Nelson Mandela: Olbrzym

Na stulecie urodzin Nelsona Mandeli przypominamy sylwetkę bohatera i symbolu walki z apartheidem, napisaną przez Wojciecha Jagielskiego.

10.12.2013

Czyta się kilka minut

Monument upamiętniający wieloletnie uwięzienie Nelsona Mandeli; dzieło artysty Marca Cianfanelliego znajduje się w Howick, na południe od Durbanu, w RPA. / Fot. Rajesh Jantilal / AFP / EAST NEWS
Monument upamiętniający wieloletnie uwięzienie Nelsona Mandeli; dzieło artysty Marca Cianfanelliego znajduje się w Howick, na południe od Durbanu, w RPA. / Fot. Rajesh Jantilal / AFP / EAST NEWS

Nelson Mandela panował jako prezydent RPA tylko pięć lat, a jedną trzecią prawie stuletniego życia spędził w więzieniach. A mimo to już za życia został okrzyknięty jednym z największych przywódców i mężów opatrznościowych współczesności.

Za życia też stał się Mandela żywym symbolem, ucieleśnieniem walki z wszelką niesprawiedliwością, niegodziwością, w obronie pokrzywdzonych i słabych. Niestrudzony, niezłomny i niezwyciężony – zdawał się być jednym z bohaterów baśni i legend, w których Dobro bierze w końcu górę nad Złem.

WIĘZIEŃ PROPONUJE UKŁADY

Ze wszystkich spotkań z Mandelą najbardziej utkwiło mi w pamięci to pierwsze, wiosną 1993 r., gdy nie przypominał olbrzyma, wyczekiwanego zbawcy, a raczej człowieka przegranego, nękanego przez wątpliwości i lęki. Może dlatego, że ujrzałem go w chwili, gdy przeżywał najtrudniejsze, najcięższe dni w swoim burzliwym życiu.
Minęły już trzy lata, odkąd po trwającej ćwierć wieku niewoli odzyskał wolność, a jego prześladowcy, prezydenci i ministrowie z białego rządu, zaczęli układać się z nim w sprawie sposobu unieważnienia ustroju apartheidu, rasowej segregacji, a także podziału władzy.
Tamten dzień, chwila triumfu, gdy Mandela opuścił więzienie, wydawał się już tak odległy, że nierzeczywisty. Nie stał się wcale zwieńczeniem długiej, trudnej drogi, lecz jedynie początkiem jej kolejnego etapu. Ciągnące się całymi latami rozruchy na ulicach czarnych przedmieść Johannesburga i Kapsztadu, strajki, międzynarodowy ostracyzm i sankcje doprowadziły państwo apartheidu na skraj bankructwa. Niedługo wcześniej taki sam los spotkał inne państwo-utopię, komunistyczne imperium Związku Radzieckiego. Zabrakło pieniędzy, by nadal utrzymywać wojsko, policję, sędziów, prokuratorów, a także płatnych szpicli, dzięki którym utrzymywały się porządki oparte na przemocy.
Obawiając się pogromów, a nawet krwawej domowej wojny, biali wypuścili Mandelę z więzienia, by stał się ich tarczą, bronił przed gniewem czarnych. Przez długie lata powtarzał im, że tak to się właśnie skończy, jeśli będą odmawiać czarnoskórym równych praw. Przez lata, w imieniu czarnej większości, której przewodził, proponował, by co prędzej rozpocząć rozmowy. W odpowiedzi spotykały go tylko odmowy i szyderstwo, że oto więzień skazany na dożywocie proponuje swoim strażnikom układy.
W końcu biali sami uznali, że dalej się tak żyć nie da, zrozumieli, że może być dla nich ostatnią deską ratunku. Chyba nawet trochę żałowali, że stało się to tak późno.

