Z gniewu

Bożena Umińska-Keff, pisarka: Rodzic jest najczęściej nietykalny. Niekrytykowalny. Niereformowalny. Stąd jego bezkarność. Nie można mieć do niego żadnych żalów i pretensji, trzeba go szanować i być wdzięcznym. RozmawiaŁa Katarzyna Kubisiowska

21.04.2009

Czyta się kilka minut

Katarzyna Kubisiowska: Pierwsze skojarzenia ze słowem "matka"?

Bożena Umińska-Keff: Dominacja i cień.

A pierwsze wspomnienie matki?

Siedzę z policzkami wypchanymi jedzeniem i słyszę spokojnie, miarowo powtarzane: "Bożusiu, połknij".

Pani mama martwiła się, że ma córkę-niejadka.

Pewnie. Ale przede wszystkim odnosiła się do mnie jako do organizmu. Dbała o moje ciało, o to, żeby prawidłowo funkcjonowało, i nie widziała związku między psyche a somą.

Nic pozytywnego nie wiąże Pani z osobą mamy?

Nie, dlaczego? Z dzisiejszej perspektywy powiem: opieka też coś warta.

A z czasem nauczyłam się ją zmuszać, żeby mi czytała, kiedy jem. Rozdział "W pustyni i w puszczy" - za śniadanie. No i opowiadała ciekawe rzeczy - zawsze o sobie.

Przecież te opowieści Panią wykańczały, o czym czytamy w "Utworze o matce i ojczyźnie".

Nie same opowieści, tylko, że tak powiem, monokultura i uporczywość. Ale jednocześnie w tych historiach było coś pociągającego: przygoda oraz ucieczka przed siłami ciemności. I te siły ciemności w końcu zostały pokonane, co dla mnie jako dziecka było szalenie istotne.

***

Te siły ciemności zgładziły całą rodzinę Pani matki.

Tak, ale akcja toczyła się tam, gdzie była matka. A ona, mając dziewiętnaście lat, uciekła w głąb Rosji ze Lwowa, zanim jeszcze weszli do niego Niemcy i założyli getto. Kiedy tam wróciła, nikogo z bliskich już nie zastała. Wszyscy nie żyli - matka, siostra, mąż i dziecko siostry... Wymordowano całą jej dalszą rodzinę. Dopiero w latach 90., kiedy udostępniono rosyjskie i ukraińskie archiwa, dowiedziała się, że ich wszystkich rozstrzelano w lesie, zaraz po wejściu Niemców. A historię ucieczki słyszałam wielokrotnie. To była opowieść przygody, losu, nieszczęścia i żałoby.

Co Pani z tych opowieści najbardziej zapadło w pamięci?

One w jakiś szczególny sposób pokrywały się z obrazami z kina radzieckiego z lat 60. - tłumy na dworcach, pełno kotłujących się ludzi, czekających na pociąg, na ogół towarowy, jadący na wschód. Aura gorączki.

Mama uciekła z 10 lat starszą przyjaciółką - też Polą, bardzo życiową, z rodziny kuśnierzy, która potrafiła szyć kożuchy, rzecz nieoceniona. Obie szyły, do tego pięknie, bo - zachodnie fasony. Matka opowiadała, że kiedy zachorowała na tyfus, starsza Pola nie oddała jej do szpitala, gdzie były straszne warunki sanitarne. Proszę sobie wyobrazić: rosyjska zima, 30 stopni poniżej zera. Starsza Pola w dzień pracowała, a w nocy chodziła lasem, w trzaskający mróz, kilka kilometrów po litr mleka dla młodszej Poli, i kładła się z nią do jednego łóżka.

Prawdziwa przyjaźń.

No... Ale tam można było przeżyć tylko dzięki ludziom. Przecież państwo radzieckie nie dawało opieki socjalnej, że tak to ujmę wykwintnie. Ludzie zależeli jedni od drugich, byli skazani na siebie, zupełnie obcy, często bardzo sobie pomocni.

Rodzi się autentyczne współczucie, gdy opowiada Pani losy mamy. Jednak w "Utworze o matce i ojczyźnie" jej postać budzi grozę. To obraz potwora...

