Panmaglizm

Ci, którzy nie chcą zamykać Kościoła w oblężonej twierdzy, stali się głównym obiektem ataków zarówno przedstawicieli „obozu postępu”, jak i obozu „integrystów”. Ostatnio za wygłoszenie kilku prawd oczywistych zaatakowany został Szymon Hołownia.

06.08.2012

Czyta się kilka minut

Specjaliści w tym przedmiocie od dawna już dowiedli, że bezżeństwo publiczne jest prywatną rozpustą. Ten wzgląd głównie skłonił rząd angielski do skasowania klasztorów. Głośno utrzymywano, że sto tysięcy kobiet w Anglii prowadziło złe życie z powodu duchowieństwa” – pisał o celibacie w 1874 r. profesor New York University John W. Draper. Trzy krótkie zdania i trzy kłamstwa popełnione dla dobra postępu ludzkości przez wybitnego amerykańskiego chemika.

„Obliczono, że podczas najświetniejszego okresu papiestwa dziesięć milionów ludzi padło ofiarą fanatycznej nienawiści wywołanej »chrześcijańską miłością«, a ileż więcej było tajemnych ofiar, które zginęły pod wpływem celibatu, spowiedzi i przymusu sumienia – które nakładała wszechwładza papieska!” – pisał w tym samym czasie słynny biolog, Ernest Haeckel, profesor Uniwersytetu w Jenie. Można się spierać, ile w tym długim zdaniu zawarto kłamstw, ale pewne jest, że tak słowo „obliczono”, jak „10 milionów” oraz wielka liczba ofiar, „które zginęły pod wpływem spowiedzi” w żadnej mierze nie odpowiadają stanowi faktycznemu.

Dzieła obu sław naukowych – a mieli oni licznych naśladowców – doczekały się tłumaczeń na dziesiątki języków i milionów sprzedanych egzemplarzy, które w istotnej mierze kształtowały opinię o Kościele wśród intelektualnych elit Europy i Ameryki w XIX i XX stuleciu.

WOLĘ SIĘ MYLIĆ Z SARTRE’EM

Te potwierdzane autorytetem nauki opinie wybitnych profesorów stanęły mi przed oczyma w trakcie lektury tekstu „Nieświęte rodziny” z przedostatniego numeru „Newsweeka”, w którym opinie jednego księdza i jednego naukowca przedstawiono jako obiektywny, potwierdzony przez naukę opis rzeczywistości. Warunkiem koniecznym przy uprawianiu nauki jest bowiem możliwość weryfikacji wyników. I chociaż socjologii, a nawet ekonomii (ostatni kryzys – najlepszą ilustracją) daleko do statusu naukowego fizyki, matematyki czy chemii, to nawet będąca podstawą statystki probabilistyka nakłada surowe rygory dotyczące doboru próby, by można było poddać wyniki wielowariantowej analizie oraz oszacowaniu rozmiaru możliwych błędów.

Dlatego, niestety, jestem przekonany, że przedstawiony przez „Newsweek” raport o życiu seksualnym księży jest raportem napisanym pod z góry ustaloną tezę. Gdyby wedle takiej metodologii sporządzono tekst mówiący o polskim nacjonalizmie lub rotacji partnerów w związkach homoseksualnych, jego autorzy – całkiem słusznie – zostaliby rozerwani na strzępy.

Po pierwsze, jest prawie niemożliwe, aby uzyskać reprezentatywną próbkę do badań na temat erotyki księży, choćby z tego względu, że takie badania, nie tylko u celibatariuszy (tu szczególnie), bardzo głęboko ingerują w ludzką intymność.

Po drugie, bo pytania na ten temat dotyczą samooskarżania się księży o niewierność ważnym, publicznie podjętym zobowiązaniom moralnym.