BIALI KONTRA CZARNI, CZARNI KONTRA CZARNI

Ale Mandela nie zdążył się jeszcze nacieszyć odzyskaną wolnością i nadzieją, że uda mu się dokończyć dzieło życia – obalenie apartheidu – gdy pojął, że biali wcale nie są z nim szczerzy, że grają z nim znaczonymi kartami. Owszem, unieważnili apartheid tego samego dnia, gdy zwrócili mu wolność. Ale rozmowy o nowych porządkach – a przede wszystkim o wyborach i przejęciu władzy przez czarnoskórych – toczyły się już trzeci rok i wciąż nie było widać ich końca.
Biały prezydent Frederik de Klerk, który kazał wypuścić Mandelę z więzienia i ogłosił kres apartheidu, teraz przeciągał rozmowy, mnożył żądania i warunki, od spełnienia których uzależniał przejście do następnego etapu rokowań. Domagał się, by w nowej Południowej Afryce biali mieli prawo weta wobec wszystkich decyzji czarnego rządu; upierał się, by liczyły się głosy poszczególnych ludów, a nie obywateli, bez względu na kolor ich skóry.
Za dnia biali i czarni przywódcy wykłócali się o zapisy do konstytucji ustanawiającej nowe porządki. Nocami zaś w prowincji Natal, krainie Zulusów, a także w czarnych przedmieściach Johannesburga trwała regularna wojna między zwolennikami i wrogami Mandeli. Ci pierwsi, znacznie liczniejsi, zwykle przegrywali, gromieni przez osiadłych w hotelach robotniczych Zulusów, którzy sami o sobie powiadają, że mają wojaczkę we krwi. Szybko wyszło jednak na jaw, że nie tylko swojej waleczności zawdzięczali Zulusi sukcesy w ulicznych bitwach. Na wojnę prowadzili ich, a wcześniej szkolili i zbroili, oficerowie z białej tajnej policji, którzy skrzyknęli się w szwadrony śmierci i mordowali zwolenników Mandeli, by nie dopuścić go do władzy.
Wtrącony na resztę życia do więzienia, nawet zza krat nawoływał, by po przemoc sięgać jedynie w ostateczności i tylko po to, by wymusić pokój. Ceną za jego wolność okazała się zaś trwająca trzeci rok krwawa wojna (zginęło w niej kilkanaście tysięcy ludzi), najkrwawsza w Południowej Afryce od czasów wojen burskich z początku XX stulecia.

ROZMOWY BEZ KOŃCA

Jego zwolennicy, którzy walczyli i cierpieli, domagając się uwolnienia go z więzienia, przychodzili teraz, żądając, by poprowadził ich na wojnę, w której odniosą wreszcie ostateczne zwycięstwo. Prosił ich o cierpliwość, a sam domagał się wyjaśnień od białego prezydenta. Ten jednak zapewniał, że o niczym nie wie, że sprawdzi, wyjaśni, a jeśli zajdzie konieczność, ukarze przykładnie kogo trzeba.
Ledwie za Mandelą zamykały się drzwi, a w którymś z czarnych przedmieść Johannesburga, w Soweto, Thokozie, Katlehongu czy Sebokengu, szwadrony śmierci i podburzeni przez nich Zulusi (biały rząd wmawiał im, że pod rządami Mandeli staną się sługami jego rodaków, Khosów) dokonywali kolejnego pogromu.
Mandela mógł tylko zrywać rozmowy z białymi. I robił to, wiele razy. Ale odsuwało go to od władzy, a jego zwolenników od chwili zwycięstwa, które ukoiłoby wreszcie ich gniew i narastającą żądzę odwetu, osłodziło gorycz wywalczonej wolności.
O to właśnie, o przeciąganie w nieskończoność rozmów na temat przekazania władzy, chodziło przeciwnikom Mandeli. Liczyli, że po ćwierćwieczu spędzonym w niewoli, w oderwaniu od świata, zacznie popełniać błędy. Kiedy na początku lat 60. wywożono go na zesłanie na wyspę Fok, lot na Księżyc wydawał się mrzonką, w Południowej Afryce nie znano jeszcze telewizji, na świecie trwała globalna zimna wojna między Zachodem i Wschodem, na południu USA, podobnie jak w Południowej Afryce, obowiązywała segregacja rasowa, nie cały jeszcze Czarny Ląd zdobył niepodległość. Najlepszym piłkarzem świata był Brazylijczyk Pele, a na listach przebojów królowali Beatlesi i Rolling Stonesi.
Kiedy wychodził na wolność, komunizm upadał, a wraz z nim mur berliński, Afryka była wolna, ale biedniejsza niż w czasach niewoli, ludzie sposobili się do lotu na Marsa, a Pele był już dawno na piłkarskiej emeryturze. I tylko Rolling Stonesi, jak dawniej, wciąż królowali na listach przebojów.

