Smocza choroba

Pija Lindenbaum: Najczęściej chcemy, żeby dzieci były wesołe, otwarte i szczere. Denerwujemy się, że się nie śmieją i są poważne, a kiedy nie chcą się pokazywać - wypychamy je do przodu. Kiedy mówię, że trzeba dzieciom pokazać, co jest dobre a co złe, chodzi mi też o to, żeby wiedziały, że mają prawo być takie, jakie są. Rozmawiała Agata Kula

31.05.2011

Czyta się kilka minut

Pija Lindenbaum / fot. Mattias Ahlms / Sveriges Radio /
Pija Lindenbaum / fot. Mattias Ahlms / Sveriges Radio /

Jak zobaczyć dziecko

Nie dostrzegamy potrzeb dzieci, bo nie widzimy ich takimi, jakie są naprawdę - mówi szwedzka pisarka Pija Lindenbaum. Przed oczami mamy nie prawdziwego chłopca czy dziewczynkę, ale pęknięty obraz, składający się z tego, co jest takie, jak powinno być, i z tego, co trzeba "poprawić".

Pija Lindenbaum to autorka średniego pokolenia, rysująca i pisząca dla dzieci. W 2000 r. otrzymała prestiżową nagrodę August za "Nusię i wilki", ostatnio jej "Filip i mama, która zapomniała" stał się kanwą spektaklu w ­Göteborgsopera. Po polsku, nakładem Wydawnictwa Zakamarki, ukazały się dotąd "Nusia i bracia łosie", "Nusia i wilki", "Nusia i baranie łby", "Igor i lalki" oraz "Filip i mama, która zapomniała". Nie mamy jeszcze słynnej "Zlatanki" - książki o dziewczynce zafascynowanej piłką nożną.

Twórczość Lindenbaum wiele zawdzięcza pisarstwu Astrid Lindgren. Choćby coś, co Joanna Olech nazwała na tych łamach ("Idą Szwedzi!", "TP" nr 46/07) pisaniem z pozycji "przycupnięcia na przedszkolnym krzesełku". Nusia, Filip czy Igor, tak podobni do Pippi, Emila czy Lotty, wyraźnie się jednak od nich różnią. Można powiedzieć, że to, o co walczyły uciekające z domu, dzikie dzieci Lindgren, bohaterowie Lindenbaum mają podarowane. Może im się nie chcieć kąpać w basenie, iść do przedszkola, pić czegokolwiek poza "kakałkiem" (inna sprawa, czy te swoje nie-chcenia mogą realizować). W książkach autorki "Nusi" nikt nie odmawia im prawa do wyrażania swojej woli, opinii czy sprzeciwu. A jednak to, czego potrzebują mali bohaterowie, pozostaje niezauważone przez dorosłych.

W "Igorze i lalkach" jest scena, gdy dzieci bawią się po ciemku, w pokoju bez okien. W ukryciu dochodzą do głosu skrywane fascynacje. Zbyt rzadko my, dorośli - zdaje się mówić Lindenbaum - dopuszczamy do siebie myśl, że prawdziwe życie naszych dzieci toczy się poza zasięgiem naszych wyobrażeń czy choćby spojrzeń. Kiedy Igor razem z dziewczynkami wychodzi na światło dzienne przebrany za księżniczkę, pojawia się ryzyko, że zostanie osądzony i skrytykowany. Na szczęście nic takiego się nie zdarza. Chłopiec w stroju dziewczynki pozostaje sobą - chłopcem w stroju dziewczynki.

Bohaterowie Lindenbaum wygrywają walkę o siebie, o swoje prawdziwe ja. Nusia pokonuje lęki, które ją trapią: przed pływaniem, wspinaniem się, byciem w grupie, byciem wobec starszych. Robi to we własnym tempie i, co najważniejsze, z własnej potrzeby. Udaje jej się to mimo presji otoczenia. Wyrzuca ekspansywne łosie ze swojego łóżka, pokoju, wreszcie z domu. Włazi na ten wstrętny dach na placu zabaw, ale wtedy, kiedy chce, a nie, kiedy jej każą. Wchodzi do wody, ale w morzu, nie w basenie, i wcale nie z krzykiem ani nie z głośnym pluskiem. Nusia jest zwyciężczynią, cichą bohaterką. Dlaczego dorośli widzą tylko, że "wszystkiego się boi"?

Nie dostrzegamy potrzeb dzieci, bo nie widzimy ich takimi, jakie są naprawdę. Przed oczami mamy nie prawdziwego chłopca czy dziewczynkę, ale obraz osoby, najczęściej pęknięty, składający się z tego, co jest takie, jak powinno być, i z tego, co trzeba "poprawić". Jedyne, na co często potrafimy się zdobyć, to "o, jak wspaniale!" - pseudoentuzjastyczną pochwałę wypunktowaną w "Nusi i wilkach". Chwalimy machinalnie, kiedy oczekuje się od nas czegoś zupełnie innego. Dziecko machające ze szczytu zjeżdżalni woła zapewne "zauważ mnie" i nie oczekuje natychmiastowej oceny swoich poczynań.

Pija Lindenbaum widzi dzieci. Podgląda je? Po prostu pozwala im być sobą. A dorosłych też traktuje z życzliwością, pogłaszcze czasem paszczę smoka.

Agata Kula

Agata Kula: Przeczytałam "Filipa i mamę, która zapomniała", gdzie krzycząca i zabiegana mama zamienia się w smoka, i poczułam się jak smok...