Po trzecie wreszcie, bo populacja księży jest niejako zawodowo przywiązana do dyskrecji (po części jest to zwykła solidarność zawodowa i nieufność wobec ingerencji z zewnątrz, ale w znacznym stopniu jest to też związane z obowiązkiem dochowania tajemnicy ludzi licznie zwierzających się księżom, która w stopniu bezwzględnym obowiązuje w spowiedzi).

Że jest to raport „z tezą”, przekonuje mnie zresztą sam „Newsweek”, który małą czcionką podaje wypowiedź autora badań, że „w związki z kobietami angażuje się prawie 60 proc. duchownych” (nawiasem mówiąc, jest to określenie tak wieloznaczne, że mogę z całą powagą stwierdzić, iż w związki z kobietami angażuje się 100 proc. księży), z których 10-15 proc. posiada dzieci. Równocześnie bowiem wielką czcionką i czerwonym kolorem wybito dwa stwierdzenia: „60 proc. polskich księży utrzymuje kontakty seksualne z kobietami” oraz „10-15 proc. księży w Polsce ma dzieci ze swoimi partnerkami”. Zniknęło słowo „prawie”, „związki” zamieniono na „kontakty seksualne”, a liczbę księży posiadających dzieci znacznie zawyżono (już uczniowie podstawówki wiedzą, że 10 i 15 proc. wyliczone z „prawie” 60 proc., daje „prawie” 6-9 proc.).

Obawiam się, niestety, że jest to przejaw myślenia typowego dla „postępowych warstw” kultury Zachodu, przekonanych, że posiadanie „słusznych” poglądów zwalnia je z rygorów naukowości i uprawnia do bezpardonowej walki z tymi, którzy to kwestionują, uznając ich za broniących zabobonów wsteczników. Dość przypomnieć słynny „raport Kinseya” czy niemniej słynne badania Margaret Mead, które zostały skonstruowane, by „naukowo” dowodzić wszelkich tez promujących rewolucję seksualną. Rażące uchybienia metodologiczne i liczne krytyki w świecie nauki nie przeszkodziły w uznaniu poglądów Kinseya i Mead za „naukowy dowód” obalenia norm moralnych i seksualnych tabu.

Tę programową selektywność w przyjmowaniu i odrzucaniu argumentów znakomicie zdefiniowała Simone de Beauvoir, mówiąc, że „wolę się mylić z Sartre’em, niż mieć rację z Raymondem Aronem”. Bez porównania wyżej ceniąc Arona, wolałbym jednak posiadać rację z Sartre’em, niż mylić się z autorem „Opium intelektualistów” – przenikliwej analizy uwikłań europejskich elit w ideologie postępu. Na szczęście życie znacznie częściej pozwala mieć rację z Raymondem Aronem.

SZANTAŻ MORALNY

Niestety, z racjonalnymi argumentami trudno się przebić do opinii publicznej. Jeżeli bowiem napiszesz o merytorycznych błędach artykułu o łamaniu przez księży celibatu, możesz zostać zaatakowany za brak współczucia dla dramatu matek oraz dzieci. Jeżeli przypomnisz, że zarówno raport niemieckiej komisji rządowej, jak i raport sporządzony dla Kongresu USA pokazały, że wśród zarejestrowanych w wielu dziesięcioleciach przypadków pedofilii zaledwie parę promili dotyczy księży, i że równie zasadnie można pisać o pedofilii wśród dziennikarzy, reżyserów czy sprzedawców, to łatwo możesz otrzymać łatkę obrońcy księży dokonujących tych niegodziwych czynów lub aktywnego uczestnika akcji „zamiatania pod dywan”.

I wtedy już nie ma obrony.

Zarówno bowiem łamanie celibatu, jak i przypadki pedofilii są realnymi faktami, nie są to wyłącznie pojedyncze incydenty, co gorsze: są przypadkami amoralnych zachowań tych, którzy się mienią nauczycielami moralności i – co najgorsze – za każdym takim przypadkiem stoi konkretna tragedia kobiety lub dziecka.