LEGENDA NA SZALI

Wypuszczając Mandelę na wolność biali liczyli, że podczas jego odosobnienia świat zmienił się tak bardzo, iż zanim się w nim odnajdzie, popełni dość błędów, by z ludowego bohatera i olbrzyma, jakim stał się w niewoli, skarlał do postaci zwyczajnego polityka, śmiertelnika ze wszystkimi jego wadami i słabościami.
Nie liczyli, że udaremnią mu zwycięstwo w wolnych wyborach, które miały nieuchronnie nastąpić. Wierzyli jednak, że obedrą go z legendy, obnażą, pozbawią tylu zwolenników, by jego wygrana w wyborach nie była już tak bezdyskusyjna. Mandela miał ich przeprowadzić przez niebezpieczny okres przejściowy, a potem, oswojony, ze związanymi rękami, coraz starszy i coraz bardziej schorowany, uwiarygodnić swoim nazwiskiem nowe, ale nie aż tak bardzo zmienione porządki.
Czy podejmując rozmowy z białym rządem – na własną rękę, bez uzgadniania tego z towarzyszami z Afrykańskiego Kongresu Narodowego – nie zdawał sobie sprawy, że jego ogląd sytuacji i polityczne kalkulacje mogą zupełnie nie przystawać do rzeczywistości? Zapewne przewidywał trudności. Ale zanim miał przekonać się o ich bezmiarze, wiedziony raczej politycznym geniuszem i intuicją niż rozeznaniem, uznał, że nie ma innego wyjścia, że nadszedł najlepszy moment. Zaryzykował, rzucając na szalę cały swój autorytet i legendę.
Życie okazało się trudniejsze, niż sądził; zawiódł się też na białym prezydencie de Klerku, któremu zaufał. Ten za dnia rozmawiał teraz z Mandelą o nowych porządkach, a nocami szwadrony śmierci, które jako prezydent powinien przecież kontrolować, dokonywały mordów, podżegały do wojny. Mandela nie próbował nawet ukryć wściekłości, gdy Komitet Noblowski przyznał mu pokojową nagrodę, ale kazał się nią podzielić z de Klerkiem.
Zawaliło się też całe życie osobiste Mandeli. Dopiero na wolności dowiedział się, jakie zniszczenia jego polityczna pasja spowodowała w jego rodzinie. Pozbawione ojca córki wdawały się w romanse i nieudane związki, syn popadł w alkoholizm. Żona Winnie nie podołała roli wiernej towarzyszki i pomocnicy supermana. Prześladowana przez policję, poddała się nienawiści i na cios odpowiadała ciosami jeszcze wścieklejszymi, stając się zaprzeczeniem wszystkiego, co jej mąż głosił zza krat.
Nie udźwignęła nawet roli Penelopy. Opuszczona przez męża i młodsza od niego o ponad 20 lat, wdawała się w rozliczne romanse, coraz mniej dbając nawet o dyskrecję. Mandela, niezwykle czuły, niemal przewrażliwiony na punkcie własnej godności, publicznie upokorzony przez Winnie, rozstał się z nią i ogłosił, że nie chce mieć z nią nic wspólnego.

