Dzieci z krainy koki

Jak wygląda praca polskich wolontariuszek w Boliwii – niedaleko miejsca, gdzie zginęła Helenka Kmieć?

13.02.2017

Czyta się kilka minut

Dzieci z parafii Bulo Bulo i proboszcz ks. Michał Chromiński, Boliwia. / Fot. Arch. Misji Bulo Bulo x2
Dzieci z parafii Bulo Bulo i proboszcz ks. Michał Chromiński, Boliwia. / Fot. Arch. Misji Bulo Bulo x2

Dzieciaki wstają o piątej, 26 dziewczynek w wieku od sześciu do osiemnastu lat. Świecka misjonarka Ania przechodzi po pokojach. Mieszkanki internatu jeszcze śpią, przykryte lekkimi kocykami przed delikatnym chłodem poranka. Za dwie-trzy godziny zmieni się on w ciężki upał tropiku.

Miasteczko leży na krańcu Amazonii. Niewiele kilometrów dalej na południe bezkresna dżungla spotyka się z boliwijskim pasmem Andów. Powietrze z konieczności unosi się w górę, ochładza i skrapia cały region podgórski: wilgotne Chapare. Aby dotrzeć do Bulo Bulo, trzeba z lotniska Viru Viru jechać na zachód drogą na Cochabamba.

Po przebudzeniu dzieci rozbiegają się po budynku, by myć podłogi i zamiatać, a specjalna delegacja maszeruje do kuchni, by przygotować wspólne śniadanie.

W boliwijskiej rzeczywistości ośmioletnia dziewczynka sprząta dom i gotuje obiad dla całej rodziny.

Podopieczne też muszą to umieć.

Inna rzecz, że praca domowa czasem nie ogranicza się do kuchni: dwie ośmioletnie siostrzyczki opowiadają, jak matka kazała im po 12 godzin dziennie nosić cegły na budowie. Chociaż polskie wolontariuszki nie są zakonnicami, dziewczynki z internatu wołają na nie hermanas, siostry.

Brak bliskości

– Siostro! Wygląda na to, że wracamy do internatu! – dzwoni podopieczna.
– Dlaczego?
– Mamę zabrali do więzienia za znęcanie się nad nami!

Ale noszenie cegieł to nic w porównaniu z wykorzystywaniem seksualnym przez ojczymów, wujków i innych członków rodziny.

– Gdy dowiadujesz się, że ponad połowa dziewczyn była i jest w dzieciństwie gwałcona, to po prostu chce się wyć – opowiada ks. Michał Chromiński, proboszcz i zwierzchnik internatu.

Dzięki wilgotności i całorocznemu słońcu Chapare opływa w owoce: właściwie nie trzeba pracować, by przeżyć. Nikt tu z głodu nie umiera, bo zawsze gdzieś rośnie banan, mango czy chirimoja (flaszowiec peruwiański). Do tej ojczyzny obfitości imigrują wygłodzeni mieszkańcy płaskowyżu, gdzie nie rośnie nic, gdzie tylko quinua (komosa ryżowa) i suszone mięso z lamy, jeśli danego roku padało, jeśli urosła quinua, jeśli lamy nie padły z zimna i głodu. Przyjeżdżają do Chapare, a tutaj już niemal wszyscy zajmują się tym samym.

– Siostro! Już nie musimy się bać, że złapią tatę! Już nie wozi kokainy do Brazylii!
– To co będzie robił?
– Kupił kawałek ziemi i będzie uprawiał marihuanę!

Chapare to koka. Każdy uprawia jej krzaczki. Liście potem suszy się w słońcu, czasem przed domem, czasem na nowych odcinkach drugiej nitki drogi krajowej nr 4. Oficjalnie liście koki uprawiane są dla celów konsumpcyjnych tradycyjnych społeczności lokalnych: andyjskie narody rdzenne mają w zwyczaju żuć liście koki. I tylko dwa kraje – Peru i Boliwia – zezwalają na jej uprawę, na całym świecie jest ona surowo wzbroniona. Mężczyźni przed pracą robią z liści wielką kulę, którą wpychają sobie pod jeden z policzków. Wyglądają jak chomiki. Robi się też herbatę z liści koki, która m.in. łagodzi efekty choroby wysokościowej.