Ale ten obraz potwora zrodził się właśnie ze współczucia. Najpierw jej współczułam, potem wreszcie sobie. I jednocześnie dla mnie nie była ona wyłącznie osobą okrutnie pokrzywdzoną przez los, prawdopodobnie latami w depresji, ale też była jakimś człowiekiem, jakąś matką. Moją matką. Jako dziecko miałam do niej tysiące zastrzeżeń, z perspektywy lat wciąż uważam je za sensowne. Dziecko to nie jest jednak ryba, która nie ma głosu, i ciężko jest też dziecku czuć, że jest starsze od matki. Dziecko też potrzebuje pasma, aby móc wypowiedzieć się i zaistnieć jako autonomiczna osoba. Ale na rodzinnym paśmie wszystkie słyszalne częstotliwości były zajęte przez matkę.

Sporo jest takich matek.

Jasne. A to dlatego, że rodzic jest najczęściej nietykalny. Niekrytykowalny. Niereformowalny. Stąd jego bezkarność. Nie można mieć do niego żadnych żalów i pretensji, trzeba go szanować i być wdzięcznym. Jest taki dialog rodzicielsko-dziecięcy, autor anonimowy. Rodzic: "Ty niewdzięczniku! Żyły sobie dla ciebie wypruwam! Się poświęcam!". Dziecko: "Ja się na świat nie prosiłam/em!".

Pani też tak mówiła?

Chyba tak. Moja matka dodatkowo zasłaniała się swoim cierpieniem, to było jej alibi. Od pewnego momentu to ja nie chciałam, żeby matka miała do mojego świata jakikolwiek dostęp.

To była cena, którą płaciła Pani za ten niezdrowy układ?

To było wybawienie od niezdrowego układu i efekt najazdu na mnie. Nikt w miarę wrażliwy nie przełknie takiej dawki niesprawiedliwości i nierównowagi. Za dużo uwagi - i jednocześnie nie na to skierowana, na co by się chciało, gdzie się jej czekało. Moja matka uważała, że bliskość polega na tym, iż ona mówi, ja słucham, albo obie narzekamy na zdrowie

i ja nigdy się od niej nie oddalam, w sensie fizycznym. A dla mnie to była recepta na udławienie się, na obcość i niewolę.

Ponieważ matka wcześnie straciła swoją matkę, więc uważała, że możliwość przebywania z matką jest upojnym szczęściem. A płaconą ceną, o którą pani pyta, były wyparte, więc nieświadome, agresja i wściekłość. Jak można się świadomie wściekać na ofiarę? Choć jest się już ofiarą ofiary.

***

"Utwór..." powstawał, gdy była już Pani po pięćdziesiątce. Pisany jest z niepohamowanym gniewem. To wtedy po raz pierwszy pozwoliła Pani sobie na jego wyrażenie?

Najpierw długo chodziłam na terapię, rzecz jasna nie bez powodu. W jej trakcie uświadamiałam sobie, jaką niewolą jest moja relacja z matką. W tamtym czasie próbowałam nawet z nią wynegocjować jakiś normalniejszy układ, ale to się nie udawało. Nie miała w tym żadnego interesu. Wtedy przed nią umknęłam. Przestałam się z nią widywać.

Dopiero potem zaczęłam pisać "Utwór...". On nie był terapią, ale wyrazem świadomości.

"Keff pluje na matkę!" - bała się Pani takich reakcji?

O, nie tylko takich, i że nie tylko na matkę. Bałam się. Miałam nawet pomysł, żeby "Utworu..." nie wydawać po polsku, tylko od razu po angielsku. Dobrze, że na końcu tej książki jest posłowie prof. Marii Janion i Izy Filipiak. Ono jest formą protekcji, pełni funkcję parasola ochronnego. Dwa uznane autorytety we wspaniale napisanym tekście mówią: "ludzie, czytajcie spokojnie, boć to nie żadna wariatka opętana, to pisarka...".

Nie ma społecznego przyzwolenia na gniew, agresję, tym bardziej dziecka wobec rodzica, obywatelki wobec ojczyzny.

