Podziemną rzeką przez Lwów

Żanna Słoniowska została laureatką Nagrody Conrada 2016 za powieść "Dom z witrażem"! Przypominamy rozmowę, którą z pisarką przeprowadziła Małgorzata Nocuń.

02.03.2015

Czyta się kilka minut

Żanna Słoniowska na krakowskim Sowińcu / Fot. Tomasz Wiech
Żanna Słoniowska na krakowskim Sowińcu / Fot. Tomasz Wiech

MAŁGORZATA NOCUŃ: Pani książka „Dom z witrażem” wygrała właśnie konkurs na najlepszą powieść zorganizowany przez Wydawnictwo Znak. Pracowała Pani nad nią w latach 2010–2014. Dla Ukrainy to cała epoka – w 2010 roku trwał polityczny zastój, ale w 2014 polała się krew i upadł reżim prezydenta Wiktora Janukowycza.

ŻANNA SŁONIOWSKA: W książce chciałam przede wszystkim pokazać protesty antykomunistyczne we Lwowie pod koniec lat 80. XX wieku. To był czas mojego dzieciństwa. Ukraiński ruch sprzeciwu przysłoniła polska Solidarność – to zrozumiałe, w Solidarność zaangażowanych było o wiele więcej ludzi, Solidarność miała bogatszą tradycję i dynamikę. Ale Ukraina także należy do mozaiki krajów Europy Wschodniej, w której miały miejsce protesty antykomunistyczne.

W powieści jedna z głównych bohaterek – lwowska śpiewaczka operowa Marianna – wykonuje utwór dla protestującego tłumu. Kiedy stoi na pace ciężarówki, dosięga ją kula snajpera, od której ginie. To miała być literacka fikcja, tymczasem kiedy kończyłam pisać powieść, w Kijowie polała się krew i padli zabici. Historia wtargnęła w fabułę mojej książki.

Dlaczego zależało Pani na uwiecznieniu Lwowa lat 80.? To sentyment do dzieciństwa?

Dobrze pamiętam antykomunistyczne protesty, mieszkaliśmy w centrum miasta, moja rodzina była w nie zaangażowana, nie czekała biernie na upadek imperium – chciałam przywołać tamte czasy i nastroje.

Długo dojrzewał w Pani pomysł napisania powieści – to niełatwa forma literacka.

Lew Tołstoj mówił: „jeśli możesz nie pisać, to nie pisz” – zgadzam się z jego tezą. Jednak w pewnym momencie życia stwierdziłam, że „już nie mogę nie pisać”, i rozpoczęłam pracę.

Niektórzy twierdzą, że pisałam za długo. Miałam lepsze i gorsze okresy, musiałam w tym czasie także zarabiać na życie, rodziły mi się dzieci. W pewnym sensie była to nieustająca walka o to, by móc tworzyć, zwłaszcza że w naszych czasach takie zajęcie nie przysparza szacunku: większość puka się w czoło i sugeruje, by zająć się czymś „bardziej konkretnym” – na przykład biznesem.

Imponująca jest Pani praca nad historiozoficzną warstwą książki opisaniem topografii miasta. Czytając czujemy, jak zmieniał się Lwów – od czasów powojennych do dzisiaj. 

Wiele lat zajmowałam się historią Lwowa, przeczytałam chyba wszystko, co jej dotyczy. Wydałam na ten temat książkę, pracowałam jako dziennikarka w TVP Historia, gdzie realizowałam między innymi programy na temat Lwowa, pisałam o nim artykuły. Opisywane w książce miejsca znam bardzo dobrze, ale mimo to musiałam przeprowadzić dogłębną kwerendę.

Miałam problem z opisaniem lwowskiej opery. Nie miałam wśród jej pracowników znajomych, którzy mogliby pokazać mi to miejsce „od kuchni”. Pomogła mi lwowska skrzypaczka, córka dyrygenta – Chrystyna Jusypowycz. Chrystyna spędziła dzieciństwo w operze, więc mogła przybliżyć mi ten świat. Ale oprócz tego chciałam zobaczyć operę na własne oczy.

