Nasze kochane błędy

Anna Streżyńska, prawniczka: Urzędniczy brak pokory i wyższość są straszne. Gdyby rząd miał odwagę, zrobiłby normę z kontaktów z biznesem.

19.11.2012

Czyta się kilka minut

Anna Streżyńska / Fot. Archiwum Prywatne
Anna Streżyńska / Fot. Archiwum Prywatne

ANNA STREŻYŃSKA: Przepraszam za spóźnienie, ale pociąg, którym dojeżdżam do Warszawy, się spóźnił. TYGODNIK POWSZECHNY: My właśnie chcieliśmy porozmawiać o państwie jako właścicielu i zarządcy. Koleje to najlepszy przykład, że państwo nie wie nawet, czy chce mieć ciastko, czy je zjeść. Jest właścicielem tego interesu i próbuje zachować jego wartość na wypadek przyszłej prywatyzacji, a jednocześnie nieudolnie próbuje realizować interes społeczny. Istnieje w tym celu nawet powołany regulator, czyli Urząd Transportu Kolejowego, ale państwo nie chce mu dać wielu uprawnień, a zwłaszcza – co jeszcze ważniejsze – pieniędzy. Żadna regulacja nie będzie działać, jeśli regulator nie będzie miał środków. Koleje to podręcznikowy przykład, jak państwo nie powinno się zabierać za interwencję publiczną. Nie dość, że to własność państwowa, to są jeszcze związki zawodowe, które mają własne cele ochrony pracownika. Rzadko, niestety, wszystkie te cele idą w parze, rzadko kiedy są możliwe do zrealizowania naraz. Zwykle taka możliwość nadchodzi w długim terminie, wcześniej zaś konieczne są zmiany i wyrzeczenia, które są być albo nie być dla przedsiębiorstwa, a krzywdzą przy okazji klientów i pracowników. Związkom nikt nie odbiera prawa do reprezentowania kolejarzy, ale wypowiedzi ich przedstawicieli sprowadzają się do tego, że państwo ma im wszystko zapewnić: by byli ładni i bogaci, a jak to ma zrobić, to problem państwa. W kolejach i w Poczcie Polskiej związki mają dużo do powiedzenia, a że niejeden Polak ma w rodzinie kolejarza albo listonosza, to za tym idzie rzesza wyborców, a takich wyborców się nie krzywdzi.
Jak więc demokratyczny rząd może przełamać opór związków czy innych interesariuszy i jeszcze wygrać kolejne wybory? To musi być rząd odważny i liczący się z tym, że nie zostanie wybrany w następnych wyborach. Tak zrobił rząd AWS-UW, który rozpoczął niepopularne reformy i przez to poległ. Dziś się go wspomina jako zły rząd, ale pod tym akurat względem był dobry. Owszem, popełniał błędy, ale nie wszystkich dało się uniknąć. Rząd PiS też odważył się np. na przełamanie trwającego dziesiątki lat monopolu telekomunikacyjnego i nowych telekomunikacyjnych oligopoli; rewolucyjne zmiany w telekomunikacji były jego dziełem, ale teraz pamięta mu się jedynie nagonki policyjno-medialne. Obecny rząd próbuje stać do wszystkich frontem, by go wszyscy lubili, co jest niemożliwe – bo gdy się stoi pośrodku (a tak stoi rząd), to zawsze musi się do kogoś stanąć tyłem.
Niechęć niedawnych liberałów do cięcia kosztów jest powszechna. Komisarz UE ds. budżetu Janusz Lewandowski na kolejną propozycję oszczędności w Unii odparł „Rzeczpospolitej”: „Nie zgadzamy się oczywiście z redukcją środków”. Nie chcę się wdawać w personalia, więc to, co powiem, nie odnosi się do komisarza Lewandowskiego, ale polityk na swoim stanowisku realizuje przede wszystkim zadania mocodawcy, w mniejszym stopniu własne wizje. Środki, o jakich mówimy, to środki pomocowe. Na nadziei na te środki zbudowane są, i to w wieloletnich perspektywach, budżety wielu publicznych i prywatnych przedsięwzięć, nie mówiąc o „kapitale ludzkim”. Każde cięcie jest zatem wyjątkowo bolesne. Z punktu widzenia UE to są wydatki budżetu, a na wydatkach teraz oszczędzamy. Rządowi chodzi o to, żeby oszczędności nie dotknęły nieproporcjonalnie mocno nowej Unii. Stąd niekonsekwentny może się wydawać liberalny polityk upominający się o wyższe wydatki. Ale oszczędności i reformy są nieuniknione. Oczywiście zawsze należy się konsultować, tylko trzeba być konsekwentnym i w końcu wskazać kierunki reform. Zresztą, reformy, jeśli są dobrze przygotowane, zakładają część osłonową. To jednak wymaga myślenia planowego, a nie myślenia strategiami, których u nas jest pełno.
