Czy jesteśmy hienami

To tekst zrodzony ze znaków zapytania i wątpliwości. Z zawodowej solidarności i chęci obrony kolegów, ale i z niepewności, czy nie przekroczyli granic przyzwoitości. Z poczucia, że prokurator Przybył wystawił także i nas na niesłychanie trudną próbę. I z bicia się z myślami, czyśmy tej próbie sprostali.

17.01.2012

Czyta się kilka minut

Ten tekst mógłby być nietrudnym do napisania aktem oskarżenia. Potępieniem tych, którzy wykazali tak niewiele wrażliwości w zetknięciu z ludzką tragedią.

Ale niemal równie dobrze można się pokusić o napisanie mowy obrończej. I znajdować usprawiedliwienia dla ludzi, którzy w ciągu ułamków sekund muszą podejmować trudne decyzje, a potem, może nieco bezwzględnie, może nadto bezdusznie, dążą do ustalenia prawdy – bo taki mają zawód.

Wdzianie togi Katona i piętnowanie operatorów filmujących rannego Mikołaja Przybyła albo dziennikarzy roztrząsających, czy żołnierz może w tak nieudolny sposób próbować targnąć się na życie, wydaje się być łatwiejsze, ale nietrudno odnaleźć argumenty, by przekonywać, że taka jest nasza praca i że właśnie tego oczekują od nas widzowie, słuchacze i czytelnicy.

***

Nie ma takich kodeksów etycznych, przykazań zawodowych, regulaminów redakcyjnych, odpowiadających na pytanie, jak powinien zachować się dziennikarz w sytuacji takiej jak ta, do której doszło w poniedziałkowy poranek (9 stycznia) w poznańskiej prokuraturze. Co powinni zrobić ci, dla których (a przynajmniej po części tak właśnie było) osoba publiczna aranżuje sytuację tak graniczną, tak ostateczną, jak samobójstwo w świetle fleszy i reflektorów telewizyjnych kamer? Jak zachować się w sekundę po tym, gdy padł strzał?

Odpowiedź najprostsza i nasuwająca się niemal automatycznie – zapomnieć na chwilę, że jest się reporterem, dziennikarzem, operatorem, i rzucić się na ratunek – to odpowiedź najbliższa wrażliwości i mojej, i pewnie większości czytelników tego tekstu. Widok kilkunastu osób, które wpadają do pokoju i z których część rzuca się do kamer i aparatów, a potem przeciska i przepycha, by znaleźć lepszy kadr i podejść bliżej do leżącego na ziemi i krwawiącego człowieka, nie jest widokiem budującym.

Tyle że ci, którzy oburzają się na „tego w czerwonej bluzie” (operator kamery, który z największą energią ruszył, by filmować leżącego pułkownika), powinni wziąć pod uwagę, że „ten w czerwonej bluzie” i jego koledzy po fachu działają w takich sytuacjach na zasadzie odruchu. Odruchu wyćwiczonego przez setki i tysiące mniej czy bardziej ekstremalnych sytuacji, w których chciałoby się myśleć o innych, o sobie, o własnym bezpieczeństwie czy wygodzie, a wrzuca się kamerę na ramię i wciska czerwony guzik z napisem REC.

To nie jest ten sam odruch, który każe zatrzymywać się przechodniom chcącym bezmyślnie poprzyglądać się wypadkowi drogowemu. To jest odruch kogoś, kto ma w sobie zakodowane głębokie przekonanie, że bez względu na sytuację musi wykonywać swą pracę.

Jak ten odruch jest silny, udowodnił Jurek Ernst – operator towarzyszący Waldemarowi Milewiczowi w tragicznie zakończonej podróży do Iraku. Ostrzeliwany przez terrorystów, widząc rozpryskujące się szyby samochodu, ze świadomością, że strzały wymierzone są w niego, włączył kamerę i zaczął filmować. Sfilmował napad, strzelających napastników, a potem – mając już świadomość, że jest ranny, że kula rozharatała mu rękę i że jego towarzysze nie żyją – sfilmował samochód i ofiary.

„Zrobiłem to machinalnie, typowo zawodowo, bo dokładnie zdawałem sobie sprawę, że filmu nie puszczę nigdzie, gdyż jest zbyt drastyczny i, co tu gadać, bardzo osobisty, bo są na nim moi przyjaciele” – opowiadał potem.

***

Z obrazów, słów, debat i informacji pojawiających się w mediach po poznańskim strzale najbardziej uderzyły mnie nawet nie, potępiane przez wielu, fotografie Mikołaja Przybyła w kałuży krwi, opublikowane przez tabloidy.

Może to już znieczulenie, może – w zestawieniu z wieściami płynącymi ze szpitala, poczucie, że publikowanie zdjęcia kogoś, kto – jak się okazało – jest lekko ranny, nie jest najpoważniejszym z grzechów. Dużo trudniej przyszło mi mierzyć się ze snutymi z ponurą lekkością rozważaniami na temat tego, czy pułkownik wojska powinien umieć strzelić tak, by się zabić.

Bo nawet przy założeniu, że Przybył chciał raczej wywołać szum, medialną sensację, zwrócić na siebie uwagę, niż rzeczywiście popełnić samobójstwo, takie, nasycone często ironią sugestie, mogą doprowadzić do tragedii. Ktoś, kto przykłada sobie pistolet do głowy, wsadza go do ust i naciska na spust, musi liczyć się z tym, że może zginąć.

Wiedząc tak niewiele o jego stanie psychicznym, sytuacji życiowej, powodach, które pchnęły go do dramatycznego kroku – rozważania, jak to się stało, że oficer nie wiedział, gdzie powinien przyłożyć broń i w którą stronę strzelić, wydają się igraniem z życiem. Gdy dotrą do ich bohatera, determinację niedoszłej ofiary mogą przerodzić w desperację, a następny strzał będzie już rzeczywiście skuteczny.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2012