Pija Lindenbaum: A nie czuła się pani smokiem przed przeczytaniem książki? Historia mamy Filipa to moja historia. Byłam smokiem kiedyś, zanim napisałam "Filipa...". Kiedy złościłam się na swoje dziecko, to czułam, że jestem okropnym rodzicem. Powiedziałabym, że złość jest największym problemem mamy z tej książki. A jednocześnie nie uważam, żeby ona miała jakieś specjalnie duże problemy. Moim zdaniem jest całkiem normalną mamą. Nie ma w niej nic dziwnego. Bo przecież każdy z nas ma takie krótkie okresy, kiedy nie daje sobie rady. A potem znowu jest dobrze.

A co z dzieckiem? Mieć mamę, która zieje ogniem - nie do pozazdroszczenia.

Tak, myślę, że my - dorośli, a przede wszystkim my - rodzice, wyglądamy strasznie, kiedy mamy chwile załamania, tak jak zdarzyło się to mamie Filipa. I dla dziecka może to być niepokojący widok, kiedy osoba, którą doskonale zna, wygląda w ten sposób, bo jest zestresowana albo nie daje sobie rady ze światem. Pomyślałam, że smok w wyraźny sposób obrazuje człowieka czy raczej rodzica, który nie wytrzymuje stresu. Jednak dziecko, chociaż widzi i wie, że z jego mamą dzieje się coś nie tak, wie też, że zaraz będzie znowu dobrze. Wie, że bywa i tak, i tak.

Tylko skąd się bierze ta smocza choroba?

Powiedziałabym, że z poczucia winy. Mamy jakieś idealistyczne wyobrażenie o tym, jak powinno wyglądać wychowanie naszego dziecka - na ogół inaczej, niż wyglądało nasze wychowanie, kiedy byliśmy dziećmi, i nie potrafimy temu wyobrażeniu sprostać. Najprościej byłoby nie mieć tego poczucia winy. Pamiętać o tym, że robimy też dla naszych dzieci dużo dobrego.

Można też spróbować odwrotnego podejścia: uznać, że poczucie winy to dobry sygnał. Dręczące poczucie winy zapowiada być może zmianę. To głos, który mówi nam, że coś jest nie w porządku, ale też - że możemy coś naprawić. I że mamy ochotę spróbować to zrobić.

Obecni dziadkowie wychowywani byli w latach 50. i 60. zgodnie z zasadą "dzieci i ryby głosu nie mają". Nas, obecnych rodziców, wychowali już inaczej. Można powiedzieć, że w latach 70. w rodzinie zapanowała demokracja. O jakie zmiany teraz chodzi?

W Szwecji już od dawna dzieci mają prawo głosu, a w latach 70. rzeczywiście mogły robić, co chciały. Nie wolno ich było powstrzymywać, miały prawo do samodzielnego rozwoju, a dorośli mieli je tylko wspierać. Teraz jest trochę inaczej: częściej mówi się o pewnej surowości w wychowaniu. To, co stało się w latach 70., miało związek z polityką. Uznano, że dzieci tak samo jak dorośli mają prawo do wolności i do wyrażania swojego zdania. Podstawa była dobra, ale w praktyce czegoś zabrakło. Dziecko potrzebuje stabilizacji i tego, żeby ktoś mu powiedział, co jest dobre, a co złe...

My, rodzice, mamy stać się bardziej wymagający?

Wyjaśnię to na przykładzie mojej bohaterki, Nusi. Dorośli nie widzą Nusi takiej, jaka ona naprawdę jest. To przecież nie jest prawda, że "Nusia już taka jest, że prawie wszystkiego się boi". To zdanie, napisane przeze mnie, ma ładunek ironii. Myślę, że bardzo często nie widzimy dzieci takimi, jakie są, tylko takimi, jakimi chcemy, żeby były... W latach 70., chociaż dano dzieciom wolność, dalej ich jakby nie widziano. Najczęściej chcemy, żeby dzieci były wesołe, otwarte i szczere. A kiedy takie nie są, to zaczynamy się martwić. Denerwujemy się, że się nie śmieją i są poważne, bo mamy takie wyobrażenie, że dzieci są zawsze szczere i wesołe. Kiedy nie chcą się pokazywać, wypychamy je do przodu. Robimy mnóstwo rzeczy, żeby ukształtować dzieci na jakiś obraz.

Kiedy mówię, że trzeba dzieciom pokazać, co jest dobre a co złe, chodzi mi też o to, by dzieci wiedziały, że mają prawo być takie, jakie są.

Z polskiej perspektywy szwedzki system opieki nad dziećmi wydaje się bliski ideału. Tymczasem z tego, co Pani mówi, a także i z Pani książek wynika, że ideału nie ma.

Uważam, że szwedzki system opieki nad dziećmi się sprawdza. Ale w każdym, nawet najlepszym, systemie trzeba pamiętać o konkretnym dziecku. Trzeba zawsze zachowywać perspektywę dziecka - jakby utrzymywać się na jego poziomie. Kiedy nie ma się dookoła siebie gromady małych dzieci, można myśleć z perspektywy dziecka, które ma się w sobie.

To może nam pomóc pozbyć się smoczych odruchów...

Tak. Myślę, że chodzi o to, abyśmy sami sobie dali prawo do bycia sobą. Wtedy naszym dzieciom będzie z nami łatwiej. Życzę pani powodzenia w zianiu ogniem.

Tłumaczenie Barbara Gawryluk

Za pomoc, dzięki której rozmowa ta stała się możliwa, dziękujemy także Wydawnictwu Zakamarki. Zobacz książki Piji Lindenbaum: www.zakamarki.pl

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2011