Škvorecký laureatem Angelusa

3 stycznia w Toronto zmarł Josef Škvorecký, czeski pisarz i tłumacz, laureat Literackiej Nagrody Angelus za rok 2008. Przypominamy rozmowę Grzegorza Jankowicza ze Škvoreckým, która jest ostatnim wywiadem pisarza dla polskich mediów.

02.12.2009

Czyta się kilka minut

Josef Škvorecký / fot. Vaclac Pancer / AFP / East News /
Josef Škvorecký / fot. Vaclac Pancer / AFP / East News /

Laureatem Literackiej Nagrody Europy Środkowej ANGELUS za rok 2008 został Josef Škvorecký za powieść "Przypadki inżyniera ludzkich dusz". Przedstawiamy rozmowę z Josefem Škvoreckým, która ukazała się w najnowszym numerze "Książek w Tygodniku", dodatku do "TP" 49/2009

Anioł Europy Środkowej

Ufundowana przez Miasto Wrocław, Literacka Nagroda Europy Środkowej wręczana jest już czwarty raz, "Tygodnik Powszechny" zaś po raz kolejny towarzyszy Angelusowi, honorującemu - jak piszą organizatorzy - pisarzy, którzy "podejmują w swoich dziełach tematy najistotniejsze dla współczesności, zmuszają do refleksji, pogłębiają wiedzę o świecie innych kultur".

Zwycięzca tegorocznej edycji konkursu - Josef Škvorecký (ur. 1924) pochodzi z Náchodu, jest prozaikiem, doktorem filozofii, tłumaczem literatury anglojęzycznej i wydawcą oraz miłośnikiem muzyki jazzowej. Od 1969 mieszka w Kanadzie, dokąd trafił po burzy, jaką wywołała jego debiutancka powieść Tchórze (1958). Utwór dotyczący zachowawczej postawy czeskich mieszczan pod koniec wojny wywołał skandal polityczny. Książkę wycofano z księgarń. Już w Toronto założył wraz żoną, pisarką Zdeną Salivarovą, wydawnictwo "Sixty-eight Publishers", które publikowało tuzów czeskiej literatury emigracyjnej. W 1978 autorowi Batalionu czołgów zostaje odebrane czechosłowackie obywatelstwo. Na dorobek Josefa Škvoreckiego składają się powieści, w tym przygodowe i kryminalne, eseje i reportaże.

Jury, którego przewodniczącą jest Natalia Gorbaniewska, zaś członkami Stanisław Bereś, Piotr Kępiński, Julian Kornhauser, Ryszard Krynicki, Tomasz Łubieński, Krzysztof Masłoń, Justyna Sobolewska, Mirosław Spychalski i Andrzej Zawada, wyłoniło zwycięzcę spośród siedmiu książek-finalistek (omawiamy je wszystkie w  dodatku "Książki w Tygodniku" nr 49/2009), Uroczysta ceremonia wręczenia odbyła się 5 grudnia o godz. 19.00 we wrocławskim Teatrze Capitol.

Do rąk nagrodzonego pisarza trafiła statuetka autorstwa Ewy Rossano oraz czek na 150 tys. zł. Pośród finalistów obok Polaków byli twórcy z Białorusi, Bośni, Czech i Niemiec.

Uroczystość ogłoszenia zwycięzcy prowadził prof. Jan Miodek, a towarzyszyli mu aktorzy deklamujący fragmenty nominowanych utworów w tym m.in. Jolanta Fraszyńska, Teresa Sawicka, czy Anna Seniuk. Oprawę muzyczną zapewnili Marek i Mateusz Pospieszalscy. Wystąpili też tancerze Teatru Muzycznego Capitol, którzy zaprezentowali sceniczny obraz siedmiu finałowych dzieł.

Dotychczas laureatami tej nagrody byli: Peter Esterhazy, Martin Pollack oraz Jurij Andruchowycz.

