Czysta obecność

Kadr z filmu P. Groeninga "Wielka cisza" /GutekFilm

30.01.2007

Czyta się kilka minut

ANITA PIOTROWSKA: - Życie w zam­kniętym klasztorze ma swój szczególny rytm, jakże inny od tego, którym żyjemy na co dzień. Ten rytm udało się Panu uchwycić w filmie. Czy było trudno przyzwyczaić się do tych warunków?

PHILIP GRÖNING: - Początkowo było to doświadczenie bardzo dla mnie wyczerpujące. Musiałem nie tylko dostosować się do panujących w klasztorze zwyczajów, ale również sprawić, by widz na własnej skórze odczuł specyfikę tego miejsca, by dostroił się doń percepcyjnie. Wiedziałem, że mogę to sprawić tylko wtedy, jeśli sam podporządkuję się rytmowi życia zakonników. A wymaga ono wielu wyrzeczeń. Dzień jest ściśle uporządkowany: osiem godzin modlitwy, praca, posiłki, nabożeństwa, i tak codziennie, przez 365 dni w roku.

Pęknięty rytm snu

- Więc żył Pan zgodnie z regułą klasztorną i wstawał z mnichami na nocną modlitwę?

- Starałem się. Przed północą kartuzi budzą się, by wziąć udział w dwugodzinnej Jutrzni, po czym idą spać i budzą się przed szóstą rano. To bardzo interesujące doświadczenie - potrafi całkowicie odmienić stan umysłu. Stoi za tym bardzo stara tradycja, właściwa wielu innym religiom. Ów pęknięty rytm snu praktykowany bywa również przez niektórych artystów. Człowiek poddany takiemu doświadczeniu czasu zostaje całkowicie wyjęty z rytmu dnia codziennego. Daje mu to rodzaj szczególnej świadomości. Sprawia, że w jakiś sposób czujesz się ciągle zmęczony, ale jednocześnie twoja świadomość jest intensywnie natężona.

---ramka 482570|strona|1---

Na początku było mi z tym bardzo ciężko. Zwłaszcza że przekraczając próg klasztoru, musiałem zrezygnować z licznych dobrodziejstw ułatwiających nam życie: nie mogłem mieć ze sobą telefonu, nie miałem dostępu do mediów, musiałem zapomnieć o papierosach. Tego wszystkiego bardzo brakuje. Ale jednocześnie zaczynasz sobie powoli uświadamiać, jak bardzo jesteś od tych wszystkich rzeczy uzależniony. I wtedy przychodzi moment wielkiego smutku, poczucia wielkiej pustki. Zastanawiasz się gorączkowo, czym ją wypełnić. To bardzo ważny moment - właśnie spotkanie z pustką. Ona jest przecież częścią nas samych.

- To również czyni nas ludźmi. Zwierzęta podobno nie odczuwają pustki, nie znają uczucia nudy.

- Jednocześnie jednak czujesz, jak ten stan wewnętrznie cię osłabia. Ale to na szczęście mija z czasem. Im bardziej wchodzisz w ten nowy dla ciebie rytm, tym bardziej zmienia się twoje postrzeganie. Wszystko wokół zaczyna wydawać się prostsze, jakby bardziej obecne. Godząc się na pewne ograniczenia, przestajesz tęsknić, poszukiwać inspiracji gdzieś na zewnątrz. Uświadamiasz sobie, że to właśnie ów świat na zewnątrz, z całą jego przebogatą ofertą, bardzo cię dotychczas ograniczał. I dopiero teraz, kiedy mija owo uczucie pustki, zaczynasz odczuwać radość z rzeczy najzwyklejszych. Zaczynasz je po prostu dostrzegać - jak choćby to jabłko na stole.

Porozumienie przez milczenie

- Czy martwe natury namalowane przez XVII-wiecznego artystę Juana Sancheza Cotána, mnicha zakonu kartuzów w Granadzie, były dla Pana inspiracją? Niektóre kadry wyglądają jakby żywcem wyjęte z jego płócien.

- Nie widziałem tych obrazów, musi to być więc jakiś cudowny zbieg okoliczności. Właściwie inspirowałem się tylko tym, co sam zobaczyłem w klasztorze.