– Siostro Aniu! Płukałaś narkotyki, przyznaj się!
– Czemu uważasz, że płukałam narkotyki?
– Ręce ci śmierdzą chlorem!
– A to chloru używa się tylko do płukania narkotyków?
– No... w zasadzie nie.

Pomyślała, że to ciekawe skojarzenie i przy okazji ćwiczeń z pisania zleciła dziesięcioletniej podopiecznej wypracowanie o procesie produkcji kokainy. Mała opisała wszystko z detalami. I nic w tym dziwnego: prawdziwe źródło bogactwa Chapare to nie koka, lecz kokaina. To dlatego działki na tym pozornym końcu świata kosztują tyle co w centrum La Paz, kobiety noszą złote zęby, a mężczyźni rozbijają się najnowszymi terenówkami.

– Problemem tego regionu nie jest – jak w przypadku płaskowyżu – bieda materialna, tylko ubóstwo moralne – reasumuje ksiądz Chromiński.

Z 26 dziewcząt tylko jedna mieszka z dwojgiem biologicznych rodziców. Inne pozostają pod opieką matek samotnych, macoch, ojczymów, dalszej rodziny, często są porzucane, jedna była nawet więziona przez ojca w ciemnej komórce przez kilka lat. Brakuje im przede wszystkim miłości, rodzinnego ciepła. W lecie misjonarze zabrali grupę dzieci na Dni Młodzieży do Polski. Po tej pierwszej zagranicznej wycieczce młode Boliwijki, które często nigdy nie wyjeżdżały nawet z maleńkiego Bulo Bulo, nie wspominają ani wieżowców Warszawy, ani zabytków Krakowa, ani jachtów na Mazurach. Wspominają za to maleńkie Łosice. Widziały tam rodziny, które w niedzielę razem wychodziły do kościoła, potem razem jadły obiad, a po obiedzie razem szły na spacer do lasu.

Nauka mycia zębów

Ania studiowała pedagogikę specjalną i zawsze interesowały ją przypadki szczególnie buntownicze. Może dlatego, że sama była takim przypadkiem.

Na maturze ustnej z polskiego wybrała jako temat wiersze Świetlickiego. Śmieje się, że chyba tylko po to, żeby mogła używać wulgaryzmów przy polonistce.

Po studiach wyjechała na wolontariat do Izraela i też pokazała charakter. Miejscowi pracownicy ośrodka znęcali się nad niepełnosprawnymi podopiecznymi. Sanitariusze bawili się w puszczanie wózków do celu. Celem była winda: czy wózek z niepełnosprawnym dzieciakiem trafi w drzwi? Podopieczni chodzili posiniaczeni. A gdy przychodziła pora mycia zębów dla szesnastoletniego, nadpobudliwego chłopaka, trzech facetów przytrzymywało go, a czwarty na siłę pakował mu szczoteczkę do ust. Ania potrzebowała trzech miesięcy, by nauczyć go higieny. Pokojowo. Po tym czasie chłopak mył zęby sam. A gdy wraz z koleżankami z wolontariatu Ania zaprotestowała przeciw przemocy w stosunku do dzieci, dyrektorka zarzekała się, że Polaków to już więcej przyjmować nie będzie, bo z nimi to tylko problemy.

Już wcześniej myślała o życiu na misjach, ale nie była pewna. Prosiła Boga o znak. Jeszcze podczas pobytu w Izraelu spotkała włoskiego salezjanina. Włoch prosił, by koniecznie pozdrowić w Polsce księdza Gajowego, misjonarza w Libanie. Tłumaczyła, że przecież nie zna tego człowieka, że Polska jest wielka, niemożliwe, żeby go spotkała.

Którejś niedzieli, już po powrocie, błądziła po Warszawie, a wieczorem poszła do przypadkowego kościoła na przedmieściu. Po mszy proboszcz ogłosił: dzisiaj gościmy w naszej parafii misjonarza z Libanu, księdza Gajowego. Więcej znaków nie potrzebowała.

