Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jeśli najpierw tworzy się wrażenie, że dokument dotyczy spraw życia i śmierci (m.in. "za Niceę") i toczy o niego dramatyczne spory do bladego świtu, to nie można potem oczekiwać, że wyborcy uznają kompromis za nieistotne poprawki do starych regułek i podpiszą się pod nim mechanicznie.
Na takim gruncie szybko przyjmują się ziarna niechęci i obaw, tych uzasadnionych i tych wyssanych z eurosceptycznego palca. Irlandczyków nie przekonały argumenty, że mają postawić krzyżyk przy słowie "tak", bo to jest dobre dla Unii i basta. Kampania pro-lizbońska okazała się totalnym niewypałem, ponieważ zabrakło jej wielkiej idei, którą traktat miałby symbolizować; tak, jak np. traktat nicejski zwiastował zjednoczenie Europy.
Unia Europejska jest jednak skazana na nieustanne ewoluowanie. Reformy lizbońskie prędzej czy później zostaną wprowadzone, być może za cenę wyłączenia Irlandii z niektórych zapisów obecnego tekstu. Rozpędzona od półwiecza Unia powinna starasować i tę zaporę swoim bezwładem.
Ale lekceważenie klęski traktatu w Irlandii w piątek trzynastego i sprowadzanie jej wyłącznie do pecha byłoby politycznym błędem. Jak porzednie porażki w Holandii i Francji, tak i ta irlandzka pokazuje, że Unii brakuje wizji na przyszłość, z którą identyfikowaliby się jej obywatele od Bugu do zatoki Bantry. Traktat dostał od elektoratu trzecią żółtą kartkę, która - jak w futbolu - wygląda absurdalnie. Europie potrzebny jest teraz jej Barack Obama, ze swoim hasłem o przemianie, w którą wierzymy i na którą nas stać.