Nadużycie polega więc na tym, by nagłaśniając konkretną, najczęściej drastyczną historię, poruszyć ludzkie sumienia i serca, a następnie ją uogólnić: „tak wynika z badań”, „eksperci potwierdzają” czy „podobnie rzecz ma się w innych krajach, w których Kościół posiada wpływy”. W ten sposób udaje się przedstawić bolesny, niekiedy patologiczny margines jako zachowanie typowe, przeciętne w całej populacji. A wtedy debata o poważnych, bolesnych problemach nieuchronnie zamienia się w pyskówkę.

Znacznie lepiej służy to rzecznikom „obozu postępu”. Kiedy bowiem krytykuje się ich – przedstawiając racje rozumu – za nierzetelność i jednostronność argumentacji czy za naciąganie statystyk, oni zawsze mogą odpowiedzieć odwołaniem się do racji serca – oskarżeniem o nieczułość na konkretną tragedię ludzką, o ignorującą konkretne fakty hipokryzję, o podszytą własnym interesem obronę instytucji.

Niestety tego typu nieuczciwości posiadają pełne obywatelstwo w głównym nurcie kultury Zachodu. Jak pisał Paul Hazard o encyklopedystach, najbardziej wpływowej grupie intelektualistów XVIII wieku: „Parodiowali kazania, wymyślali sprośne historyjki, nieprzyzwoite anegdoty, zaprawiając chętnie swoją polemikę szczyptą zmysłowej rozwiązłości. Przybierali nieoczekiwanie postawę ojców Kościoła, zarzucając chrześcijanom, że nie żyją zgodnie ze swym własnym prawem, z którego chwilę później szydzili. W rezultacie nie pozostawiali chrześcijaństwu niczego: żadnego innego śladu w historii poza złem, które wyrządziło, żadnej wartości, która zasługiwałaby na dyskusję, żadnego nawet pozoru cnoty”. Bez trudu zestawię kolekcję cytatów wpływowych intelektualistów nie tylko z XVIII, ale i z XIX oraz XX wieku, które dowiodą bardziej ogólnego charakteru tej tezy Hazarda.

Pro domo sua (acz mniejszy to ciężar gatunkowy) mogę sporządzić taką kolekcję dotyczącą Polski i naszego, XXI stulecia. Jednym z zabawniejszych przykładów byłby artykuł zamieszony w opiniotwórczym dzienniku dowodzący, że Euro 2012 było klęską Kościoła katolickiego w Polsce. Miał on bowiem unikalną szansę ewangelizacji, ale nie potrafił tego zrobić i miliony nominalnych katolików-Polaków świetnie się potrafiło bawić bez swego Kościoła. Pomijam już smętną ideologizację, która całą rzeczywistość zamyka w schemat „swój–obcy”, wedle którego jeżeli kibicowanie nie jest „polane święconą wodą”, to znaczy, że jest „antykatolickie”. Jestem jednak pewien, że gdyby w Kościele przygotowano szerszą akcję duszpasterską w trakcie mistrzostw, w tej samej gazecie – może nawet podpisany tym samym nazwiskiem – ukazałby się tekst piętnujący „klerykalizację Euro” oraz „niesmaczne i nietolerancyjne zawłaszczanie piłki nożnej przez katolików”.

Dla mnie jako duszpasterza szeroka, niekonfesyjnie pojęta „katolickość” objawiła się w tym, że Polacy masowo pokazali swoją otwartość i gościnność, znakomicie przekraczali bariery nacjonalizmów, potrafili się organizować i wspólnie bawić. Cieszę się też, że prognozy aktywistek i aktywistów organizacji feministycznych i gejowskich, iż Euro objawi światu powszechną w Polsce nietolerancję i polegać będzie głównie na masowym piciu piwa oraz wizytach w agencjach towarzyskich, okazały się chybione. Dobrze też, że takie smutne fakty jak bójki bandziorów przed meczem Polska–Rosja czy wypowiedzi pogardzające kobietami, Ukraińcami i Polakami (audycja w Eska Rock) okazały się odosobnionymi, powszechnie potępionymi, incydentami.