Pani chętnie prowokuje. I to nie tylko "Utworem...". Kilka lat temu publicznie przyznała się Pani do dokonania aborcji. A jeden ze swoich tekstów zatytułowała Pani: "Czy Stefan Żeromski sypałby cyklon do komory gazowej?".

O aborcji powiedziałam, ale jej nie miałam. Tak poparłam akcję feministyczną, bo uważam, że kobieta ma prawo do takiej decyzji i nie jest to dla mnie "kontrowersyjne". A ten tekst o Żeromskim miał pokazać, że w "Przedwiośniu" jest wiele językowych kalek, z których jednoznacznie wynika, iż Żydzi są obcy mentalnie, w zachowaniu, w wyglądzie, i śmieszni nawet w nieszczęściu. "Przedwiośnie" czyta się w szkole od pokoleń, bez słowa komentarza. Za ten tekst bardzo mi się dostało - prasa prawicowa nękała mnie chyba przez dwa lata. Dziennikarze i autorzy tekstów sugerowali, żebym przestała pracować na uczelni, że nie powinnam mieć kontaktów z młodzieżą. To była jak stalinowska nagonka, więc mocno to przeżyłam. Swoją drogą mogłabym polemizować z prawicowymi publicystami, ale nie postulowałabym, żeby ich wyrzucać z pracy.

Płaci Pani spore ceny za te prowokacje.

Ale mnie nie chodzi o prowokacje, lecz o wywołanie dyskusji, która ostatnimi czasy w Polsce zwyczajnie się nie udaje. Nie jest tu możliwa konfrontacja różnych poglądów, rzeczowa rozmowa. Możliwy jest skandal, który jest znakiem firmowym prowincji - niemożnością odpowiedzi na treści intelektualne. Tym samym więc sięga się po broń ocen niby-moralnych. Ale ja nie wyskakuję z treścią skandaliczną, tylko z treścią o dobrej intelektualnej jakości.

Wróćmy do "Utworu...". Czy napisanie go przyniosło Pani ulgę?

Nie pisałam dla ulgi, ale dla wyrażenia tego, co nie zostało jeszcze wyrażone w literaturze. To była świadoma praca. Na początku zastanawiałam się, jaką tej wypowiedzi nadać formę. Później, jakiego użyć języka. Nie miałam też pojęcia, czy znajdę dwagę, aby podjąć wszystkie te mocno stabuizowane tematy.

Pani mama czytała "Utwór..."?

Mama ma 87 lat, kłopoty z pamięcią i wolę jej nie mówić, że ta książka w ogóle powstała. Gdyby jednak przeczytała, to cóż, będę miała problem.

***

Pani gniewne pisanie przypomina mi prozę Elfriede Jelinek. Z tą różnicą, że ona wydaje się kompletnie w życiu pogubiona.

Ona z własną matką rozprawiła się w "Pianistce" i wyszedł z tego kawał dobrej literatury. Ale może najpierw powinna tę skomplikowaną relację przerobić na poziomie własnych emocji, wejść w ten właściwy obieg, a nie w przestrzeń zastępczą, którą mogła być literatura. Tak się domyślam, choć nie jestem pewna. No i nie mam tu zamiaru jej oceniać, ja raczej po prostu nie wiem, dlaczego udaje się na poziomie literatury, a na poziomie życia - nie do końca. Ale formuł twórczości jest pewnie tyle, ilu twórców. Ja i tak uwielbiam jej książki.

Ile razy widzę Jelinek, tyle razy patrzę na kobietę o dojrzałej twarzy, przebraną jednak za dziecko: dwa zaplecione warkocze, tenisówki, kolorowe skarpetki. Ona starzejąc się wciąż pozostaje małą dziewczynką we władzy matki.

