Generator dobrej energii

Śmierć Heleny Kmieć, polskiej wolontariuszki misyjnej zamordowanej w Boliwii, powinna przypomnieć nam wszystkim, w tym polskiemu Kościołowi, co zawdzięczamy kilku tysiącom rodaków, którzy zdecydowali się podzielić swoim życiem z braćmi w dużo bardziej udręczonych niż nasze okolicach świata.

30.01.2017

Czyta się kilka minut

Helena Kmieć. Fot Wspólnota Wolontariatu Misyjnego Salvator/Facebook /
Helena Kmieć. Fot Wspólnota Wolontariatu Misyjnego Salvator/Facebook /

Misjonarze to najlepsi ambasadorzy, jakich Polska może sobie wymarzyć. Docierają tam, gdzie zawodowi dyplomaci (albo obracający się w kręgach lokalnego biznesu konsulowie honorowi) nie dotrą nigdy, bo nie wiedzą jak, bo nie mogą, bo nie mają czasu, bo zwyczajnie im się nie chce.

Podczas paruletniej pracy z misjonarzami w jedenastu krajach Afryki wiele razy byłem świadkiem sytuacji, w których ludzie mówili, że nie mieli zielonego pojęcia, gdzie jest Polska (i że w ogóle jest), ale odkąd są z nimi siostry, księża, wolontariusze – są przekonani, że musi to być kraj wspaniałych ludzi. Widzą przecież, że oni wszyscy są tak operatywni, tak mądrzy, tak fajni, że mogliby pewnie zajmować się u siebie tysiącem innych rzeczy: organizować pielgrzymki, pisać doktoraty albo prowadzić biznesy, a są tu. Budują szkoły, drogi, szpitale, leczą, karmią, wychowują, dają nadzieję.

Jakiej klasy człowiekiem trzeba być, by dokonać tak nieoczywistego wyboru? Tylko i wyłącznie dzięki misjonarzom słowo „Polak” to dziś dla wielu mieszkańców Konga, Burkina Faso, Papui czy Boliwii synonim otwartości, miłosierdzia, gotowości do poświęcenia, hojności, wyrozumiałości – cech, które ostatnio tak rzadko umiemy zaprezentować w naszych wewnątrzkrajowych relacjach (albo prezentujemy je tak jak dawniej, a problem jest w tym, że już ich u siebie nie dostrzegamy).

Wyjazd na misję sprawia, że błyskawicznie „odparowują” z człowieka ideologizmy, skłonność do właściwego najedzonej Europie dzielenia włosa na czworo, stereotypy, międzykulturowe uprzedzenia. W tym to, jakże popularne nad Wisłą, przekonanie, że świat składa się z Europy, czyli pałacyku Jaśnie Państwa, którym Bóg w swej niezgłębionej Opatrzności powierzył sprawowanie pieczy nad tłoczącymi się poza jego murami dzikusami. Ktoś, komu przyszłoby do głowy odnosić się do świata z paternalistyczną wyższością właściwą naszym internetowym ekspertom od nierówności, wykluczenia, emigracji, sporów etnicznych, nie wytrzyma na misjach tygodnia. Misje wydobywają z człowieka to, co w nim najlepsze. Otwierają oczy, remontują i wzmacniają serce, oczyszczają mowę, przywracają nadzieję.

Mam wrażenie, że możemy zrobić w polskim Kościele jeszcze dużo, dużo więcej, by podłączyć się do tego generatora dobrej energii, jakim są nasi misjonarze. Że nie musielibyśmy ograniczać się wyłącznie do zbiórek podczas niedziel misyjnych, gdy zjeżdżający na urlop do Polski misjonarz prosi zaprzyjaźnionego proboszcza, by pozwolił mu (czy jej) wystąpić z dziesięciominutowym speechem w ramach ogłoszeń i stanąć z tacą przed kościołem.