Pod lwowską operą płynie podziemna rzeka – Pełtew. Każdy, kto pisze o Lwowie, pisze o niej – to już jest jak przekleństwo. Ale sama też chciałam opisać rzekę, tym bardziej że przepływa również pod kamienicą z witrażem, którą zamieszkują bohaterki mojej książki. Musiałam się przekonać, czy rzeczywiście są miejsca w operze, gdzie można usłyszeć szemranie Pełtwi.

Nie wiedziałam, jak dostać się do opery i poznać jej życie od środka. Postanowiłam namówić koleżankę – dziennikarkę jednego z polskich mediów – na zrobienie materiału o tej placówce. Udałyśmy się do dyrektora opery: przyjął nas, zawołał pracownicę, która miała nas oprowadzić. Po kwadransie kobieta się znudziła i nas zostawiła. Zaczęłyśmy schodzić do piwnic, charakteryzatorni. W piwnicach znalazłam wszystkie materiały potrzebne do rozdziału mówiącego o schodzeniu do lwowskich podziemi. Sprawdziłam: kanałami opery można przedostać się do podziemnej rzeki.

Czasy lat 90. nazywa Pani „umieraniem Lwowa”. Obok tytułowej kamienicy z witrażem buduje się hotel – drgania niszczą witraż. Pojawia się pomysł, żeby przenieść go do hotelu. 

Witraż istnieje w rzeczywistości, zawsze niepokoił mnie jego los. Dokładnie oddałam jego wygląd. Opisałam też jego historię: chciałam stworzyć mu „pomnik” w mojej powieści.

W powieści pojawiają się historyczni bohaterowie Ukrainy lat 80. i 90., jak na przykład Wiaczesław Czornowił – publicysta, polityk, lider opozycyjnego „Ruchu”. 

Główne bohaterki: prababka Stanisława, Aba, Marianna i jej córka – są postaciami zmyślonymi. Natomiast narracja dotycząca Lwowa nie jest fikcyjna; także postaci zasłużone dla historii miasta, i szerzej Ukrainy: nie należą do literackiej fikcji. Zależało mi, aby na kartach książki znaleźli się: Czornowił, Salomea Kruszelnicka – ukraińska śpiewaczka operowa – oraz Walery Bortiakow, znawca historii i kultury Lwowa, reżyser, aktor, witrażysta. Są to postaci niezwykle zasłużone dla historii i kultury Ukrainy, jednak w Polsce mało znane.

Każda z Pani bohaterek jest świadkiem dramatycznego dla Ukrainy czasu: podczas Wielkiego Terroru w 1937 r. męża Prababki wyprowadzają z domu „dwaj panowie” – już nie wraca. Dzieciństwo i młodość Aby przypadają na czas stalinizmu – Aba nie może się pogodzić z tą rzeczywistością i wrzuca ludziom do skrzynek antyradzieckie ulotki. Marianna walczy z ustrojem radzieckim i ginie od kuli, a jej córka w 2014 r. wychodzi na Majdan. Ukazuje Pani historię Ukrainy przez pryzmat historii kobiecych. 

Bo ja jestem kobiecą szowinistką. Uważam, że często kobiety i kobiece historie są ciekawsze od historii mężczyzn.

Jest Pani młodą kobietą, tymczasem – czytając książkę – wydaje się, że wszystkie te historyczne traumy są Pani bardzo bliskie. 

Historia jest źródłem cierpienia. Profesor Timothy Snyder pisze, że Europa Wschodnia to „skrwawione ziemie” – ta przelana krew pozostawia ślady w psychice jej mieszkańców, są one obecne nawet w trzecim pokoleniu. Wielki Terror, Wielki Głód, wywózki, represje – wiele z tych dramatycznych wydarzeń, nie zostało opisanych, ale one wciąż są obecne w nas – mieszkańcach tych ziem.