To pewnie znaczy: we władzy poczucia winy i pewnie nie miała wystarczająco dużo dzieciństwa. Tak się domyślam. W jakimś strukturalnym sensie jestem do Jelinek podobna: ona jest półkrwi Żydówką i mieszkanką kraju, którego nie aprobuje. Nienawidzi Austrii za to, że nie tylko nie rozliczała się z faszystowską przeszłością, ale jeszcze korzystała ze statusu ofiary. A ja nie cierpię Polski za samozadowolenie, pod którym fermentują kompleksy, za cierpiętnictwo, za mitologizowaną historię i za bajzel w tożsamości. I za pomnik Dmowskiego w Warszawie. Uważam, że to tak, jakby Niemcy postawili pomnik Goebbelsowi.

W "Utworze..." jest moment, kiedy następuje coś na kształt pojednania między matką i córką. A dzieje się to właśnie wtedy, kiedy stawiany jest pomnik Dmowskiemu.

Bo z realną matką ja się w wielu poglądach zgadzam. Matka zawsze była tzw. postępową kobietą i nie lubi się czarować. To jej wielka zaleta. Niemniej to pojednanie jest inwencją autorki. A co do Dmowskiego - moja matka pamięta, jak przed wojną pojawiali się we Lwowie endeccy żyletkarze i cięli Żydów żyletkami, aż krew się lała. Dla niej i dla mnie Dmowski to postać obrzydła - jego nazwisko nierozerwalnie wiąże się z ideologią nacjonalizmu i antysemityzmu.

Przecież stworzony przez Dmowskiego endecki program w swoich założeniach wyprzedzał nawet rasistowskie ustawy norymberskie. Nie był oczywiście realizowany, ale istniał. Postulowano m.in. zakaz małżeństw polsko-żydowskich i pozbawienie Żydów praw wyborczych. Dmowski dobrze przygotował grunt pod najgorsze polskie postawy wobec późniejszej Zagłady.

Jako dziecko spotykała się Pani z przejawami dyskryminacji?

Jedynym znakiem jednoznacznie wskazującym na to, że mogę być Żydówką, było to, że moja rodzina nie chodziła do kościoła. Dzieci na podwórku nie mogły mi tego darować.

Pamiętam dziewczynkę z podstawówki o ewidentnie żydowskiej tożsamości, która akurat w moim przypadku była rozmyta. W każdym razie podeszła ona kiedyś do naszej wychowawczyni, żeby się poskarżyć na chłopca, który wołał za nią "Żydówa!". Nauczycielka zapytała tylko: "A jesteś?". Skupiła się na tym, co najważniejsze, na wyjaśnieniu prawdy. Dobra ta kobieta. Świetnie to pamiętam, bo byłam dzieckiem i wierzyłam w sprawiedliwość, w szkołę i w nauczycielkę.

A jak było w życiu dorosłym?

Słyszałam tysiące antysemickich tekstów, włączywszy klasyczne: "jedno, co Hitler dobrze zrobił..." i jeszcze gorsze, bo są i gorsze. Mój pierwszy mąż pochodził z niedużego miasteczka, które przed wojną w większości zamieszkiwali Żydzi. Po wojnie nie pozostał tam ani jeden. Jakiś facet powiedział tam kiedyś: "Żyd zawsze spadnie na cztery łapy". A tam żaden Żyd nie spadł na cztery, dwie ani na jedną łapę.

Reaguje Pani na takie teksty?

Nie, w miejscach publicznych bardzo rzadko. Chyba się wstydzę tego, że nie. Tak, jeśli dotyczą mnie bezpośrednio i w miejscu bardziej prywatnym. Na przyjęciu, gdzie byłam gościem, sama się kiedyś siłowałam z pewnym panem, nikt mi nie pomógł. Uważali, że skoro mówię, to sobie radzę, a moich kosztów nikt nie brał pod uwagę. Poza tym to ja popsułam atmosferę, bo gdybym nie zareagowała, byłoby nadal miło. Ale tak to jest w polskim obyczaju. Jedni milczą, bo uważają, że to prawda. Inni milczą dlatego, że się z tym nie zgadzają, myśląc, że ten, który mówi, jest głupi albo prymitywny. Więc do tych prymitywów należy przestrzeń. I dlatego ci, którzy to mówią, są przekonani, że wszyscy podzielają ich zdanie. Przed momentem wspomniałam o tym moim "skandalicznym" tekście na temat Żeromskiego. W tym samym czasie spotkałam pewną panią, która przyjaźnie omiotła mnie wzrokiem i rzekła: "Ach, to pani dawała tak ostatnio popalić! Taka nieduża kobieta! A tak by się chciało, żeby te sprawy załatwiali duzi aryjscy blondyni". "O - mówię - to niech pani o tym zapomni".