DZIEŃ DECYDUJĄCY

Wiosną 1993 r. przebywał już ponad tysiąc dni na wolności, a jego zwycięstwo zdawało się odleglejsze niż w chwili, gdy wychodził z więzienia.
Właśnie wtedy zobaczyłem go na własne oczy po raz pierwszy. Na stadionie w Soweto podczas żałobnego wiecu po śmierci Chrisa Haniego, jednego z najważniejszych czarnoskórych przywódców, który – gdyby nie zginął – byłby dziś zapewne prezydentem RPA.
Haniego zabił biały zamachowiec, polski emigrant, a zamach miał ostatecznie zerwać rokowania Mandeli z białym rządem, popchnąć czarnych do odwetu. Wojsko i policja miały wystąpić w obronie białej rasy, zwyciężyć w krwawej, ale krótkiej wojnie, po której biali wykroiliby z Południowej Afryki własne państwo, nową burską republikę, oddając pozostałe ziemie czarnym w zamian za pokój. Zamach na Haniego miał zniszczyć wszystko, co Mandela chciał osiągnąć i czego w swoim mniemaniu był już blisko.
Pogrzeb Haniego na stadionie w Soweto miał być sądnym dniem dla Południowej Afryki. Spodziewano się, że kondukt żałobny przemieni się szybko w armię mścicieli, która ruszy dokonywać pogromów białych, obawiano się wybuchu wojny domowej. Przerażeni biali zamykali się w swoich wygodnych, bezpiecznych (jak im się do niedawna zdawało) domach, wykupywali żywność, lekarstwa, paliwo.
Kiedy Mandela wjeżdżał na murawę stadionu w otwartym samochodzie, dostojnie pozdrawiając trybuny niby król, który przyjmuje pokłony poddanych, w całej okolicy trwały w najlepsze zamieszki między jego zwolennikami a policją. Wokół sucho trzaskały karabinowe strzały, a nad Soweto unosił się czarny dym płonących barykad z samochodowych opon i podpalonych policyjnych wozów.

SMAK ROZCZAROWAŃ

W przeddzień pogrzebu widziałem, jak przemawiał w telewizji, w specjalnym wieczornym orędziu, w czasie zastrzeżonym zwykle dla przywódców państw. Miał zbolałą twarz, ale mówił głosem silnym, stanowczym, władczym. Tłumaczył, że nie czas na zemstę, że właśnie tego pragnęli zabójcy Haniego, który był mu bliski jak syn, że teraz, jak nigdy dotąd, trzeba zachować spokój i umiar. Mówił jak prezydent i wyglądał jak prezydent. Nawet ci biali, którzy jeszcze niedawno uważali go za diabła wcielonego, dostrzegli w nim wtedy przywódcę, któremu mogli powierzyć swe losy.
Jednak na żałobnym wiecu na stadionie, pośród stutysięcznego tłumu żądnego pomsty, w pierwszej chwili wydał mi się człowiekiem samotnym, udręczonym, zagubionym, osaczonym i przegranym. Młodzi na trybunach nie rozumieli starego Mandeli, tak jak nie rozumieli swoich rodziców i dziadków. Chcieli się bić i zwyciężać, a nie czekać na układy z wrogiem. A już na pewno nie słuchać kazań o pojednaniu i wybaczaniu.
Ale gdy sztywnym krokiem Mandela podszedł do mównicy, stadion zamarł w ciszy. Na ustawionej na murawie scenie wydał mi się wyższy, mocniej zbudowany, młodszy.
Amandla! – zawołał chrapliwym głosem do mikrofonu.
Ngawethu! – zawył tłum, wpadając w zachwyt na dźwięk bojowego zawołania.
Ale z każdym słowem Mandeli animusz tłumu gasł, a podniosły, wojowniczy nastrój gdzieś się ulatniał. Mandela odczytywał przemowę, nie mówił z pamięci. Z rzadka tylko zawieszał głos i podnosił wzrok znad rozłożonych na pulpicie kartek. Zerkał wtedy na trybuny znad okularów jak srogi belfer, karcący spojrzeniem niesfornych uczniaków.
Nie wyglądał na ludowego bohatera, bożyszcze tłumów, wojownika, rewolucjonistę, ani supermana, a wypowiadane przez niego słowa o walce i zwycięstwie brzmiały jakoś teatralnie. Wzniósł pięść na znak walki i zwycięstwa, ale brakowało w tym geście ognia, bojowości, wiary. Nikogo nie porywał, nikt już nie zrywał się na równe nogi, żeby wiwatować na jego cześć.
Widząc go, i ja poczułem mdławy smak rozczarowania.