- Świat sfotografowany w Pana filmie, choć dotyczy rzeczy raczej pozaziemskich, jest niezwykle zmysłowy. Każdy przedmiot: stół, szklanka, owoc, zdają się uchwycone w ich pierwotnym kształcie. Jakbyśmy patrzyli na nie po raz pierwszy.

- Żyjemy pośród coraz gładszych, coraz bardziej wypolerowanych powierzchni - jakbyśmy się lękali kontaktu z materią w jej surowej, nieobrobionej postaci. W Grande Chartreuse otaczały mnie przedmioty tylko najbardziej niezbędne, o najprostszej strukturze, przedmioty posiadające wyraźną fakturę, dostarczające sensualnych doznań. Przedmioty zredukowane do najbardziej podstawowej funkcji i przez to bliższe człowiekowi.

- Czy podczas tych miesięcy spędzonych w klasztorze czuł się Pan niczym jeden z mnichów?

- Niemal cały czas byłem jednym z nich. Czułem się częścią wspólnoty. Trudno uwierzyć w tego rodzaju bliskość, biorąc pod uwagę fakt, że reguła Grande Chartreuse zakazuje rozmów (z wyjątkiem niedzielnego spaceru). Nawiązywałem więc innego rodzaju przyjaźnie - może trochę dziwne, bo obywające się bez słów. Porozumiewanie odbywało się poprzez powtarzanie dzień w dzień podobnych gestów, poprzez fakt, że ktoś nagle popatrzył na mnie ze współczuciem, widząc, jak dźwigam na plecach mój statyw. O tej samej porze wstawaliśmy, na dźwięk dzwonu szliśmy na modlitwę, mieszkaliśmy w takich samych ciasnych celach, rąbaliśmy drewno, zachowując ten sam rytm. Dziwne, ale czułem się tam znacznie mniej samotny niż w moim "normalnym" życiu, choć nie wolno mi było z nikim rozmawiać i większość czasu spędzałem właściwie sam ze sobą. Miałem jednak poczucie jakiegoś zjednoczenia.

Podwójne zwierciadło

- Wrażenie bliskości nasila się, kiedy pokazuje Pan serię statycznych kadrów z twarzami mnichów. Patrzymy na nich długo, zastanawiając się, kim oni są, dlaczego tutaj się znaleźli? A może jest inaczej - może to oni patrzą na nas?

- Wiele było przyczyn zastosowania tego niefilmowego zabiegu. Po pierwsze, nie chciałem, żeby widz przyglądający się z bliska życiu mnichów czuł się jak podglądacz. Chciałem przełamać tę barierę poprzez otwarte spojrzenie moich bohaterów w obiektyw. Żeby widz wiedział, że mnisi mają całkowitą świadomość kamery i zgadzają się na tę obecność. Chodziło mi także o stworzenie możliwie bliskiego, bardziej naturalnego kontaktu z tymi ludźmi.

Ale jest jeszcze jeden powód, dla którego pozwalam kartuzom na ten intymny moment. Pragnąłem nakręcić film o czystej obecności - obecności czasu, przedmiotów, ludzi. Ale dotyczy to również obecności widza - chciałem, żeby poczuł się trochę sam na sam ze sobą. Żeby również on zadał sobie pytanie: jak ja odnalazłbym się w takich warunkach? Czy jest coś, co mogłoby mnie skłonić do wycofania się z dotychczasowego życia i zamieszkania w klasztorze? To są o wiele ciekawsze pytania niż zastanawianie się, kim są sportretowani mnisi, jakie wiedli kiedyś życie i po co przybyli do Grande Chartreuse. Dlatego wolałem nie wyjaśniać w filmie zbyt wiele, ale po prostu skonfrontować widza z samą obecnością tych ludzi. Patrząc na nich, musimy zastanowić się nad tym, czego sami pragniemy. To działa jak podwójne zwierciadło. Daje też widzowi nieograniczoną wolność odbioru.