PROBLEM REALNY – REAKCJA FAŁSZYWA

Takie traktowanie Kościoła, nie tylko w Polsce, budzi wśród ludzi wierzących reakcję obronną. I jeżeli „obóz postępu” motywuje do działania przekonanie o posiadaniu moralnej racji (obrona ludzi krzywdzonych przez potężną instytucję i jej doktrynę), a także racji intelektualnej (naukowo dowiedziona nieuchronność postępu), niekiedy wspierana przez potwierdzanie swoich życiowych wyborów i zamiłowaniem do zwycięskich polemik, to podobne – niekiedy wręcz symetryczne – motywy kierują wieloma apologetami Kościoła. Tu również poczucie słuszności moralnej (obrona fundamentalnych wartości) i intelektualnej (przeciwnicy posługują się deformacją i dezinformacją) stanowi siłę napędową wielu akcji obronnych oraz polemik. Dochodzi do tego obrona własnych egzystencjalnych wyborów i poczucie uczestnictwa po stronie światłości (obrona krzyża, Kościoła, Chrystusa, Narodu) w zmaganiach z „ciemną stroną mocy”.

Jeżeli jednak krytykuję działania generowane przez takie motywy ze strony „obozu postępu”, to symetryczne reakcje ze strony moich braci i sióstr w wierze napełniają mnie smutkiem i niepokoją – są bowiem nieskuteczne i źle służą sprawie Ewangelii.

Dopóki z taką niezręczną obroną Kościoła występują nieliczne grupy działające na własną odpowiedzialność, sprawa nie jest najistotniejsza (wszak słuchacze Radia Maryja stanowią parę procent Kościoła w Polsce, a TV Trwam ogląda ułamek promila). W wolnym kraju, jeżeli się nie przekracza pewnych granic, każdy ma prawo do manifestowania swoich poglądów. Jeżeli jednak w tę obronę angażują się księża biskupi, a na swoje sztandary wciągają ją znaczące partie polityczne, sprawa staje się poważniejsza.

Jeżeli z okazji koncertu przyblakłej gwiazdy, która za wszelką cenę pragnie rozgłosu, katolicki dziennik publikuje list paru księży, sprawa jest incydentalna, acz sugestie owych księży, że żaden człowiek nie jest w stanie zrealizować takiej serii koncertów bez wsparcia Księcia Ciemności, a teledyski owej gwiazdy wolno oglądać w internecie tylko będąc w stanie łaski uświęcającej i po modlitwie do Ducha Świętego – pomijając wątpliwej jakości teologię – są w swojej poczciwości wodą na młyn „obozu postępu”.

Jeżeli jednak organizuje się publiczne modlitwy „przeciw koncertowi”, a we wszystkich kościołach archidiecezji odczytuje związaną z tym odezwę, sprawa staje się poważniejsza.

Podobnie jest z miejscem na pierwszym z multipleksów dla prawie nieoglądanej telewizji. Jej właściciele mają pełne prawo protestować przeciwko nieprzyznaniu – udzielanych, przyznajmy, wedle niejasnych kryteriów – możliwości do poszerzenia nadawania. Ale jeżeli z tego incydentalnego faktu (wszak TV Trwam nadal może nadawać na tych samych warunkach, może odwoływać się od decyzji i ubiegać o miejsce na kolejnych platformach) czyni się podstawowy miernik „wolności słowa w Polsce” oraz interpretuje go jako „frontalny atak na Kościół”, a w walkę o miejsce na multipleksie angażują się biskupi oraz główna partia opozycyjna, incydent przeobraża się w ogólnopolski problem polityczny oraz kościelny.