Więcej informacji, także o spotkaniach z nominowanymi pisarzami podczas 18. Wrocławskich Promocji Dobrych Książek (3-6 grudnia), znajdą Państwo na stronie  www.angelus.com.pl.

LICZĄ SIĘ TYLKO SAKSOFONY

Grzegorz Jankowicz: Chodzą słuchy, że pierwszą powieść napisał Pan w wieku 9 lat...

Josef Škvorecký: Źródła mojego pisarstwa są na wskroś freudowskie. Byłem cherlawym dzieckiem, często chorowałem, co skutecznie uniemożliwiało mi uczestnictwo w zabawach z rówieśnikami. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że doskonałym rozwiązaniem tej sytuacji (przykrej dla młodzieńca o silnie rozwiniętych ambicjach towarzyskich) jest wyobraźnia. Zacząłem marzyć o przygodach, których nie dane mi było doświadczyć. Któregoś dnia postanowiłem takie marzenie zapisać. Czytałem podówczas dwa pierwsze tomy niedokończonej trylogii Jamesa Olivera Curwooda w kapitalnym czeskim przekładzie. Curwood nie zdołał jej dokończyć, bo zmarł przedwcześnie. Nie mogłem się pogodzić z faktem, że całość nie ma happy endu. Postanowiłem dokończyć sagę powieścią, którą zatytułowałem "Tajemnicza jaskinia".

To była dobra proza?

Jak na mój wiek, niczego sobie. Krótki utwór - 18 stron młodzieńczej prozy przygodowej.

Po publikacji pierwszej "dorosłej" powieści "Tchórze" w 1958 r. został Pan objęty zakazem druku, który został zniesiony na początku lat 60.

Napisałem tę powieść dekadę wcześniej, ale długo zwlekałem z wydaniem. Po prostu nie wierzyłem, że cenzura ją przepuści. Gdy jednak Stalin przeszedł na właściwą dla takich jak on stronę bytu, podjąłem próbę. Okazało się, że cenzura nie ma do tekstu żadnych zastrzeżeń, co zdumiało mnie niepomiernie. Dopiero później się dowiedziałem, że przychylność cenzury zawdzięczałem decyzji wysoko postawionych urzędników Komitetu Centralnego, którzy chcieli się mną posłużyć w walce z frakcją liberalną. Chcieli pokazać, do czego doprowadziłoby zluzowanie cenzorskich sideł. Przez kilka tygodni trwała nagonka w mediach. Krytykowano mnie wszędzie. Ludzie, którzy byli odpowiedzialni za druk powieści, stracili pracę.

Efekt był piorunujący. W zasadzie nigdy potem nie miałem tak udanej i zarazem darmowej promocji. Wszyscy zaczytywali się "Tchórzami", oczywiście pod warunkiem, że zdążyli kupić egzemplarz, nim nakład został skonfiskowany. Ci, którzy mieli książkę, działali jak jednoosobowe, prywatne biblioteki.

Nie miał Pan pietra?

Przez jakiś czas bałem się, że wyślą mnie do jednego z tych tajemniczych ośrodków reedukacyjnych. Ale nie zrobili tego, więc pisałem dalej.

Czytaj też rozmowę Grzegorza Nurka z Andrzejem Jagodzińskim, tłumaczem Škvorecký'ego >>>

Dużo tego było?

Niemało, niemało. Dość szybko ukończyłem zbiór opowiadań pt. "Siedmioramienny świecznik" o Żydach z mojego rodzinnego miasta, w którym opisałem ich szalone losy. Potem napisałem powieść "Batalion czołgów" - drugie z moich dzieł, które zostało skonfiskowane - i wyrychtowałem "Lwiątko", czyli trzeci zakazany utwór. Zanim powieść została zaaresztowana przez cenzurę, filmowcy zdążyli nakręcić na jej podstawie "Flirt z panną Srebrną" i pod takim tytułem rzecz została przełożona na kilka języków. Zacząłem również kolejną powieść, "Fajny sezon", którą skończyłem wiele lat później w Toronto. Tak, kiedy patrzę na półkę z moimi książkami z tamtego czasu, to nie mam wątpliwości, że pisanie odgrywało w nim istotną rolę... Nie inaczej było w innych okresach mojego życia.

