Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Nieprzeliczona liczba JEDEN:
liczba początku, tajemne imię Boga.
To w niej kryje się sekret wszystkich innych
liczb, czyż nie jest więc upragniona?
Liczba JEDEN wpisana w bezmiar oddechów
dzielących nas od końca każdej drogi
i w bezlik słów wypowiedzianych w gniewie
i w zachwycie, w tysiące hymnów
wyśpiewywanych z miłości
i w liczbę kroków kuśtykających o lasce
ku ciemności grobu.
Liczba JEDEN przemykająca zwinnie
między tą parą żółtopiórych dzwońców,
gdy wydziobują pod oknem ziarno
sypane im tutaj co ranka.
Liczba JEDEN na straży zamilkłych ust
moich umarłych, ich jasnych spojrzeń,
by nigdy nie opuściły moich modlitw.
Liczba JEDEN - strudzona
i niestrudzona, bo bez niej nic się nie stało.
Nawet mój trwożny płytki sen,
wieszczący głęboki niż znad morza północnych
wichrów, zdarzył się tylko raz - właśnie
tej nocy. I serce, dźwigając mnie znów
w zwykły mozół jawy, odmierza jak co dzień
ten rytm przedwiecznego porządku:
JEDEN, JEDEN, JEDEN. Jak było
na początku, teraz i zawsze...
Tajemnica
Coraz jej więcej:
w zbolałych końcach palców, w oczach
niedowidzących, pewnych tylko światła na niebie
o wschodzie i zachodzie, gdy smuga blasku znaczy
tę jedyną prawdę bez słów.
Tłumy wędrowców od wieków biły się
o jej mglisty kontur. Niektórzy zdzierali do krwi
dłonie, stopy, serca, niejaki Szekspir, niejaki
Goethe-Mickiewicz-Rilke i Leśmian
dotknęli nawet jej rąbka, nikt jednak
nie przedarł się do wnętrza, tam, gdzie kipi
jej niepojęta mowa.
Jest z wody, ognia czy powietrza?
Jest zrębem skały czy czupryną drzewa?
Kawka strosząca pióra na mrozie
powiedziała mi dziś, że jest głodem.
Bezdomny pies skomlał wczoraj, że zwie się
tęsknota. Samotne dziecko całym sobą dźwiga
swój ogromny cień z dziurą w środku
na wołające usta. Kto woła?
Kto powtarza w każdym nowym istnieniu
ten sam krzyk zgrozy, niepewności, nadziei?
I ja - skupiona na okruchach chleba
niesionych ptakom za okno, na czyimś ciepłym
uśmiechu, nagłym potknięciu o kamień, trzepocie
lęku - śpiewam, ciągle śpiewam,
choć nie pojmuję - czemu?
Pierwszy dzień nowego roku
Szepty suchych traw nad zaśnieżoną łąką,
bure grudki ziemi w kopczykach kretów.
Szorstko-gładki blask lodu na wodzie,
bezlistne wierzby - bez jednej wrony.
Słońce przebijające się z trudem
przez rozpędzone kohorty chmur.
Całkiem tak jak wczoraj? A przecież
niewczorajsza jest puszystość śniegu, moje
po nim kroki, święty znój tej chwili,
jak gdyby świat dopiero się rodził,
jak gdyby nikt inny z ludzi i zwierząt
nie zaznał jeszcze cudu stworzenia.
Idę - całkiem sama - przez tę przestrzeń
pulsującą miłosną żądzą objawień.
Czy darowuję się tej chwili tą właśnie nową,
nowonarodzoną sobą? Z tym szybkim pulsem
i wzrokiem uczepionym drżącej gałązki
nad stawem? Nieważne, co się zdarzy
za moment, za dzień, za tysiące dni:
jestem teraz jak słowo, które stając się
ciałem obdarza sobą wieczność.
Wieczność, jak drzewo z ziemi, wyrasta też
z tej chwili, z mego gwałtownego oddechu,
bieli pod stopami, burych kopczyków
kretów i śpiewu suchych traw,
które wiedzą lepiej niż ja, skąd
przyjdzie wiatr. I czemu nikły ślad kogoś,
kto był tu przede mną, wznosi się nagle
w niebo, w przywołujące miękki taniec
śniegu oczy tego widoku.