Arcydzieło nieznane

Powrót powieści Pawlikowskiego to wydarzenie - boję się jednak obojętności. Zlekceważenie nieżyjącego od czterdziestu lat prozaika obróci się przeciw nam, czytelnikom. Będziemy ubożsi o arcydzieło i pozbawieni świadomości swojego ubóstwa.

27.07.2011

Czyta się kilka minut

Gdy z końcem ubiegłego roku wznowiono część pierwszą dylogii, a właściwie niedokończonej trylogii Michała Kryspina Pawlikowskiego "Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego", nie przypuszczałem, że jej kontynuacja, "Wojna i sezon", wzbogacona fragmentami planowanego jako część trzecia i ostatnia "Pamiętnika emigracyjnego Tadeusza Irteńskiego", ukaże się tak szybko. Kupiłem ją od razu, choć szczęśliwie mam pierwsze wydanie paryskie.

Mam też jego jedyny krajowy reprint, jakim u schyłku ancien r?gime’u obdarzyła czytelników podziemna Oficyna Liberałów. Mam nawet wydanie wileńskie sprzed trzech lat. Co więcej: mam wszystko, co Pawlikowskiego opublikowało. Kupione, zdobyte, wyproszone - od Wiednia, gdzie wszystko się zaczęło w księgarni Zofii Reinbacher przy Burggasse, po Londyn, gdzie buszowałem w magazynach Polskiej Fundacji Kulturalnej i "Veritasu". Nie musiałem zatem kupować "Wojny i sezonu"; nie musiałem, ale nie mogłem nie kupić. Księgarnia na toruńskiej Starówce sprowadziła jeden egzemplarz. Dla mnie. Potem piękna pani Marta sprowadziła następny, ten jednak nie znalazł jeszcze nabywcy. Może teraz znajdzie?

Michał Kryspin Pawlikowski był przez długie lata wielkim nieobecnym polskiej literatury emigracyjnej. O jego powrót upominali się nieliczni. Obok Andrzeja Stanisława Kowalczyka ja bodaj czyniłem to najczęściej, z coraz mniejszą nadzieją na pozytywny efekt. Literatura emigracyjna opatrzyła się i znudziła, choć nigdy nie została dobrze poznana ani należycie powitana w wolnym już obiegu literackim. Widać w tym, co z emfazą nazywano "skarbcem kultury narodowej", dość było bogactw, skoro tak łatwo rezygnowano z jednego z najwybitniejszych polskich prozaików...

Szczęśliwie to przeszłość, ale do sukcesu, niestety, daleko. Boję się obojętności, a to przecież najgorsze, co może spotkać pisarza. Zlekceważenie go obróci się przeciw nam, czytelnikom. Będziemy ubożsi o arcydzieło i pozbawieni świadomości swojego ubóstwa.

Michał Kryspin Pawlikowski urodził się w 1893 roku, według jednych źródeł w Mińsku, według innych w Pućkowie koło Bobrujska. Sam podawał jako miejsce urodzenia Mińsk, ponoć dlatego że nazwy rodzinnego majątku nie lubił. Nie lubił też swojego drugiego imienia, ale zaczął go używać z konieczności, bowiem wciąż mylono go z innym Michałem Pawlikowskim, synem sławnego Jana Gwalberta, redaktorem "Lamusa" i wydawcą Biblioteki Medyckiej.

Michał Kryspin studiował prawo w Petersburgu, jak mu kazał ojciec, sam wzięty adwokat i szanowany obywatel. Studia przerwała rewolucja, która strawiła też majątek Pawlikowskich, potem wojna z bolszewikami wygnała ich z rodzinnej Mińszczyzny. Młody Pawlikowski służył w lotnictwie, na wszelki wypadek w obsłudze naziemnej, bo uważał, że to przecież nienormalne, by maszyny latały w powietrzu. Po demobilizacji ukończył przerwane studia i został urzędnikiem państwowym. Był nim przez cały okres dwudziestolecia, najpierw krótko w Brześciu, potem w Wilnie, na koniec w Toruniu, gdzie zastał go wybuch II wojny światowej.