Zauważcie, bracia i siostry, że wielu przedstawicieli „obozu postępu” po prostu lubi te quasi-religijne wojenki, często je wręcz prowokuje. Podział na dwie zaciekle zwalczające się strony nie tylko leży w ich interesie – on jest dla nich celem. Jest ich zwycięstwem. Dla Polski jest to bardzo szkodliwe, dla Kościoła niedobre, lecz te wojenki w łatwy sposób przynoszą rozgłos, dodają punktów w sondażach, powiększają nakłady. A ponieważ spychają one Kościół na pozycje defensywne, gdyż są rozpoczynane pod hasłami „tolerancji”, „troski o odrzuconych”, „wolności poglądów” czy „walki z zakłamaniem”, więc obrona Kościoła nieuchronnie jest postrzegana jako opowiedzenie się po stronie nietolerancji, zniewolenia i hipokryzji w imię bezdusznej doktryny.

Najlepszą zatem reakcją jest spokojne i powściągliwe, racjonalne i konsekwentne przedstawianie swoich poglądów uwolnionych od ideologii i politycznych koniunktur.

LEKCJE Z RENANA

Jestem świeżo po lekturze studium „Życie i dzieła Ernesta Renana”, napisanego w 1886 r. przez zapoznanego w dzisiejszej Polsce ks. Stefana Pawlickiego. Wybitny ów ksiądz, rektor UJ, analizuje bardzo rzetelnie twórczość Renana, pokazując jej zalety, ale zarazem rozmijanie się ze stanem wiedzy oraz powierzchowny eklektyzm jego poglądów, podporządkowany tezie odzierania chrześcijaństwa z nadprzyrodzoności. Pisząc o „Życiu Jezusa”, zapewne najbardziej popularnej, a na pewno najgłośniejszej książce drugiej połowy XIX stulecia, wymienia jej wady i zalety, i zapytuje: „Dlaczego mimo tych stron ujemnych książka ta stała się głośną i pokupną?”. Odpowiedź, jakiej udziela, brzmi: „były warunki zewnętrzne, które ogromnie dopomogły książce. Naprzód oburzenie katolików”. Ksiądz Profesor, rozumiejąc reakcję wierzących, dodaje: „Oburzenie zaś było tem większem, im prawdopodobniej się zdawało, że massonerya kazała tę książkę napisać; że Napoleon III lub Rotschild nawet hojnie wynagrodzili autora. Dziś tego nikt nie przypuszcza, ale wtedy wszystko wydawało się możebnem”.

Po pierwsze zatem: im katolicy mocniej artykułowali swoje oburzenie, tym sprawa stawała się w Europie głośniejsza, a „obóz postępu” tym większe odnosił sukcesy. Po drugie, w ferworze walki łatwo uruchamia się całościowa, uproszczona optyka walki „światłości” z „ciemnością” oraz spiskowe tłumaczenie dziejów. Kościół francuski, który zapisał męczeńską kartę po Rewolucji Francuskiej, w XIX stuleciu – niejako nieuchronnie – związał się z politycznym obozem ancien regime’u, a bezlitośnie prześladowany przez liberalne państwo wspierał spiskową wizję dziejów i obronnie reagował nawet na mało istotne incydenty.

W złożonej sytuacji francuskiej taką ideologiczną postawę można się starać zrozumieć. Ale Kościół we Francji zapłacił za nią ogromną cenę i dopiero za pontyfikatu Jana Pawła II wyszedł z cienia minionego stulecia. 150 lat później w Polsce, gdzie losy Kościoła były odmienne, taka postawa – jeżeli zacznie dominować – może przynieść tylko szkody i na pewno znacznie wzmocni „siły postępu”.

Jeżeli jest jednak jakaś analogia pomiędzy XIX-wieczną Francją a dzisiejszą Polską, to jest nią sytuacja katolików chcących pogodzić ortodoksję z odczytywaniem „znaków czasu”, a więc ludzi broniących Kościoła przed atakami, ale uważających, że Kościół nie musi się zamykać w „oblężonej twierdzy” i winien także dostrzegać pozytywy w otaczającym go świecie. Szybko stali się oni głównym obiektem ataków zarówno przedstawicieli „obozu postępu”, jak i – często bardziej zajadłych – przedstawicieli obozu katolickich „integrystów”. Niektórych (jak ks. Lammenais’a) wyznawane poglądy przeniosły do agresywnie antyklerykalnego obozu socjalistów, niektórzy (jak Montalembert czy bp Doupanloup) pomimo szykan potrafili wytrwać w Kościele.