ZWYCIĘSTWO

Ale zabójstwo Haniego, zamiast ostatecznie udaremnić wygraną Mandeli, tylko mu ją ułatwiło. I ocaliło go przed nieuchronną zdawałoby się groźbą, że straci zwolenników, a wraz z nimi otaczający go majestat i nimb niezwyciężonego.
Przyparty do muru, biały prezydent zgodził się wyznaczyć termin pierwszych wyborów, w których głos białych po raz pierwszy miał liczyć się tak samo jak czarnych, trzykrotnie liczniejszych. W takich wyborach wygrać mógł tylko Mandela.
Następnym razem, równo rok później, zobaczyłem go już w przypisanej mu przez świat roli zwycięzcy i bohatera. Po wygranych wyborach został pierwszym czarnoskórym prezydentem Południowej Afryki.
Przez następnych 20 lat, wyruszając w dziennikarskie podróże do Południowej Afryki, planowałem je tak, by choć przez chwilę zobaczyć Mandelę. Widywałem go jeszcze wiele razy: na wiecach urządzanych na piłkarskich stadionach, na konferencjach prasowych, państwowych uroczystościach, partyjnych zjazdach, przyjęciach wydawanych przez Afrykański Kongres Narodowy po kolejnych wygrywanych wyborach. A kiedyś wpadłem nawet na niego, gdy po głosowaniu pomylił wyjścia i wyrósł nagle tuż przede mną na żwirowej alejce.
Chciałem spotkać Mandelę, bo wydawało mi się, że tylko w ten sposób mogłem się przekonać, na czym polega ta jego niezłomna siła, która pozwoliła mu pokonać przeszkody, przezwyciężyć słabości i pozostać sobie wiernym. Byłem przekonany, że aby poznać tę tajemnicę, wystarczy mi krótkie spotkanie, chwila, kilka słów rozmowy.
Zresztą nie ja jeden – wszyscy bez wyjątku dziennikarze chcieli z nim porozmawiać. Pielgrzymowali do niego królowie, prezydenci, premierzy, mędrcy, poeci, atleci, pieśniarze. Zabiegali o te posłuchania jak o wizyty u uzdrowiciela, którego dotyk leczy z chorób i kalectwa, zapewnia zbawienie, czyni lepszym.

***

Był, bez dwóch zdań, olbrzymem, najniezwyklejszą i największą z postaci, które miałem szczęście przez ćwierć wieku spotkać na szlaku swoich dziennikarskich podróży. Zabiegałem o spotkanie z nim, o rozmowę tak długo, że stało się to prawie moją obsesją. Dziś czuję ulgę, że nie zostałem przyjęty na audiencji. O co miałbym go zapytać, mając do dyspozycji kwadrans? Nie należąc do jego znajomych, więcej czasu bym pewnie nie dostał. Jakie dobre pytanie miałbym mu zadać?
Zapamiętałem go najbardziej z pierwszego spotkania. Może dlatego, że było pierwsze, a może dlatego, że ujrzałem go w rzadkiej chwili, gdy olbrzym przeżywał chwile słabości, wydawał się najbardziej człowieczy.
„Czy teraz, gdy od nas odszedł, czeka nas już tylko nieuchronna klęska i pożoga?” – powiedział towarzysz Mandeli, arcybiskup Desmond Tutu, uhonorowany, jak on sam, Pokojową Nagrodą Nobla za walkę z apartheidem. – „Słońce wzejdzie jutrzejszego poranka tak samo, jak wzeszło dzisiaj. Nie będzie może świecić już tak jasno, ale przecież wzejdzie”.

POLECAMY: STRONA ŚWIATA - SPECJALNY SERWIS "TP" Z REPORTAŻAMI I ANALIZAMI WOJCIECHA JAGIELSKIEGO

 

MANDELA: KALENDARIUM ŻYCIA

18 lipca 1918: w wiosce Mvezo w krainie Thembu, wchodzącej w skład rządzonej przez białych Unii Południowoafrykańskiej, przychodzi na świat Rolihlahla Mandela. Siedem lat później biała nauczycielka w misyjnej szkole nadaje mu imię Nelson, które potem Mandela przyjmuje też na chrzcie.

1941: pragnąc uniknąć ożenku, jaki zaplanowała dla niego rodzina, Mandela porzuca studia prawnicze i ucieka do Johannesburga. Tam wkrótce zapisuje się do Afrykańskiego Kongresu Narodowego; po kilku latach staje się jednym z jego głównych przywódców.