Nie uważał się za pisarza i być nim nie zamierzał, a wszelkie w tej mierze próby, tak wierszowane, jak prozatorskie, składał na karb błędów szalonej młodości. Najdłużej związany był z Wilnem, które uważał za swoją drugą ojczyznę; po przejściu na urzędniczą emeryturę planował otworzyć tam kancelarię adwokacką. Zapalony myśliwy i znawca łowiectwa, publikował w wileńskim "Słowie" felietony myśliwskie, redagował łowiecki doń dodatek pod wymyślonym przez Czesława Jankowskiego, barokowo przydługim tytułem "Gdzie to, gdzie zagrały trąbki myśliwskie".

Pasjonowało go życie i umiał go użyć; określenie bon vivant pasuje doń jak ulał. Ustatkował go dopiero głęboki szok po klęsce wrześniowej. Cudem wyrwawszy się w Dubnie z łap NKWD, wrócił do Wilna na styk okupacji sowieckiej i litewskiej. Stamtąd, na dwa miesiące przed zaborem Litwy przez Sowiety, wyjechał do Rygi i po dwóch dniach, regularnie jeszcze wówczas kursującym samolotem, dostał się do Szwecji. W Sztokholmie zamierzał spędzić trzy dni, a pozostał trzy lata; kolejnych pięć przemieszkał w Londynie, resztę zaś życia w Stanach Zjednoczonych, najpierw w Nowym Jorku, potem w Berkeley w Kalifornii, gdzie do przejścia na emeryturę był lektorem języka rosyjskiego na tamtejszym uniwersytecie.

Na emigracji sporo publikował, przede wszystkim we "Lwowie i Wilnie" Cata-Mackiewicza, "Wiadomościach" Grydzewskiego, "Dzienniku Polskim" i "Dzienniku Żołnierza", sporadycznie w paryskiej "Kulturze". Przez ponad dwadzieścia lat pobytu w Ameryce nie wybrał się nigdy do Europy. Zmarł w roku 1972 w czasie wakacji na plaży hawajskiej wyspy Maui. W pośmiertnym wspomnieniu jego długoletni przyjaciel Józef Mackiewicz pisał: "Dnia 30 maja, po śniadaniu, poszedł na plażę, pływał w oceanie, był wesół, żartował. Potem robił na plaży zdjęcia ładnych dziewcząt. Później wysypywał piasek ze swoich sandałów plażowych i... umarł najzupełniej nagle, w sekundę już go nie było". Niespełna rok wcześniej wydał w Londynie swoją ostatnią książkę, zbiór szkiców i felietonów "Brudne niebo". Zgodnie z jego życzeniem pochowano go tam, gdzie umarł, na Hawajach. Czy ktoś odwiedza jego grób? Czy jest jeszcze ktoś, kto go pamięta?

Pierwsza powieść Pawlikowskiego, którą początkowo chciał zatytułować "Bajka", ukazała się w 1959 roku w Londynie jako "Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego" i przyniosła mu nie tylko wielki czytelniczy sukces na emigracji, ale i trafnie przez Karola Zbyszewskiego ukute miano "Kitowicza Mińszczyzny". To rozległa panorama i barwna kronika życia dawnych ziem Wielkiego Księstwa Litewskiego sprzed potopu I wojny światowej, sprzed pożogi rewolucji bolszewickiej, smakowity, genialny prawie, choć tragiczny epilog "Pana Tadeusza" spisany sto pięćdziesiąt lat później.

Ponad pięćsetstronicowa, gawędowo--krotochwilna powieść, o której rzec by można za Miłoszem, że jest w szlachetnym sensie "dworkowa", z ducha Rzewuskiego wzięta, kończy się sceną, w której tytułowy bohater, młody panicz Tadzio Irteński, alter ego starego pisarza, stoi oniemiały przed urzędem pocztowym w Smolanach i słucha, jak ktoś sylabizując próbuje odczytać treść obwieszczenia na słupie: "Cesarz Pan najmiłościwiej rozkazać raczył powołać armię i flotę do stanu wojennego". Potem sam z niedowierzaniem odczytuje z tablicy ogłoszeń oficjalną depeszę przepisaną kulfonami przez poczmistrza: "Niemcy ogłosiły nam wojnę. Minister wojny Suchomlinow".