OK, są ludzie, którzy wychodzą ponad to: wspierają na stałe misyjne projekty, wymieniają z misjonarzami (i ich podopiecznymi) listy, modlą się za nich. Chodzi jednak o coś jeszcze innego: o to, byśmy odkryli wreszcie, jaki mamy w nich skarb. W polskich warunkach lubimy opowiadać sobie, jak to ciężko jest być dziś chrześcijaninem: bo gdy powiedziałeś, że idziesz na mszę, kolega dziwnie łypnął, koleżanka na fejsie wyzwała do moherów, Sejm ociąga się drugi tydzień z uczczeniem jakiegoś błogosławionego, a ktoś tam wyśmiewał się z jakiegoś pompatycznego aktu. Może pomogłoby nam zejść na ziemię choćby świadectwo sióstr, z którymi mamy zaszczyt pracować w Kongu czy w Rwandzie, dla których – zwłaszcza w Kongu – każdy wyjazd za bramę domu oznacza realne zaryzykowanie życia. Region jest niestabilny od wieków, są tam bogate złoża diamentów i metali ziem rzadkich, rozkradanych bezkarnie przez cały „cywilizowany” świat (oczywiście pod legalnymi przykrywkami), trwa regularna wojna etniczna, napady rabunkowe są na porządku dziennym. Personel naszego szpitala i same siostry regularnie otrzymują pogróżki, ojciec jednej z młodych sióstr, która wstąpiła do zakonu zainspirowana przykładem pracujących tam Polek, został ostatnio porwany dla okupu, bo przecież wiadomo – są siostry z Europy, więc na pewno są i pieniądze. Podczas jednej z wizyt siostry podarowały mi pocisk (wygląda na wystrzelony z kałacha), który utkwił w dachu ich domu. Jedna z nich 20 lat temu, podczas rwandyjskiego ludobójstwa, została ostrzelana, była ciężko ranna i tylko cudem nie straciła życia. Na inną, która do niedawna pracowała w Kongu, napadano chyba z osiem razy.

Siostry, z którymi pracujemy w Zambii (a od niedawna również w Senegalu), codziennie mają bezpośredni kontakt z wirusem HIV, prątkami gruźlicy, wszelkimi drobnoustrojami, o których nie śniło się lekarzom medycyny tropikalnej. Codziennie ryzykują zdrowie, a gdy np. przychodzi do ratowania dzieci odebranych handlarzom ludźmi – również życie (bo handlarze, zwykle bezwzględni przestępcy, w każdej chwili mogą zechcieć wrócić po swój „towar”). Każdy, kto zna pracującego w tropikach misjonarza, wie, ile razy chorował on na malarię. Ja, spotykając w Afryce Polaków, którzy działają tam czasem i od pół wieku, widzę, do jakiego fizycznego wyniszczenia doprowadza ich życie, które wybrali.

I głos mi więźnie w gardle, a język staje kołkiem, gdy siedzi przede mną nie pobożna, ewangelizacyjna książka, nie zbiór błyskotliwych postów w internecie, nie gromkie bojowe okrzyki rzucane z bezpiecznej wysokości ambony, ale dowód poparty latami, krwią, zmęczeniem: Bóg musi istnieć, jeśli są ludzie, którzy zdecydowali się oddać Mu do tego stopnia swoje jedyne życie.

Helena Kmieć pracowała z dzieciakami w sierocińcu w Cochabamba. Doskonale wiem, jak potrzebna to robota. Tu nie chodzi tylko i wyłącznie o uczenie, przekazanie wiedzy. Dużo ważniejsze jest dawanie tym dzieciakom świadomości, że są warte tego, by przyjechać do nich nawet z końca świata, uczenie budowania relacji, zaszczepianie ciekawości, głodu wiedzy, szacunku dla innych kultur, przekonywanie, że niezależnie od tego, jakie karty los rozdał im na starcie, wszystko jest możliwe i trzeba mieć marzenia, że „the sky is the limit”. Robota misyjnych wolontariuszy to otwieranie ludziom drzwi i okien.

Helena Kmieć, budując w ludziach nadzieję, dołączyła do szeregu męczenników za wiarę. Zginęła, bo wierzyła, że Ewangelia to nie jakiś tam kolejny ideologiczny PR, że wszyscy naprawdę jesteśmy z krwi i kości braćmi i siostrami. Mam nadzieję, że jej proces beatyfikacyjny ruszy jak najszybciej, byśmy nie tylko prywatnie mogli prosić o wstawiennictwo tę dzielną dziewczynę. By stale, jako patronka i misji, i Polski, przypominała nam prawdę, której najbardziej dziś nad Wisłą potrzebujemy: na cały syf i zło tego poranionego świata jest tylko jedna Boża odpowiedź – jeszcze więcej miłości. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2017