W 1969 r. opuścił Pan z żoną Czechosłowację. W Toronto założyliście emigracyjne wydawnictwo Sixty-Eight Publishers. Skąd ta decyzja?

Pewien dobry człowiek - niejaki Pan Lexa z Czechosłowackiego Stowarzyszenia Sztuki i Nauki w Ameryce - słyszał o "Batalionie czołgów", epickiej farsie o Armii Czechosłowackiej Republiki Socjalistycznej. Zaproponował mi wydanie tej książki nakładem Stowarzyszenia. Ale żona powiedziała stanowczo: NIE! Dlaczego nie mielibyśmy tego zrobić sami? Potrzebna nam jest jedynie licencja za pięć dolarów. Więc kupiliśmy licencję za pięć dolarów i otworzyliśmy wydawnictwo w naszym salonie. Jesteśmy bezdzietną parą, więc Sixty-Eight Publishers stało się naszym dzieckiem. Instytucja rozwijała się błyskawicznie. Wkrótce byliśmy zmuszeni wynająć pomieszczenia w opuszczonej fabryce. Moja żona Zdena pracowała przez 14 godzin dzień w dzień, zajmując się wszystkim: redakcją, korektą, rachunkami, rozsyłką etc.

Jak wyglądała Wasza sytuacja finansowa?

Po przyjeździe do Kanady dostałem posadę profesora literatury amerykańskiej na Uniwersytecie w Toronto, dzięki czemu mieliśmy pieniądze na życie. W tamtych czasach działalność wydawnicza zaczęła przynosić duże zyski. Kiedy Sixty-Eight Publishers okazało się rentowną instytucją, postanowiliśmy, że przekształcimy ją w korporację - Sixty-Eight Publishers, Corp.

Czytaj też rozmowę Grzegorza Nurka z Andrzejem Jagodzińskim, tłumaczem Škvorecký'ego >>>

Kogo wydawaliście?

Publikowaliśmy przede wszystkim dwa rodzaje pisarzy: tych, którzy wyjechali z Czechosłowacji bez pozwolenia w 1948 r. po puczu komunistycznym, oraz tych, którzy zrobili to samo w roku 1968, kiedy Rosjanie wkroczyli do naszego kraju. To były dwie fale czeskiej i słowackiej emigracji. Pomiędzy nimi znaleźli się pisarze wyjeżdżający indywidualnie, a także obcokrajowcy, którzy pisali o Czechosłowacji, np. Arthur Miller czy Philip Roth. Innymi słowy - zostaliśmy wydawcami zakazanych książek, ponieważ rzeczy obcych autorów, którzy krytycznie pisali o reżimie komunistycznym, również były u nas zakazane.

Jak się Panu udało pogodzić te trzy aktywności: pisanie, wydawanie książek i uczenie?

W zasadzie cztery aktywności, bo musiałem jeszcze przygotowywać wykłady. Amerykańską klasykę przeczytałem jeszcze w Pradze. Ale to nie wszystko - są jeszcze wielotomowe komentarze do klasycznych tekstów, które byłem zmuszony poznać, żeby dać moim przyjaciołom z kanadyjskiego uniwersytetu szansę na kilkuminutową rozmowę w windzie (biuro miałem na wysokim piętrze, a windy nie były niestety tak szybkie jak dzisiaj). W komunistycznych czasach Uniwersytet Karola w Pradze nie posiadał tych publikacji. Po przyjeździe do Toronto musiałem przeczytać całą masę prac naukowych o Whitmanie, Cooperze, Hawthorne’ie, Twainie i innych. A biorąc pod uwagę, że historia literatury amerykańskiej jest nieco krótsza niż antyczne początki literatury Starego Świata, czytałem także - dla odmiany - traktaty o współczesnych klasykach: Dreiserze, Steinbacku, Hemingwayu, Faulknerze etc. Odpowiadając na pytanie: prawdę mówiąc, mój drogi, nie mam pojęcia, jak mi się to udało pogodzić.