W tym momencie dramatycznie kończy się "słodka bajka miękkich czasów XIX stulecia", w tym też momencie zaczyna się "Wojna i sezon" - rzecz o "historii spuszczonej z łańcucha", o prowizorium Wersalu, szaleństwie przypadku, o złu, które nie chce zasnąć. Darmo szukać w niej wielkiej historii; choć ludzi z pierwszego tomu powieści w drugim zastępują wydarzenia, jednak nie te doniosłe, które wstrząsają światem, ale te zwyczajne, które dotyczą przeciętnego człowieka, które raz radują go, raz smucą, postronnych zaś ciekawią nie mniej, a kto wie, czy nie bardziej niż tajemnice ministerialnych gabinetów i sztabowych narad.

Osobliwy jest obraz wojny w tej powieści, zaskakujący dla kogoś, kto gotów mierzyć pierwszą wielką wojnę miarą następnej. Przez cztery lata wojny bohater powieści całą bez mała wiedzę o niej czerpał z gazet, enigmatycznych komunikatów kwatery głównej i kuriozalnych w swej fantastyce plotek. Przez powieściowy Baćków oddziały wojskowe przemaszerowały raptem dwa razy, nie wyrządzając zresztą najmniejszych szkód. Główny bohater, jak dotąd, studiował i beztrosko korzystał z życia, choć było już ono nieco smutniejsze, bo... obowiązywał carski ukaz o prohibicji; wszyscy współczuli alkoholikom zmuszonym tym nieludzkim zarządzeniem do picia politury i spirytusowego mydła do włosów.

Kiedy nad Mińskiem pojawił się zeppelin, a potem niemiecki albatros zrzucił trzy niewielkie bomby na budynek sztabu gen. Aleksego Evertha, zresztą chybiając haniebnie, Tadzio był w Piotrogrodzie i lepiej znał repertuar teatrów niż sytuację na froncie. Kiedy zaś rewolucja lutowa obaliła carat, Tadzio był co prawda nadal w Piotrogrodzie, ale niczego doniosłego nie widział. A przecież niby był świadkiem historycznych wydarzeń: wielkiej wojny, dwóch rewolucji w Rosji, okupacji bolszewickiej i niemieckiej w Mińsku. O wszystkich tych wydarzeniach mógł jednak powiedzieć z autopsji niezbyt wiele i to nie dlatego, że otaczającą go rzeczywistość postrzegał z perspektywy wyizolowanego mizantropa czy obojętnego sybaryty, lecz z tego prostego powodu, że przechodziły one w znacznej od niego odległości.

Życie toczyło się normalnym torem, jak wcześniej spokojnie i w zasadzie dostatnio. Pochłaniająca miliony istnień ludzkich wojenna pożoga, jeśli już docierała w pobliże Tadzia, to w osobach grzecznych i eleganckich oficerów rosyjskiej artylerii lub niemieckiego lotnictwa, którzy zaprzyjaźniwszy się z nim obiecywali pisać z frontu. Los oszczędził Tadziowi obrazów hekatomby, rezerwując dla niego jej niewyraźne echa, jak te odległe pomruki ciężkiej artylerii, które usłyszał podczas jednego z polowań. Postrzegał więc wojnę z perspektywy "cywila na tyłach", z mało eksponowanego i stosunkowo bezpiecznego miejsca. Historia, wówczas dość jeszcze dlań łaskawa, później dopiero miała go rzucić - już jako uczestnika - w chaos i zniszczenie wojny kolejnej. Ta zabrała mu majątek, następna zaś, druga światowa - dosłownie wszystko: dom, rodzinę, ojczyznę. Pozostawiła tylko jedno: pamięć. Świadom tej jedynej własności pisarz raz po raz powściągał nostalgię, kontrapunktując ją sarkazmem, nieraz gorzkim.