***

Była Pani niegrzecznym dzieckiem?

Do grzecznych nie należałam. Z jednej strony byłam bardzo wstrzymana, wycofana, z drugiej koszmarnie pyskowałam. Jak przypominam sobie swoje krzyki do matki, to... uuups.

Myśmy w ogóle na siebie krzyczały. Ona zwyciężała, bo ja mam niższy głos. Obecna kontaktowość jest rzeczą nabytą, moją własną produkcją. Przez sporą część życia nie byłam za śmiała. Ale jako piętnastolatce zdarzyło mi się rozbić kamieniem szybę w oknie obcym ludziom.

Po co Pani to robiła?

Może dlatego, że drugie małżeństwo matki nie było dobre, wieczne napięcia w domu. No i nietykalna matka, dla nastolatki, która z natury chce tykać, to już sprawa eksplozyjna. W pierwszej klasie liceum w ogóle się nie uczyłam, aż mi groziło wyrzucenie ze szkoły. Ale też zawsze byłam, jak to się mówi, dobrze wychowana, i nie wylewałam ani złości, ani agresji na przypadkowe osoby. Poza tym stłuczeniem szyby.

Gdyby była Pani agresywnym chłopcem, zapewne byłoby Pani łatwiej. Chłopcom złe zachowanie bardziej uchodzi. Mogą nawet kiedyś z niego zrobić pożytek jako żołnierze broniący swojej ojczyzny.

Jako dziewczyna i młoda kobieta miałam myśli o tym, żeby się udać na wojnę w jakiejś słusznej sprawie. Ale nie w ramach agresji, tylko idei. Potem dużo o tym myślałam rozważając, co ma zrobić bohaterka mojego poematu "Nie jest gotowy", aż dałam jej broń i strzelała, walcząc w Hiszpanii w 1936 roku, po stronie Republiki.

Interesuje mnie zagadnienie zabijania. Jak człowiek to robi, że znajduje w sobie możliwość zamordowania drugiej osoby... Bo znajduje, i tyle. Dopóki ludzie "rozwiązują" swoje problemy poprzez zabijanie, możemy sobie spokojnie powiedzieć, że ciągle tkwimy we własnej prehistorii. Jesteśmy późnymi barbarzyńcami, najbliżej nam do archaicznych ludów.

Ludzka cywilizacja, jeśli poważnie traktować słowo "ludzka", ledwo się zaczęła. Zdynamizuje się w momencie, kiedy ludzie będą na tyle respektowali własną indywidualność, że nie przyjdzie im do głowy zabijanie innych dla tzw. politycznych interesów.

Pani naprawdę wierzy, że taki moment nastąpi?

Mogę sobie wyobrazić, o wiarę tu nie chodzi. Tylko każda zmiana musi się zacząć od kształtowania mentalności, a to trwa długo. Wojna też jest sprawą mentalności, nie mówię, że jedynie...

Ludzie mają to, co uznają, w co wierzą. Często wierzą w wojnę, jakby była tworem natury, niezależnym od nich - jest, bo jest. Bo zawsze była - choć nie zawsze była. Kiedyś uznawali niewolnictwo za stan "przyrodzony". Dziś już rzadko.

Dawanie dziecku broni do ręki jest hipokryzją: nie chcemy, aby dzieci umierały w wyniku wypadku czy ciężkiej choroby, ale potrafimy wysłać je do walki. A później stawiamy im pomnik, jak małym powstańcom na warszawskiej Starówce.

Powinno się karać tych, którzy dali dzieciom dostęp do broni, śmierci i walki. Takich ludzi nazywa się dzieciobójcami i wytacza się im procesy. Znamy filmy często wyświetlane przez peerelowską propagandę, na których Hitler ściska dłonie chłopcom z Hitlerjugend. Było jasne, że posyłanie dzieci do walki jest czystym złem. Czy to, co było złem w wykonaniu Hitlera, stało się cnotą w wersji polskiej?