Czytaj też rozmowę Grzegorza Nurka z Andrzejem Jagodzińskim, tłumaczem Škvorecký'ego >>>

Przy jakiejś okazji zacytował Pan wypowiedź Henry’ego Millera o tym, że pisarze powinni mieszkać za granicą, bo dzięki temu ich język ojczysty staje się dla nich cenny. W Pańskim przypadku były dwa takie cenne języki. W komunistycznej Pradze był nim angielski, język autorów, których Pan studiował i tłumaczył. W Kanadzie - język czeski.

To prawda, zawsze byłem zawieszony pomiędzy czeszczyzną i angielszczyzną. Wiąże się z tym pewien paradoks. Dzięki językowi angielskiemu uświadomiłem sobie, że amerykańscy pisarze swobodnie mówią o swoim życiu i życiu współczesnych im ludzi. Nie muszą poddawać się autocenzurze, która nas ratowała przed samotnością i dawała szansę na dotarcie do czytelnika. Kiedy historia rzuciła mnie do Kanady, byłem zmuszony posługiwać się angielszczyzną non stop. Nawet do żony zwracałem się czasem po angielsku, żeby sprawdzić, czym jest "wolna miłość", o której wtedy tak dużo się mówiło. Kiedy wieczorami siadałem do pisania, nie było żadnej autocenzury. Po jakimś czasie moje powieści zaczęły ukazywać się po angielsku, dzięki czemu doświadczyłem wolności mojej ukochanej czeszczyzny, która opowiadała o zniewolonej krainie, gdzie autocenzura była jedynym sposobem, by zobaczyć własne książki w księgarni.

W Pańskich powieściach mieszają się ze sobą różne rejestry językowe. Przypomina to kompozycję jazzową ze zmiennymi rytmami i tonacjami.

Na co dzień używam potocznej czeszczyzny (obecná čeština), chyba że akurat używam angielszczyzny. Ale dorastałem w mieście, w którym dominował dialekt wschodnioczeski, którego nigdy się do końca nie pozbyłem. Tłumacząc amerykańskie książki z czarnymi charakterami, wykorzystywałem mieszankę potocznej czeszczyzny i dialektu. Dawało to niezłe efekty. Podobnie było z postaciami z moich książek. Bohaterów zbyt pewnych siebie i partyjnych aparatczyków wyposażyłem w to, co nazywane jest czeszczyzną urzędową. Nikt inny tak nie mówił. Sekretarzom partii, którzy krygowali się na intelektualistów, wkładałem w usta mieszankę łamanej czeszczyzny urzędowej i potocznej. Istnieje jeszcze kilka innych kombinacji. Nie myślałem o tym jako o kompozycji jazzowej, ale rzeczywiście jest coś na rzeczy.

Czytaj też rozmowę Grzegorza Nurka z Andrzejem Jagodzińskim, tłumaczem Škvorecký'ego >>>