- A czy Pan nie zadawał sobie pytań w rodzaju: co ja tu robię? Nie miał Pan ochoty nagle zrezygnować z tego wszystkiego i wrócić do "normalnego" życia?

- Przygotowywałem się do tego filmu latami, ale na miejscu przeżywałem wiele momentów zwątpienia. Jak zresztą wielu mnichów. Czy jestem w tym miejscu odpowiednią osobą? Czy dam radę? Tego rodzaju pytania pojawiają się nieustannie.

- Z tą różnicą, że Pan przebywał w klasztorze tylko czasowo.

- Tak, planowałem początkowo trzy i pół miesiąca. Ale miałem wiele problemów technicznych z kamerą, więc poprosiłem przeora o możliwość przedłużenia pobytu. Chciałem też sfilmować klasztor w różnych porach roku, żeby oddać upływ czasu i zmiany zachodzące w naturze. Wykazali wiele zrozumienia i pozwolili zostać tak długo, jak będzie to potrzebne.

Kawałek metalu

- Czy było coś, czego nie pozwolono Panu sfilmować, a co chciał Pan pokazać w filmie?

- Były momenty, kiedy instynktownie czułem, że nie wolno mi włączyć kamery. Np. raz w miesiącu mnisi spotykają się po Mszy, by dokonać publicznego wyznania grzechów. Wiedziałem, że jest to zdarzenie niezwykle kameralne, nawet mnisi nowicjusze nie mogą w tym uczestniczyć. Było więc dla mnie jasne, że nie powinienem przy tym być ani tym bardziej tego filmować.

- Poza tym nie było żadnych tabu?

- Nie, co niezwykle mnie zaskoczyło. To ja sam zastanawiałem się podczas pracy nad montażem, czy np. pokazać scenę, w której młody mnich naciera balsamem sędziwego współbrata. To przecież normalna część klasztornego życia: młodzi opiekują się starymi. Dla mnie mogło być to krępujące, ale dla nich starość jest czymś naturalnym. Nie czują przed nią żadnego lęku. Również śmierć nie wzbudza w nich strachu. Z ich strony miałem więc całkowitą swobodę filmowania.

- Nie czuł się Pan jak intruz, podchodząc z kamerą tak blisko do ludzi, którzy się modlą?

- Na początku prześladowało mnie to uczucie. Zadawałem sobie pytanie, czy mam do tego prawo. Jednak im dłużej przebywałem w klasztorze, tym mniej czułem się w swojej obecności natrętny. Oto kolejny powód, dla którego zdecydowałem się na pokazanie wspomnianej już sekwencji nieruchomych zbliżeń twarzy. Oni nie bali się kamery - to raczej ja miałem tremę podczas naszego spotkania. Dlatego potrzebowałem takiej bezpośredniej konfrontacji - żeby nie mieli wrażenia, że chowam się z kamerą gdzieś po kątach.

- Czy mnisi zachowywali się naturalnie przed kamerą?

- Całkowicie. Był tylko jeden mnich, który nie chciał być w ogóle filmowany. Wiedziałem o tym od początku, więc informowałem go zawczasu, gdzie i kiedy będę z kamerą, żeby był na to przygotowany. Ale pozostali nie mieli nic przeciwko. Nie bali się ani kamery, ani mikrofonu. Dla nich to po prostu kawałek metalu. Fakt bycia filmowanym nie ma dla nich specjalnego znaczenia, bo nie jest ważne, co pomyślą o nich potem inni ludzie. Stąd też w filmie nie było miejsca na inscenizację, na aranżowanie czy poprawianie czegokolwiek. Mogłem kręcić właściwie bez ograniczeń.

- Czy bohaterowie Pana filmu zobaczyli gotowe dzieło?

- Pierwszy pokaz odbył się w refektarzu. Mnisi mieli prawo wycięcia tego, co nie powinno, ich zdaniem, znaleźć się w gotowym filmie. Zaakceptowali jednak wszystko, choć dopytywali się o pewne szczegóły, komentowali ze śmiechem niektóre fragmenty - jak np. scenę mówienia do kota. Sami też dokonali wyboru cytatów z Pisma Świętego, które punktują poszczególne odsłony filmu.