Kto pierwszy nazwał odrodzoną w 1918 roku Polskę "państwem sezonowym", nie wiem. Może Gustav Stresemann, a może Hans von Seeckt? W każdym razie owo pogardliwe Saisonstaat było sztandarowym hasłem antypolskiej propagandy, zwłaszcza w dobie wojny celnej. To właśnie ten krótki sezon, który nastał po wojnie, tych ledwie dwadzieścia lat niepodległego bytu Rzeczypospolitej, czas wielkiej radości i nadziei, ale też skrywanej głęboko niepewności, opisał Pawlikowski w swojej powieści. Koło historii znów będzie skrzypieć w oddali, by wreszcie przetoczyć się przez Europę, ale znajdzie się jeszcze czas i dość sił na śmiech i - jak to ujął wspomniany już Zbyszewski - "monstre-popijawy", nim Tadzio, jak całe jego pokolenie, stanie się wiecznym wędrowcem, gdziekolwiek by zamieszkał - emigrantem, gdziekolwiek by się zjawił - obcym.

A później on sam będzie miał dość talentu i pogodnego dystansu, by z łagodną, filozoficzną prawie rezygnacją, z dalekim idealizmowi, sprawiedliwym krytycyzmem, niekiedy cynizmem nawet, opisać ówczesną rzeczywistość i konanie resztek tego świata, którego nie zmiotła wcześniej bolszewicka zawierucha.

Sezon to przede wszystkim przybrana ojczyzna - Wilno, które Pawlikowski nazywa "gasnącym zniczem", to ukochana Puszcza Rudnicka, to odmalowane z nieporównanym wdziękiem wsie i miasteczka Wileńszczyzny, leśniczówka Gajlutyszki, leśne ostępy Jelna, Niemen i ukryte przed okiem ludzkim jeziora, nazywane "miastami umarłych", Druja i Dzisna, to także panopticon pysznych postaci, które - jak cały tamten świat - zniknęły zmyte falami barbarzyńskiego potopu, wyrżnięte, wywiezione na Sybir i w stepy Kazachstanu, zagłodzone, zamęczone w łagrach, zastrzelone w Katyniu. Sezon to także polityka widziana oczyma bezstronnego obserwatora - ani endeka, ani piłsudczyka, człowieka inteligentnego, przenikliwego w sądach, wroga wszelkiego fanatyzmu, kogoś, kto wie, że to, co go ukształtowało, umiera na jego oczach.

"Wojną i sezonem" zachwycało się wielu i wielu - jak Stanisław Baliński czy Juliusz Sakowski - wiele obiecywało sobie po trylogii Pawlikowskiego, dostrzegając w niej nawet rysy proustowskie. Pisarz nie ukończył jednak ostatniej części cyklu, pozostały opublikowane w prasie bądź zachowane w rękopisie fragmenty, w których Tadzio jest nie tylko głównym bohaterem, ale też narratorem, nie może więc już ulegać wątpliwości, że to tyleż powieść, co zbeletryzowana autobiografia. Te fragmenty na prawach aneksu jak najsłuszniej włączył wydawca do "Wojny i sezonu" jako dopełnienie. Obejmują one okres od jesieni 1939 do jesieni 1943 roku, zaczynają się w zajętym przez Sowietów Dubnie, kończą w bombardowanym przez Niemców Londynie, dając wyobrażenie o zamiarze pisarza - jaka szkoda, że niezrealizowanym.

Powieść Pawlikowskiego powinna stać się wydarzeniem, ale zapewne się nie stanie. Jestem sceptyczny, jak sceptyczny był wobec własnego dzieła sam pisarz. On nie miał racji, obym i ja się mylił. Czas pokaże, czy dziełu jednego z ostatnich obywateli Wielkiego Księstwa Litewskiego zagrają triumfalne fanfary, czy też pozostanie ono arcydziełem nieznanym.

Michał K. Pawlikowski, Wojna i sezon (powieść). Pamiętnik emigracyjny Tadeusza Irteńskiego (fragmenty) Opracowanie tekstu, przypisy i posłowie Macieja Urbanowskiego, Łomianki 2011, Wydawnictwo LTW.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 31/2011

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku 6-7/2011