Ich historia stanęła mi przed oczyma, gdy zobaczyłem, z jaką zajadłością (członek „obozu świętoszków i hipokrytów”, „załgany pseudoliberalny i pseudodoktrynalny katolik”) „obóz postępu” zaatakował za wygłoszenie kilku prawd oczywistych Szymona Hołownię – dziennikarza, który zarazem niezmiernie jest nielubiany w integrystycznych kręgach Kościoła jako „sprzedający się walczącej z Kościołem TVN”.

Tak było dawniej, tak jest i dzisiaj, że ludzie otwarci na argumenty obu stron, szanujący odmienność opinii, ale posiadający poglądy i dążący do racjonalnej rozmowy, są najbardziej niebezpieczni dla ideologów wszelkiej maści: i tych „postępowych”, i tych „integrystycznych”.

I bardzo dziś brakuje w Kościele takich głosów jak ks. Romana Indrzejczyka, który zginął w katastrofie pod Smoleńskiem: „Jestem przeciw ciasnocie, oburzaniu się, potępianiu świata. Z wieloma sprawami nie zgadzam się, to jasne, ale uważam, że nie ma co tupać nogami. Nie można obrażać się na tych, co atakują ludzi Kościoła, bo często naprawdę mają za co. Albo przynajmniej wydaje im się, że mają za co. A nasze zachowania są często niezręczne”.

O tym też trzeba pamiętać. Zawsze należy uczciwie wnikać w racje drugiej strony. Trzeba też zachowywać zdrowy samokrytycyzm, który pomaga w dostrzeganiu własnych błędów i jest warunkiem nawrócenia.

CONTRA SPEM SPERO

Ja, człek z miernym skutkiem orędujący od początku III RP za dialogiem i wzajemnym szacunkiem, za odrzucaniem ideologii tak religijnych, jak świeckich, za dążeniem do racjonalnego rozważenia argumentów obu stron, przed 20 laty utworzyłem na łamach „Tygodnika” neologizm „panmaglizm”, sugerujący, że wszelka publiczna debata w Polsce toczy się na poziomie pyskówki z magla.

Wciąż jednak nie porzuciłem resztek nadziei. I marzy mi się, by w państwowych i komercyjnych telewizjach o związkach partnerskich czy problemie zapłodnień in vitro nie dyskutowali ze sobą populistyczny polityk (jako obrońca Kościoła) i ideologiczna feministka (jako rzeczniczka „obozu postępu”), którzy powodują wyłącznie tabloidyzację oraz wzmocnienie konfliktu (a także oglądalność!). By na przykład Tomasz Lis, wszak jeden z najważniejszych polskich dziennikarzy, w swoim programie potrafił wycieniować argumenty i rozważyć różne, nie tylko czarno-białe propozycje.

Warto byłoby zastanowić się np. nad takim poglądem Leszka Kołakowskiego: „Nie wiemy, w jakich rozmiarach rozmaite, z tradycji odziedziczone formy życia – rodzina, naród, społeczności religijne, rytuały – są ważne i są nieodzowne dla trwania i dla jakości życia społecznego. Nie ma żadnych racji do mniemania, że niszcząc te formy lub piętnując je jako irracjonalne, mnożymy szanse na zadowolenie z życia, pokoju, bezpieczeństwa i wolności, są natomiast liczne racje, by oczekiwać czegoś wręcz przeciwnego. Nie wiemy, co by się stało na przykład, gdyby została zniesiona rodzina monogamiczna”.

A zatem, zgodnie z sugestiami Kołakowskiego, zwolennicy osłabiania „rodziny monogamicznej” nie powinni wierzyć, że automatycznie dokonują moralnego postępu. Powinni też rozważyć koszty takiego procesu.