Ten sam świat

- Pana film pokazywany był w kinach wielu krajów Zachodniej Europy. Mówi się, że społeczeństwo europejskie staje się coraz bardziej zeświecczone. Co takiego widzowie mogli odnaleźć w "Wielkiej ciszy"?

- Być może dostrzegli, że czegoś im jednak brakuje.

- Pokazuje Pan życie w klasztorze katolickim. A jednak film może przemawiać do ludzi bez względu na ich wyznanie.

- Tak, zdecydowanie nie nakręciłem filmu "katolickiego", adresowanego do wyznawców jednej religii. To film dla każdego, kto czuje potrzebę (a podejrzewam, że każdy z nas ją odczuwa) czegoś więcej, niż oferuje mu codzienny, materialny wymiar egzystencji. Chciałem też pokazać, że jedyne, co tak naprawdę posiadamy, to czas: że jesteśmy tu i teraz. Jeśli nakręciłem film o chrześcijaństwie, to tylko w tym sensie, że chciałem wskazać na jego kontemplacyjny rdzeń. Ale chyba każda religia posiada taki rdzeń.

- Pana film, zrodzony z medytacji i ciszy, trudno sobie wyobrazić w wielosalowym kinie w oparach popcornu, poprzedzony hałaśliwymi reklamami. Może powinien być pokazywany w kościołach?

- Były takie próby, np. w katedrach niemieckich czy w kościołach we Włoszech. Ale nie wiem, czy była to najlepsza z możliwych przestrzeń dla tego właśnie filmu. Nie chciałbym, żeby miejsce - w tym przypadku katolicka świątynia - w jakikolwiek sposób narzucało odbiór.

- No tak, byłoby to chyba nazbyt oczywiste i jednoznaczne. Może dopiero rozrywkowy multipleks pozwoliłby prawdziwie wybrzmieć "Wielkiej ciszy"...

- Tego rodzaju miejsca są prawdziwym wyzwaniem. Zrobiliśmy np. eksperyment, wyświetlając ten film w małym kinie na dworcu kolejowym w Rzymie. Chcieliśmy, żeby ludzie zabiegani czy oczekujący na pociąg mogli przystanąć na chwilę i złapać oddech, zanurzyć się na moment w trochę innej rzeczywistości.

- Subtelne zderzenie takich dwóch wymiarów ma miejsce w Pana filmie, kiedy widzimy, jak gdzieś wysoko ponad klasztorem i górami przelatują samoloty - niczym znaki z zupełnie innego świata...

- Gdzieś tam w oddali toczy się zwyczajne życie - szybkie, niespokojne, zmieniające się w każdej sekundzie. A tu od bez mała tysiąca lat czas jakby się zatrzymał. Mnisi wykonują niezmiennie tę samą pracę, te same religijne gesty, powtarza się ta sama, prosta liturgia. Ale nie chciałem wcale wzbudzać w widzu wrażenia kontrastu. Mnisi żyją przecież w tym samym świecie co my. Sami korzystają czasem z samolotów - jak jeden z bohaterów, wybierający się do nowego klasztoru w Korei Południowej. To są przecież normalni ludzie. Może tylko wybór, którego dokonali, był trochę bardziej radykalny.

Latarnia morska

- Klasztor Grande Chartreuse słynie z wyrobu fantastycznego likieru ziołowego. Powiem szczerze, że oglądając Pana film, czekałam na uchylenie rąbka tajemnicy tego trunku.

- Rozmyślnie zrezygnowałem z takich drobiazgów. Przebywając w klasztorze, mam się dowiedzieć czegoś o sobie, a nie o samym klasztorze. Chciałem, żeby tak samo było z widzem. Dlatego nie mogłem zasypywać go informacjami. Pokazywanie tego, jak powstaje likier, mogłoby odciągnąć nas od istoty sprawy, rozproszyć naszą uwagę. To interesujący szczegół: mnisi produkują nalewkę od setek lat według tej samej receptury. Nie chciałem jednak zachwiać pewnej harmonii tego filmu. Ani zakłócać stanu umysłu, w który "Wielka cisza" ma nas wprowadzić.

