sposób niesłychanie dynamiczny, to znaczy przestałem uczyć się na jakieś stopnie. Cztery lata później stałem się nieomalże dziekanem tej uczelni. Miałem szczęście, bo zostałem zaangażowany do najlepszego teatru polskiego, Starego Teatru, za dyrekcji Zygmunta Hübnera. Tam prawie od razu zacząłem grać główne role. Nie miałem takiego okresu przygotowania, kompleksu oczekiwania na tak zwaną szansę.

Nie uderzyła Panu do głowy woda sodowa?

Nie było takiej możliwości. Po pierwsze, nie mam do tego genetycznych skłonności. Po drugie, byłem w mieście, które uczy skromności. To Warszawa uczy bezczelności, przebijania się, nadmiernego poczucia siły pieniądza. Ale Kraków? Jak mogło mi się w głowie przewrócić w Starym Teatrze, gdzie aktorami byli Leszek Herdegen, pan Tadeusz Wesołowski, Zbigniew Wójcik – to byli fantastyczni, wielcy aktorzy, a my byliśmy pętaki.

A jednak od razu zaczął Pan tu grać główne role.

Prawdę mówiąc nie bardzo mi na tym zależało. Nawet gdy występowałem w Starym Teatrze w „Tangu” u Jerzego Jarockiego, co oznaczało prawdopodobnie wyróżnienie, bo Artur był rolą nieomal jak Hamlet, robiłem w tym samym czasie swój teatr studencki, pisałem sztuki, reżyserowałem i na dobrą sprawę, gdyby mnie stamtąd wyrzucili, pewnie bym tego nie zauważył. Bo miałem inne pasje.

Chodził Pan już wtedy do Piwnicy pod Baranami?

Zaprzyjaźniłem się z Piwnicą po studiach. W ich trakcie nie byłem stałym bywalcem ani klubu Jaszczury, ani Rotundy, ani Piwnicy pod Baranami, dlatego że przeżywałem wówczas ten zupełnie oszałamiający zachwyt nad zawodem i samokształceniem. Nie miałem ani chęci, ani czasu, by tam chodzić. Poza tym byłem okropnie biedny – na szczęście.

Czemu „na szczęście”?

Nic nie psuje człowieka bardziej jak nadmiar pieniędzy. Niedobrze jest, gdy wszystko się ma. Trzeba nic nie mieć, wtedy każdy nabyty przedmiot napawa nas szczęściem. Ludzie powinni startować od zera, dobrze im to robi. Ci, którzy mają zabezpieczony byt materialny, są w zdecydowanie gorszej sytuacji od tych, którzy nic nie posiadają. Bieda jest niesłychanym imperatywem. Ale nie nędza, bo ta powoduje upokorzenie i przestępstwo. Ale bieda jest czymś fenomenalnym.

Kraków słynie z inteligencji pokoleniowej. Zetknął się Pan z taką?

Na dobrą sprawę można powiedzieć, że jest Kraków i cała reszta. To jest miasto bez precedensu w Polsce, z innym stosunkiem do przemijania, czasu, z innym stosunkiem do pieniędzy i do braku pieniędzy. To jest miasto arystokratka.

Nie doskwierało Panu, że nie pochodzi Pan z rodziny inteligenckiej?

Nie, nie miałem w ogóle w sobie poczucia prowincji, tego, że nie stoi za mną domowy księgozbiór. Powiem więcej – to stanowiło o mojej wyjątkowości. Owszem, byłem już po żywiołowych lekturach, ale teraz zacząłem grać w Dostojewskim, Wyspiańskim, Kafce – rzuciłem się w tę literaturę z zaangażowaniem barbarzyńcy. Te książki stały się moje, bo przeczytałem je wtedy pierwszy raz. Nie stały za mną jakieś opory inteligenta.


PRZECZYTAJ TAKŻE:
W Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku zaprezentowano po raz pierwszy w Polsce prace Anisha Kapoora. Artysta sam wybrał dzieła >>>>


Inteligent pierwszego rzutu, co zawsze podkreślam mówiąc o sobie, to zjawisko bardzo dobre, oczywiście jeśli go nie sponiewierają choroby, alkohol czy megalomania. Pochodzenie z takich ośrodków jak Kowal jest czymś absolutnie nadzwyczajnym. Ludziom wydaje się, że nic nie można osiągnąć z powodu braku kontaktów czy pieniędzy, ale to jest kompletna bzdura.