1952: ukończywszy studia prawnicze, Mandela otwiera (wraz z przyjacielem Oliverem Tambo) pierwszą czarną kancelarię adwokacką w Johannesburgu.

1960: w miasteczku Sharpeville pod Johannesburgiem policja krwawo tłumi protest czarnych; ginie 69 osób, setki są ranne. Na wieść o tym w kraju wybuchają rozruchy, a biały rząd ogłasza stan wyjątkowy i delegalizuje ANC i inne organizacje wyzwoleńcze czarnych.

1961: uniewinniony w procesie o zdradę, Mandela otrzymuje zadanie stworzenia partyzanckiej armii ANC i zostaje mianowany jej pierwszym dowódcą.

1962: Mandela wyjeżdża potajemnie z kraju w podróż po Afryce, by zabiegać o pieniądze i polityczne wsparcie dla partyzanckiej wojny w RPA. Zatrzymuje się w Etiopii, by przejść półroczne szkolenie wojskowe. Ale zaledwie po dwóch miesiącach przerywa kurs i wraca do kraju na wezwanie towarzyszy. Wkrótce po powrocie zostaje aresztowany i skazany na 5 lat wi ęzienia za podburzanie do strajku i nielegalne przekroczenie granicy.

1963: Mandela odbywa wyrok na wyspie Fok pod Kapsztadem, gdy w wyniku policyjnej obławy na farmie pod Johannesburgiem aresztowane zostaje całe kierownictwo ANC. Przywieziony na proces z wyspy Fok, Mandela zostaje oskarżony o działalność wywrotową i spisek, mający wzniecić zbrojną rebelię i wojnę domową. Zostaje skazany na dożywotnie zesłanie na Fok.

1976: w Soweto młodzież wywołuje uliczne powstanie, które wkrótce przenosi się na inne czarne osiedla.

1980: przywódcy ANC postanawiają, by uwolnienie Mandeli uczynić sztandarowym hasłem ich politycznej walki z apartheidem.

1986: w Soweto i innych czarnych osiedlach wybucha nowe uliczne powstanie, a biały rząd ogłasza stan wyjątkowy. Mandela pisze w więzieniu list do białego rządu z ofertą rokowań pokojowych.

1989: Mandela sekretnie spotyka się z białym prezydentem Bothą, a następnie z de Klerkiem, który obalił Bothę w wyniku pałacowego przewrotu.

1990: na początku lutego de Klerk odwołuje ustrój apartheidu, a 11 lutego, po 27 latach więzienia, Mandela wychodzi na wolność.

1991: początek rozmów „okrągłego stołu” między przedstawicielami czarnych i białych w sprawie przyszłego ustroju kraju i pierwszych wolnych wyborów.

1993: zabójstwo Chrisa Haniego; pół roku później Mandela i de Klerk zostają laureatami Pokojowego Nobla.

1994: w pierwszych wolnych wyborach zwycięża ANC, Mandela zostaje pierwszym czarnym prezydentem RPA.

1999: Mandela składa urząd prezydenta i przechodzi na polityczną emeryturę.

2010: po raz pierwszy w historii piłkarskie Mistrzostwa Świata rozgrywane są na Czarnym Lądzie, w Południowej Afryce. Mandela po raz ostatni pojawia się publicznie tuż przed finałowym meczem i oficjalnym zakończeniem turnieju.

5 grudnia 2013: po długiej chorobie Mandela umiera w swoim domu w Johannesburgu. Zgodnie z jego wolą zostanie pochowany w wiosce Qunu, gdzie się wychował, na rodzinnym cmentarzu, gdzie spoczywają jego rodzice, siostra, a także dwaj synowie i córka.

 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, pisarz, były korespondent wojenny. Specjalista od spraw Afryki, Kaukazu i Azji Środkowej. Ponad 20 lat pracował w GW, przez dziesięć - w PAP. Razem z wybitnym fotografem Krzysztofem Millerem tworzyli tandem reporterski, jeżdżąc wiele lat w rejony… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2013