Wstąpiła do Centrum Formacji Misyjnej w Warszawie. Odbywają się tam zajęcia przygotowawcze dla misjonarzy – duchownych i świeckich. Kurs trwa od września do maja, jest bezpłatny, placówka zapewnia również nocleg i podstawowe wyżywienie. Poznana w tym czasie siostra zakonna skontaktowała ją z dyrektorem Papieskich Dzieł Misyjnych. Ania zapytała, gdzie potrzebni są misjonarze.

– Wie pani, w Boliwii jest taki region Chapare, a w nim taka miejscowość...
– Bulo Bulo?
– No tak, skąd pani wie? W każdym razie pracuje tam taki ksiądz...
– Tomek?

Tego misjonarza Ania znała z kolei przez inną znajomą. Okazało się, że spędzał akurat ostatnie dni swoich wakacji w Polsce. Zobaczyli się, porozmawiali i kilka miesięcy później dziewczyna znalazła się w Chapare. Jest tutaj od czterech lat.

Zadanie na pokolenia

Pierwszeństwo w dostępie do internatu mają dziewczynki z rozbitych rodzin, a także te, których rodziny mieszkają głęboko w dżungli – to dla nich jedyna szansa na zdobycie wykształcenia. Trudne rodziny niekoniecznie są rodzinami biednymi, dlatego za pobyt w placówce rodzice wnoszą opłaty w wysokości prawie 200 zł miesięcznie (w tym: pobyt, opieka, wyżywienie). Dla uboższych rodzin są zniżki lub nawet całkowite zwolnienia z opłat. Niektórzy rodzice, chociaż zamożni, nie chcą płacić lub po prostu zapominają – zarówno o pieniądzach, jak i o dzieciach.

Ania słyszała, jak dziewczynki mówiły rodzicom: mamo, ja nie chcę żyć w domu, chcę żyć w internacie! To wiele mówi o sytuacji w domu, z którego pochodzą. W co drugi weekend dzieci są wyprawiane do domów, żeby nie straciły kontaktu z rodziną. Zdarza się, że rodzice nie przychodzą, by je odebrać, a potem tłumaczą, że zapomnieli. Niektórzy woleliby nie widzieć dzieci przez cały rok szkolny.

Pomimo powszechnej sympatii i serdeczności mówimy o społeczeństwie, gdzie to przemoc, a nie miłość, bywa bardziej widoczna. Zdarzają się przypadki linczu. Mężczyźni podpalają ofiarę za jakieś przestępstwo – kradzież czy zdradę. Oskarżony płonie, umiera, ludzie patrzą, matki z dziećmi siadają naokoło i kręcą wideo telefonami.

Co do efektów pracy, Ania zdaje sobie sprawę, że to zadanie długofalowe. Na rzeczywiste efekty trzeba będzie poczekać przynajmniej do następnego pokolenia. Na razie zbierają żniwo pracy misjonarzy sprzed dziesięciu czy piętnastu lat – jak zapewnia skromnie Ania. Tym efektem jest głęboki szacunek, jaki ma dla nich społeczność lokalna.

Żeby ludziom się chciało

W ostatnich tygodniach Polską wstrząsnęła wiadomość o zamordowanej misjonarce Helenie Kmieć w Cochabambie. Lecz Cochabamba jest trzecim co do wielkości miastem w kraju, a Bulo Bulo to niewielka mieścina na prowincji. Z zasady jest tu znacznie spokojniej, a szacunek dla misjonarzy daje im solidne podstawy, by czuć się bezpiecznie. Sama Ania nigdy nie spotkała się z agresją mieszkańców.
O czym marzy misjonarka? Żeby ludziom stamtąd się chciało. To jest ziemia łatwego życia: sprzedasz worek koki i jesteś urządzony. Marzy, by dziewczyny jednak miały ambicję, żeby chciały się uczyć, iść na studia, żeby się czymś zainteresowały, żeby miały szacunek do siebie samych i do innych ludzi.
I jeszcze... Założyć tutaj przedszkole, zorganizować punkt konsultacyjny dla rodzin z dziećmi niepełnosprawnymi. Ale do tego trzeba więcej, dużo więcej rąk do pracy. ©

Imię misjonarki zostało zmienione. Informacje o misji w Bulo Bulo można znaleźć na stronie bulobulo.ovh.org

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2017