Dla mnie to jest brak serca dla własnych dzieci i jakiś upiorny brak wrażliwości. Pomnik małego powstańca nie czci dzieci, on czci bezwzględność dorosłych. Pamiętam, kiedyś znajomy cudzoziemiec przyjechał z córką do Warszawy i na jej pytanie: "co to za pomnik?" odpowiedział, nie wiedząc jeszcze, w jakiej sprawie on tam stoi, że tu składano ofiary z ludzi. Ale czy to jest hipokryzja? Świętoszek był hipokrytą: wiedział, co dobre, ale robił inaczej, bo zależało mu na pozorach. W tym przypadku to jakaś bezmyślność, której źródłem jest nacjonalistyczna wersja patriotyzmu.

Co to konkretnie oznacza?

Patriotyzm powinien dbać o dobro każdego członka społeczności, a nacjonalizm nie dba, poświęca jednostki dla jakiegoś mitycznego wyobrażenia całości. Dla "substancji narodowej", jakby rzekł Dmowski.

***

Matka-Polka składająca z siebie i dziecka ofiarę na ołtarzu ojczyzny to trwała kulturowa klisza. I wcale nie obowiązuje ona tylko pod naszą szerokością geograficzną. Po ostatniej bałkańskiej wojnie tamtejsze kobiety zaczęły zakładać organizacje, które m.in. postulują niewysyłanie synów do rozwiązywania kolejnego konfliktu. A w pisanym przez Prousta na początku XX wieku "W poszukiwaniu straconego czasu" czytamy dialog ogrodnika i kobiety patrzących na wymarsz francuskich żołnierzy z Paryża. On mówi, że matki powinny być z tych chłopców dumne, ona mu na to, że nigdy nie pojmie, co może w takiej sytuacji czuć matka.

Niedawno oglądałam świetny, animowany izraelski film "Walc z Baszirem" o wojnie w Libanie, o masakrze w obozach dla Palestyńczyków, na co Izrael, niestety, pozwolił. Wszystko pokazane z punktu widzenia izraelskich żołnierzy. Osiemnasto-, dziewiętnastolatków - wczoraj pomagał mamie w kuchni, chodził na dyskotekę, przeżywał miłości, a dziś siedzi w czołgu i nie do końca wie, gdzie się kończy fikcja, a zaczyna rzeczywistość. Żołnierze są strasznie młodzi, a młodzi ludzie często mylą rzeczywistość z fikcją. Politycy nie mylą i używają tych dzieciaków do zabijania i do umierania.

Patriarchalna kultura jest opresyjna nie tylko dla kobiet, ale również dla młodych mężczyzn. To oni są w pierwszej kolejności składani w ofierze bogowi wojny, jakiekolwiek nosi on imię. Nie mogą stamtąd uciec, nie mogą się temu piekłu przeciwstawić, bo nie znają innej wizji świata. Rodzice mówią: "Ach, cierpimy, ale idźcie i walczcie, bo tak trzeba". Im silniejsza kultura wojny, tym bardziej patriarchalny kraj. W Polsce kult wojny jest bardzo mocny. Ci wysyłani to jest ta "synczyzna", o której pisał Gombrowicz.

Rozmawiałyśmy o figurach matki i dziecka. Teraz pora na ojca - ostatnie ogniwo triady. Pani ojciec popełnił samobójstwo.

Zrobił to w 1954 r. Zastrzelił się w warszawskim mieszkaniu. Byłam wtedy z mamą w górach.

Dlaczego to zrobił?

Nie wiem do końca - ale wiele spraw nałożyło się na ten jego krok. Był polskim Żydem, ze Lwowa. Z Armią Wojska Polskiego przeszedł cały szlak bojowy, od Lenino do Berlina... Po wojnie był oficerem. W sumie nie wiem, dlaczego został w wojsku. Jako młody człowiek, jeszcze przed wojną, kręcił się w okolicach Bundu, czyli socjalistycznej partii żydowskiej. Myślę, że na początku, zaraz po wojnie, musiał wierzyć w ten nowy ład. Zabił się, bo był rozczarowany i tą wersją socjalizmu, i brakiem demokracji, i - bardzo dotkliwie - antysemityzmem.