Każdy rozsądny człowiek powinien wiedzieć, że prowincja jest usytuowana w sercu albo w głowach, a nie w szerokości geograficznej – zwłaszcza przy dzisiejszym sposobie porozumiewania się ze światem. Co to za różnica, gdzie się mieszka – czy w Krzewencie czy w Warszawie. Po co chodzić w ogóle po ulicach miasta, skoro można żyć w lesie?

Gdy był Pan młody, to też miał Pan takie podejście do swojego miasteczka? Czy wtedy chciał się Pan stamtąd wyrwać?

Niczego wtedy nie chciałem. Wyczytałem w jakiejś gazecie, że jest Liceum Kulturalno-Oświatowe w Bydgoszczy, więc pojechałem i zdałem. Ale uciekłem po dwóch tygodniach, a po trzech latach w ogóle rzuciłem tę szkołę, bo chciałem polować na wilki. Nic nie miałem i od początku wiedziałem, że trzeba w nocy wstać i sprzątnąć jakąś cukiernię, bo mi wtedy dadzą coś do zjedzenia. Nawet jak miałem ładny szalik od matki, potrafiłem go sprzedać, żeby mieć na piwo.

To co Pan ceni najbardziej w życiu?

Za wolność oddałbym duszę diabłu. Muszę być wolny i w życiu prywatnym, i w życiu zawodowym. W związku z tym nie muszę chcieć za bardzo. Nigdy nie byłem specjalistą od marzeń. Po co mi marzyć? To, co fala mi niesie, jest dla mnie tak niesłychanie interesujące! W zupełności wystarcza.

A co niesie w tej chwili?

Film, teatr… Niedawno zagrałem w musicalu i napisałem parę piosenek. Na szczęście są jeszcze w Polsce miejsca, gdzie poważny aktor znajdzie satysfakcję w tym, co robi. Bo normalnie uprawiamy zawód, który jest poniżej naszej godności, tym bowiem jest właśnie granie w serialu. To jest idiotyzm i poniewieranie samego siebie.

Można być dobrym aktorem, nie mając skończonej szkoły teatralnej?

Oczywiście, że można. Za często widziałem, ilu aktorów skończyło szkołę teatralną i byli dalej amatorami. Zdarzało mi się także, rzadziej co prawda, oglądać amatorów, którzy byli wspaniałymi aktorami. Nie jest tak, że amatorzy mają nie grać. Nie można tylko postponować mojego zawodu, który jest zawodem twórczym i poważnym. Nie można wymieniać w jednej frazie Jerzego Treli, Władka Kowalskiego, Jana Frycza czy Krzysia Globisza z panem Zakościelnym! Przecież oni to są poważni ludzie, którzy płacą ogromną cenę za to, że wykonują ten zawód. Nie wolno w związku z tym powiadać, że wszyscy, którzy grają, są aktorami, tak jak nie wszyscy, którzy szyją, są krawcami.

Obecnie przeniósł się Pan trochę do Warszawy, znanej z szybkiego tempa życia. Są w nim takie miejsca, gdzie może Pan znaleźć spokój?

Są to moi przyjaciele, to jest Krzysiu Bednarski, który jest rzeźbiarzem, Andrzej Domalik, który nie robi filmów, bo go to dzisiaj brzydzi. To także Rafał Wojasiński, Kuba Wojewódzki. Parę kontaktów, ale nie mogę powiedzieć, że mam kontakt z miastem. Powiem więcej – nawet się nie wybieram z wizytą.

Gdzie tak naprawdę Pan mieszka?

Jestem w sytuacji bardzo specyficznej – nie spodziewałem się, że ona nastąpi. W zasadzie nigdzie nie mieszkam w tej chwili, dlatego że Warszawa nie jest jeszcze moja, a Kraków powoli przestaje być mój. Kowal to miejsce moich narodzin i mojego zgonu. Narodziny już dawno mam za sobą, a zgon, mam nadzieję, za chwilę. Więc tu też nie mogę za długo być. Nigdzie nie mogę być za długo i nigdzie nie mogę być tak naprawdę. ©

JAN NOWICKI (ur. w 1939 r. w Kowalu) był aktorem filmowym i teatralnym. Od 1964 r. związany ze Starym Teatrem w Krakowie, gdzie zagrał wielkie role w spektaklach Jerzego Jarockiego i Andrzeja Wajdy. Wystąpił w filmach m.in. Wojciecha Jerzego Hasa, Filipa Bajona i Krzysztofa Zanussiego. Zmarł 7 grudnia 2022 r. w Krzewencie. Wywiad, który publikujemy, został przeprowadzony w 2014 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 51-52/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Inteligent pierwszego rzutu