Skoro już mowa o jazzie... Odgrywa on w Pana życiu i twórczości bardzo ważną rolę. To było wspólne doświadczenie dla wielu ludzi żyjących w krajach dotkniętych wojną, a potem komunizmem. Leopold Tyrmand wydał wiele lat temu świetny zbiór esejów "U brzegów jazzu", w którym sugeruje, że muzyka jazzowa była narzędziem oporu przeciwko ideologii - nie tylko komunistycznej, ale także nazistowskiej. Ta książka przypomina mi Pańską powieść "Saksofonista basowy". Tyrmand opisuje niezwykłą scenę. W 1942 r. był w Niemczech jako przymusowy robotnik. Pewnej niedzieli wybrał się do portu rzecznego, gdzie zobaczył niemieckiego żołnierza pływającego w łódce z gramofonem i słuchającego jazzu. Tyrmand nie wytrzymał i zaczepił go słowami: "Pomyśl, tu grają, na tej płycie, jeden amerykański Żyd, jeden amerykański Murzyn i jeden zamerykanizowany Polak czy Czech... I co ty na to?". Niemiec zarumienił się i odpowiedział, że w ogóle go to nie obchodzi. Interesuje go tylko muzyka.

Po raz pierwszy usłyszałem jazz, kiedy ojciec przyniósł do domu uszkodzony gramofon. Wybrałem się do sklepu Pana Maršika, który sprzedawał wszystko - od motocykli po środki owadobójcze. W tym miszmaszu znalazłem dwie perełki: Chicka Webba z jego orkiestrą i chórem oraz zakurzoną płytę Jimmiego Lunceforda.

Mój drogi, trzeba ci wiedzieć, że kiedy usłyszałem kwartet saksofonów, byłem przekonany, że to harmonia niebieska... Nagle kobiecy głos zaintonował frazę: "I’ve got a guy". Nie miałem bladego pojęcia, kim ona była, bo w tamtych czasach nazwiska piosenkarek nie były istotne (liczyły się, i zresztą nadal liczą, tylko saksofony), ale wiedziałem, że to ja powinienem być tym gościem. No i Lunceford, Lunceford był moim bogiem.

A potem jazz zaczął sobie mościć miejsce w Pańskich powieściach.

O tak. Wychodzę z założenia, że dobrej epifanii nie należy ignorować, bo a nuż się nie powtórzy. Więc po wizycie w sklepie Pana Maršika postanowiłem, że w każdej mojej powieści znajdzie się przynajmniej kilka zdań na temat jazzu. W jedynej powieści SF, jaką napisałem ("Pulchra"), pojawia się Antonín Dvořák, który gra na saksofonie.

Niestety nie znam książki Tyrmanda, ale miałem bardzo podobną przygodę. Niemieccy żołnierze przychodzili na niemal każdą próbę naszego zespołu (grałem na saksie, ma się rozumieć). Kiedy gestapo zabiło ojca naszego pierwszego saksofonisty tenorowego, grupa Niemców w mundurach złożyła mu kondolencje. Na samym rynku. Żenująca sytuacja.

Czytaj też rozmowę Grzegorza Nurka z Andrzejem Jagodzińskim, tłumaczem Škvorecký'ego >>>

Jak to się stało, że zaczął Pan pisać powieści detektywistyczne?

Życie mnie tego nauczyło. W 1960 r. zachorowałem na żółtaczkę najgorszego typu (nie pamiętam, która to jest litera alfabetu). Cztery miesiące spędziłem w izolatce dla ludzi chorych na tę niezbyt podówczas znaną zarazę. Moim naczelnym doświadczeniem szpitalnym była nuda. Nie było radia ani telewizji. W bibliotece znajdowały się dzieła Stalina, Lenina, Marksa i Engelsa. W sekcji rozrywkowej natomiast znalazłem Siemiona Pietrowicza Babajewskiego i inne świetliste wielkości literatury rosyjskiej o wdzięcznie brzmiących imionach. Ale miałem dobrych przyjaciół - Lubomíra Drůžka, Jana Zábranę i Frantę Jungwirtha - którzy postanowili się ze mną pożegnać (choroba wyglądała na poważną), żegnając się jednocześnie ze swoimi powieściami detektywistycznymi (wszystko, co trafiło do izolatki, zostawało tam na wieki). Te książki były cenniejsze niż złoto. Były świadectwem przyjaźni. Gdy w Moskwie otwarto wielką Wystawę Amerykańską (akurat nastała Odwilż), Franta pojechał tam tylko po to, żeby ukraść jak największą liczbę powieści Gardnera, Hammetta i paru innych.