Bezpośrednim powodem było to, że dostał rozkaz bycia świadkiem w kolejnym sfingowanym stalinowskim procesie. Część oskarżonych to byli Żydzi, też oficerowie. Dla ojca ta sytuacja była nie do zniesienia. Myślę, że jak ktoś popełnia samobójstwo, to jest wyraz kompletnego poddania się. Strata i nic w zamian. Mam dla niego ogromne współczucie.

Keff to jego żydowskie nazwisko.

Tak się nazywał, zanim dostał w 1947 r. rozkaz zmiany nazwiska na polsko brzmiące. W przeciwnym razie musiałby opuścić armię. Ja się urodziłam pod nazwiskiem Umińska. Keff zaczęłam używać w latach 80., podpisuję nim różne literackie teksty.

Pamięta Pani ojca?

Mało. Ale wydaje mi się, że może to był ten rodzic, który dawał mi większą swobodę. Kiedyś powiedział do mnie podniesionym głosem, żebym w końcu zjadła. Skoro tak mocno zapadło mi to w pamięci, musiało się to zdarzać niezmiernie rzadko. A może po prostu był mało obecny w domu.

Miała Pani do niego żal, że się zabił?

O, tak, ale już jako dorosła osoba. Kołatały mi takie myśli po głowie, że jak można zostawić dziecko, do tego - podobno - ukochane. Ale mam za mało danych dotyczących jego samobójstwa. Nie wiem, na ile było wymuszone, na ile nie.

Myślała Pani, żeby napisać coś większego o ojcu?

Nie mam materiału. A jestem autorką, która do pisania potrzebuje doświadczenia. Nawet do fantazjowania. W "Utworze..." w pewnym momencie piszę, że nie ma w nim postaci ojca, nie dlatego że nie powinno być, tylko dlatego że taki jest mój przypadek. Zdaję sobie z tego sprawę, że matka w patriarchalnej kulturze jest postacią ogromnie obciążoną. Cała odpowiedzialność spada właśnie na nią: za wychowanie, za zdrowie, za naukę.

Ojcowie pod tym względem są od dziecka oddaleni i jakoś niesprawiedliwie rozgrzeszeni. Matki są przytłoczone oczekiwaniami i obowiązkami.

A Pani jaką jest matką dla syna?

Reformowalną. Staram się za bardzo nie matkować. Dorosłych ludzi, a mój syn ma już trzydzieści lat, bardzo coś takiego wkurza. Starałam się mu dawać prawo, żeby mógł mi swobodnie powiedzieć, co tam ma do matki. Za to za mało go dyscyplinowałam. Często pytałam: "czego byś chciał, mój Misiu?". Zostawiałam mu moc decyzyjną, której w rzeczywistości nie miał, bo był za mały, żeby wybierać. Powinnam była więcej egzekwować, niż się kumplować, ale ja nie lubiłam być na urzędzie matki i stąd to. Mamy jednak dobre kontakty, tak mi się zdaje, co nie znaczy, że się nie kłócimy. Ale chyba po to, żeby się porozumieć, a nie zdominować przeciwnika.

Michał zaprasza mnie czasem na swoje imprezy. Lubi czasem pokazać matkę. To jestem wdzięczna.

BOŻENA UMIŃSKA-KEFF (ur. 1948) jest poetką, pisarką, eseistką, publicystką, tłumaczką. Z wykształcenia - polonistką i filozofką. Wykłada gender studies na UW i innych uczelniach. Wydała: "Razem Osobno" (1986), "Sen o znaczeniu snów" (1994), "Nie jest gotowy" (2000), "Postać z cieniem. Portrety Żydówek w polskiej literaturze" (2001), "Barykady. Kroniki obsesyjne" (2006), "Utwór o Matce i Ojczyźnie" (2008). Zajmuje się krytyką dyskryminacyjnych aspektów polskiej kultury - mizoginizmem, homofobią i antysemityzmem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2009