- A likier jako element radości życia?

- Mnisi nie piją alkoholu. Czasem odrobinę czerwonego wina i to wszystko. Likier produkują wyłącznie na sprzedaż. Są zresztą zakonem całkowicie samowystarczalnym ekonomicznie. Ale o tego rodzaju ciekawostkach można się dowiedzieć np. z internetu, nie zaś z samego filmu. Pokazuję np. przez chwilę mnicha pracującego przy biurku. Zajmuje się księgowością, korzysta z komputera i internetu. Ale nie mam zamiaru poświęcać temu zdarzeniu większej uwagi, albowiem moim celem było przede wszystkim uchwycenie tej cudownej równowagi, jaką udało się osiągnąć mnichom - równowagi pomiędzy życiem aktywnym, jak rąbanie drewna czy praca w ogrodzie, a życiem kontemplacyjnym, czyli modlitwą.

- Wesołym przerywnikiem tego kontemplacyjnego filmu jest scena zabawy na śniegu, przypominająca o tym, że nie jesteśmy pośród ponurych ascetów, ale ludzi kochających życie.

- Ta chwila to była jedna z największych niespodzianek, jakie czekały na mnie w klasztorze. Kiedy tam jechałem, myślałem, że spotkam ludzi surowych i posępnych, a tu nagle zobaczyłem istoty radosne i... niezwykle wolne. To właśnie jest najbardziej uderzające - odkrycie, że są to ludzie cieszący się prawdziwą wolnością.

- Rezygnacja z tylu rzeczy może dawać wolność? To bardzo buddyjskie, wschodnie. A może spotkał Pan po prostu ludzi szczęśliwych?

- Tak, oni są ludźmi naprawdę szczęśliwymi. Poznałem ludzi, którzy nie czują żadnego lęku.

- A nie miał Pan pokusy, żeby tam z nimi zostać na zawsze? Ciężko było wrócić do "rzeczywistości"?

- Chyba by mi nie pozwolili tam zostać. Jednak jestem filmowcem, nie czuję powołania do tego rodzaju życia. Ale każdy z nas miewa potrzebę wyciszenia się i spojrzenia w głąb siebie. Już po powrocie miałem wielokrotnie pokusy, by wrócić do klasztoru i dzielić z nimi resztę swoich dni.

- Tylko czy wybór monastycznego życia nie bywa czasami ucieczką przed jakimiś doczesnymi słabościami?

- Nie w przypadku klasztoru o tak surowej regule jak Grande Chartreuse. Trzeba być niezwykle silnym człowiekiem, by móc tam żyć.

- W dzisiejszych zagonionych czasach rozwinęła się swego rodzaju klasztorna turystyka, oferująca zmęczonym biznesmenom chwilę odosobnienia i kontemplacji za murami klasztoru.

- To również nie dotyczy zakonu kartuzów. Tam nie można być weekendowym gościem.

- Co zostało w Panu po tak bliskim spotkaniu z kartuzami?

- Przeświadczenie, że nie zdarzy nam się umrzeć w nieodpowiednim momencie. Wszystko musi się stać we właściwym czasie.

- Czy to również może być przesłanie tego filmu dla nas?

- Takie miejsca jak Grande Chartreuse, w dzisiejszym świecie, zajętym wytwarzaniem i konsumowaniem dóbr, są teoretycznie bezproduktywne. Pełnią za to funkcję, którą przyrównałbym do latarni morskiej. Poprzez tak radykalny, niezmienny od lat wybór sposobu życia mnisi wysyłają światu pewien przekaz. Latarnia promieniuje światłem nie po to, żebyś do niej przypłynął, ale żebyś miał punkt odniesienia, kiedy dryfujesz pośród fal. Żebyś potrafił wybrać właściwą dla ciebie drogę.

Philip Gröning (ur. 1959) jest filmowcem-dokumentalistą. Mieszkał w Niemczech i USA, w młodości odbył długą podróż przez Amerykę Południową, studiował medycynę i psychologię, by ukończyć Szkołę Filmową w Monachium (HFF). "Wielka cisza" jest piątym filmem, który wyreżyserował.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2007