Dotarło do mnie, że są takie chwile w życiu, gdy proza detektywistyczna jest cenniejsza niż złoto. Po wyjściu ze szpitala napisałem trzy powieści z Janem Zábraną, który dał im także nazwisko, żeby cenzorzy się za bardzo nie czepiali. Cztery inne napisałem już na własną rękę (jedna została przerobiona na serial). Jak się pan domyśla, to nie był koniec.

Domyślam się. "Przypadki inżyniera dusz ludzkich" to bez mała 900 stron... Ta powieść - w ogóle wszystkie Pana powieści - to kopalnia wspomnień, nie tylko Pańskich.

Każdy mężczyzna i każda kobieta (ponoć Freud zaczynał tak każdy wykład) dociera do punktu, w którym wydaje się, że istnieje niepoliczalna ilość doświadczeń wartych zapisania. Z racji tego, że ludzie wiedzą, czym się zajmuję, ciągle ktoś opowiada mi jakieś historie, które mają dla mnie nieodparty urok. Więc powtarzam sobie: Zapisz to, człowieku! Jesteś powieściopisarzem! To świetny materiał!

Czytaj też rozmowę Grzegorza Nurka z Andrzejem Jagodzińskim, tłumaczem Škvorecký'ego >>>

Oczywiście w większości przypadków to nie jest świetny materiał. Ale kiedy myślałem o nowej powieści, przeszło mi przez myśl, że zamiast tradycyjnego planu wypróbuję inną metodę. Zanotowałem na kartkach papieru tak wiele momentów z mojego życia, ile tylko potrafiłem. Potem rozrzuciłem te kartki na podłogę w kuchni, padłem na kolana i przez kilka dni układałem je w różne ciągi narracyjne. Następnie przepisałem wszystko na maszynie w porządku, jaki wyłonił się z kuchennego chaosu, zakasałem rękawy i zabrałem się do pracy.

Tytuł pojawił się na początku czy na końcu?

Na końcu. Kiedy całość była gotowa, zrozumiałem, że napisałem parodię stalinowskiego stylu, stąd tytuł, który przywołuje słynną stalinowską definicję pisarza - przepis na nowego Golema. Powieść jest w dużej mierze autobiograficzna. Nie widziałem jeszcze polskiego wydania, ale edycje czeska i angielska noszą podtytuł: "Entertainment ze starymi tematami życia, kobiet, losu, marzeń, klasy robotniczej, tajniaków, miłości i śmierci". I właśnie o tym jest ta powieść... Jak sądzę.

Chodzą słuchy, że tak naprawdę to chciał Pan zostać poetą.

To delikatny temat. W 1945 r. napisałem długi poemat w stylu Whitmana pt. "Nie traćcie nadziei". To był opis świata. Takiego świata, jakim go widziałem. Gdybym jednak miał z całą bezwzględnością ocenić ten utwór, to powiedziałbym, że był to - by tak rzec - poemat bez konsekwencji.

Czytaj też rozmowę Grzegorza Nurka z Andrzejem Jagodzińskim, tłumaczem Škvorecký'ego >>>

Josef Škvorecký - jeden z najwybitniejszych współczesnych pisarzy czeskich, autor blisko 70 książek, znakomity tłumacz literatury anglojęzycznej, a także (z żoną, pisarką Zdeną Salivarovą) założyciel emigracyjnego wydawnictwa Sixty-Eight Publishers. W Polsce ukazały się m.in. książki: "Tchórze" (1970), "Batalion czołgów" (1990), "Lwiątko" (1992), "Przypadki niefortunnego saksofonisty tenorowego" (1999), "Fajny sezon" (1999) oraz "Przypadki inżyniera dusz ludzkich" (2008).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2009

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku 49/2009