Dla Ukraińców – i naturalnie dla mnie – Majdan był kulminacją tych krwawych procesów historycznych. Nauczył nas solidarności i braterstwa. Zbudował naszą tożsamość. W mojej książce Majdan jest przedłużeniem historii Marianny, która ginie na lwowskiej ulicy w 1988 r.

W książce pojawia się pojęcie „obywatelstwa lwowskiego” – posługuje się nim między innymi wspomniany Walery Bortiakow. Czy Pani także posiada „obywatelstwo lwowskie”?

Tak, czuję się obywatelką Lwowa i człowiekiem pogranicza, łączę w sobie kilka tożsamości. Wielokulturowość jest bogactwem Europy, ma twórczy potencjał. Walery Bortiakow, opisując to zjawisko, mówił, że ludzie niezależnie od pochodzenia etnicznego Ukraińcy, Polacy, Rosjanie, Żydzi, Ormianie – identyfikują się ze Lwowem. Z jego historią, kulturą, architekturą, klimatem. Tożsamość lwowska przetrwała w nas.

Niełatwo jest mieć tożsamość lwowską, kiedy odżywają spory historyczne i narodowościowe: polsko-ukraińskie, rosyjsko-ukraińskie. 

Współżycie wielu narodowości w jednym państwie czy mieście nigdy nie było różowe. Na pograniczu obserwujemy pokojowe współistnienie, ale tam, gdzie pojawia się „tożsamość pogranicza”, tam również pojawia się najostrzejszy nacjonalizm. Przyszłości „obywatelstwa lwowskiego” upatruję w poszerzaniu granic tożsamości. Otóż: można być Polakiem i nie tylko Polakiem. Wówczas ta polskość wcale nie jest skażona czy gorsza, można przecież mówić po polsku z różnymi akcentami. Taka właśnie była II Rzeczpospolita – wielonarodowościowa. Norwid mówił, żeby „najpierw być człowiekiem, a potem Polakiem”. W książce opowiadam o łączeniu kultur, o byciu człowiekiem pogranicza.

Pisze Pani o wojnie polsko-ukraińskiej w 1918 r. 

Jedną z najważniejszych książek na ten temat jest wydana w Polsce w latach 90. korespondencja metropolity lwowskiego Andrzeja Szeptyckiego i biskupa Józefa Bilczewskiego. Przywołuję tę korespondencję w książce – otóż dwóch hierarchów, każdy po innej stronie frontu, przysyłało do siebie listy pełne szacunku. Czytając te listy, czułam podziw. Nie miałam tej książki w swojej bibliotece, spotkałam na ulicy jej autora – profesora Józefa Wołczańskiego. Powiedział, że niestety książka nie miała wznowień. Zażartował, że ukradnie ją dla mnie – pewnie zdobył ją od kogoś, kto jej nie potrzebował.

W latach 90. i później obserwowałam konflikt o Cmentarz Orląt Lwowskich. Rozmawiając z historykiem sztuki, usłyszałam: „a czy wiesz, że kości na tym cmentarzu są pomieszane – polskie z ukraińskimi, ukraińskie z polskimi?”. To – jako pewien symbol – poruszyło moją wyobraźnię.

W mojej książce kondukt pogrzebowy z ciałem Marianny idzie przez Cmentarz Łyczakowski. Mija grób Marii Konopnickiej, Salomei Kruszelnickiej, Iwana Franki. A sama Marianna, moja bohaterka, była pół Polką, pół Rosjanką, walczącą o niepodległą Ukrainę. Mówiła o sobie: „jestem Ukrainką z wyboru”. We Lwowie takie historie zdarzają się także dziś.

Kwestie narodowościowe we Lwowie w latach 90. zaczęły odżywać.

W książce opisuję inne zjawisko. Piszę o „okupantach” – to Rosjanie, którzy zamieszkali we Lwowie po 1944 r. i pełnili rolę kolonizatorów. Nie chcieli uczyć się języka ukraińskiego, nie chcieli poznać historii i kultury miasta. Czuli się lepsi. O rdzennych mieszkańcach Lwowa mówili: „miejscowi”. Ci ludzie wciąż mieszkają we Lwowie, czekają na Putina – by ich „wyzwolił”.