I zamiast wykorzystywać patologie życia rodzinnego do jego zwalczania, powinni raczej zmierzyć się z wynikami badań, że dzieci ze związków nietrwałych bywają bardziej znerwicowane, że jest wśród nich więcej prób samobójczych, częstsze są przypadki uzależnień i konfliktów z prawem, znacznie też częściej same zakładają nietrwałe związki. A przed podjęciem krucjaty przeciw „opresywnej instytucji rodziny” winni mieć także świadomość, że połowa dzieci urodzona w związkach nie-małżeńskich doświadczy rozpadu owych związków nim ukończy 5 lat (w przypadku małżeństwa będzie ich ponad 3 razy mniej), i że w takich związkach – statystycznie – więcej wydaje się na konsumpcję, a mniej na edukację dzieci.

Oznacza to, oprócz nieprzeliczalnych na żadną walutę ludzkich dramatów, również wielkie koszta społeczne i wydatki z budżetu państwa. Dodajmy do tego, że jak zauważa w „Gazecie Wyborczej” Jarosław Flis, analizując sytuację kobiet oraz dzieci po rozwodach i zerwaniu „związku partnerskiego”, do których znacznie częściej, zwłaszcza w trakcie „kryzysu wieku średniego”, doprowadzają mężczyźni: „dostarczenie możliwości zawierania związku, który będzie »prawie małżeństwem«, a w praktyce nie będzie z niego wynikać żadna odpowiedzialność względem drugiej strony, przyczyni się do dalszego osłabienia pozycji kobiet względem mężczyzn”. Czy z takimi kosztami liczy się „obóz postępu”?

Warto podobnie postąpić z problemem zapłodnienia in vitro. Po stronie „ma” można wpisać radość tysięcy par płynącą z rodzicielstwa, zmniejszanie luki demograficznej oraz stymulowanie postępu w medycynie prenatalnej i kreowanie pewnej liczby miejsc pracy. Po stronie „winien” należy jednak zapisać, nieposiadające wymiernej ceny, zniszczenie wielu zarodków, a więc indywidualnych ludzkich istnień. Do tego należy dopisać rodzicielskie dramaty, bo dzieci zapłodnione in vitro częściej rodzą się słabe i z poważnymi wadami. Dodać też trzeba straszliwy problem aborcji, gdyż w wyniku prowadzonej przed zabiegiem kuracji hormonalnej częściej zdarzają się ciąże mnogie i rodzice decydują się na aborcję dzieci, których nie przewidzieli w swych planach (a także by zwiększyć szanse urodzenia zdrowego dziecka).

Dodajmy do tego jeszcze – czego dowodzą badania w najzamożniejszych krajach świata – że odsetek żywych urodzeń przypadający na jedną próbę waha się między 1/5 a 1/4. Oznacza to, że przeciętnie należy dokonać co najmniej 4 prób zapłodnienia, a ponieważ całkowity koszt każdej takiej próby to co najmniej 10 tys. zł, mówimy o sumach bardzo poważnych. Należy też do nich dodać większe koszty porodu dzieci z zapłodnienia in vitro, jako że takie noworodki przeciętnie są słabsze, a także koszty leczenia, gdyż częściej rodzą się chore. I nie można zapomnieć, że w przypadku refundacji te spore kwoty, które obciążą budżet państwa, mogłyby być przeznaczone na ratowanie życia ludzi ciężko chorych.

Powie ktoś: demagogia. Nie, to medyczne i ekonomiczne realia. Pozaideologiczne, racjonalne argumenty dotyczące zarówno sfery egzystencjalnej i moralnej, jak medycznej, społecznej i ekonomicznej.

Czy da się o nich, i o wielu innych poważnych problemach, porozmawiać w Polsce i w Kościele z wzajemnym szacunkiem, czy też skazani jesteśmy na panmaglizm?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2012