Marianna wygłasza monolog dotyczący historii Ukrainy. Pisze Pani: „Mówiła o walkach o Lwów w 1918 r. i zdewastowanych mogiłach Strzelców Siczowych. Mówiła o wielowiekowym ciężarze rusyfikacji i »Rozstrzelanym Odrodzeniu«. Mówiła o niesłychanie niskim odsetku szkół, gdzie autochtoni mogą się uczyć w swoim języku”. Pani bohaterka po raz ostatni komunikuje się po rosyjsku, tego dnia przechodzi na język ukraiński. 

To był fenomen lat 90. Panował twórczy chaos: Związek Radziecki upadł, a jego obywatele próbowali powrócić do swojej tożsamości narodowej. Wielokrotnie obserwowałam, jak ludzie, których znałam, zmieniali język. Często czynili to, nie uprzedzając otoczenia – po prostu przechodzili z rosyjskiego na ukraiński albo z rosyjskiego na polski.
Mam mieszane uczucia, kiedy analizuję ten proces. Z jednej strony szanuję, że ktoś podejmuje próbę powrotu do swoich korzeni: uczy się ojczystego języka, mówi w nim z obcym akcentem i błędami, ale to jest język jego przodków i w nim chce się komunikować. Z drugiej strony czuję lekki strach, kiedy obserwuję „odcinanie się od jakiegoś języka”, który był na przykład językiem dzieciństwa. Człowiek podejmujący taką decyzję rezygnuje z części siebie. To nie zmienia mojego przekonania, że na Ukrainie powinien być jeden język państwowy – ukraiński, natomiast języki mniejszości narodowych powinny móc się rozwijać.

Nawet jeśli stwierdzimy, że rosyjski jest językiem imperialnym, to przecież dla wielu ludzi pozostaje on językiem ojczystym. Rezygnując z niego, rezygnuje się ze swojego dzieciństwa, ze swoich wspomnień, myśli. Z wysłuchanych w dzieciństwie bajek i piosenek. Zjawisko „zmiany języka” jest złożone i ciekawe, dlatego chciałam, aby moja bohaterka przeszła taką metamorfozę. Tym bardziej że wciąż możemy obserwować taki sposób powrotu do tożsamości narodowej.

Gdyby Ukraińcy rosyjskojęzyczni, polskojęzyczni czy węgierskojęzyczni uczyli się ukraińskiego i coraz lepiej go znali, to byłoby zjawisko pozytywne. Po wydarzeniach na Majdanie znany ukraiński rosyjskojęzyczny pisarz Andrij Kurkow powiedział, że język rosyjski na Ukrainie różni się od języka Putina – nasz rosyjski ukraiński jest językiem wolności.

Pani książka jest obecnie tłumaczona na ukraiński. Do kogo na Ukrainie ma trafić „Dom z witrażem”?

Ukaże się nakładem Wydawnictwa Starego Lwa, przekładu podjęła się Marianna Kijanowska – poetka i pisarka. Momentami czuję, że tłumaczenie jest lepsze od oryginału.

Książkę pisałam po polsku. Moim pierwszym językiem jest język rosyjski, ale wychowywałam się w otoczeniu trzech języków: rosyjskiego, polskiego i ukraińskiego. Kiedy brakuje mi któregoś z nich, czuję dyskomfort.
Jestem ciekawa odbioru książki na Ukrainie, szczególnie we Lwowie. Sądzę, że tam ludzie zwrócą uwagę na inne jej aspekty niż w Polsce. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, reporterka, ekspertka w tematyce wschodniej, zastępczyni redaktora naczelnego „Nowej Europy Wschodniej”. Przez wiele lat korespondentka „Tygodnika Powszechnego”, dla którego relacjonowała m.in. Pomarańczową Rewolucję na Ukrainie, za co otrzymała… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2015