Strategie wybiegają w następne dziesięciolecia, ale jednocześnie brak u nas planów, które przetrwałyby chociaż do kolejnej kadencji. Czym to jest spowodowane? Zwyciężają potrzeby bieżące. Piszemy strategie, ale nie wiem, kto – poza autorami – je czyta. Te dokumenty rzadko programują mechanizmy gospodarcze w długim ujęciu: raczej są to zbiory oczekiwań, haseł i odwołań do dokumentów międzynarodowych. Wszystko jest, owszem, ładne, ale nie wiadomo, jaką drogą te cele osiągnąć, jaka jest alternatywa i co będziemy robić, jeśli po drodze zmieni się sytuacja. I wreszcie: te strategie są oderwane od życia, bo ludzie, którzy mieliby je wdrażać, nie biorą udziału w ich pisaniu i potem ich nie znają. Za to niektórzy z nich muszą cyklicznie raportować ich wykonanie. Sama napisałam trzy strategie. Wszystkie zostały zrealizowane, a Polacy zaoszczędzili 26 mld zł na usługach telekomunikacyjnych. W trzeciej strategii wśród wielu innych był jeden cel kompletnie nieprzemyślany pod względem realizacji – nie został zrealizowany. To była dla mnie nauczka, do dziś uwiera.
Brak konsekwencji widać nawet przy budowie warszawskiego metra – każda kolejna ekipa miała własny pomysł. Bo ciągłość ma to do siebie, że źle się ją sprzedaje, trudno chwalić się dokonaniami poprzedników.
Chyba że się otwiera autostradę. Każda kolejna władza chce „wnieść własny wkład” albo zacząć zupełnie od nowa. Niechęć do zachowania ciągłości jest jednym z problemów władzy w Polsce. Ciągłość bowiem utożsamiana jest z brakiem pomysłu, a przecież jest wartością. Brak ciągłości nie tylko często powoduje błędy, ale także i bardzo długie przerwy w działaniu. A kilka miesięcy przerwy w realizacji projektu to strata wielu milionów złotych. Politycy i urzędnicy powinni ponosić odpowiedzialność za decyzje zmieniające postanowienia poprzedników i wstrzymujące prace. Będąc w UKE, na przestrzeni trzech miesięcy dwa razy uzgadniałam dokumenty o barierach inwestycyjnych w telekomunikacji. Uzgodniłam je we wrześniu 2007 r. z rządem PiS i od października 2007 r. zaczęłam je uzgadniać z rządem PO (do października 2008 r.), ponieważ żaden rząd nie wdroży projektu przyjętego przez poprzedników. Ile czasu się zmarnowało?
Co się zmieniło w postrzeganiu roli państwa w gospodarstwie w ostatnich latach? Czy to kryzys wymógł nowe podejście i mówienie o funduszu inwestycyjnym, spółkach strategicznych? Przed dekadą tak się nie mówiło. Dużo zmieniły środki unijne, które do nas przyszły. Te pieniądze jednym cięciem przekreśliły myślenie o liberalnej gospodarce – rozpowszechniło się założenie, że interwencjonizm jest czymś oczywistym.
Unia nas uczy socjalizmu? Unia jest najbardziej socjalistycznym organizmem, jaki istnieje na świecie, ale przecież lubimy socjalizm, w głębi duszy oczekujemy go. Komisja Europejska zachowuje się jak kierownictwo RWPG: jest socjalizm gospodarczy, centralne sterowanie, strategiomania, czyli dokumenty w rodzaju strategii lizbońskiej, która miała na celu uczynić z Europy potęgę gospodarczą większą niż USA. Oczywiście nic takiego się nie stało.
Chce nas Pani przekonać, że Unia nam szkodzi? Sami sobie szkodzimy. Unia jako Europejski Obszar Gospodarczy, bez całej otoczki politycznej, to naprawdę dobre rozwiązanie – a naprawdę wspaniałe jest to, że przejęliśmy system regulacji i ochrony konkurencji, zasady swobody działalności gospodarczej, ochronę własności itp. Konieczność działania w ramach wspólnego rynku – skoro przynosi korzyści, to musi się wiązać z kosztami. Weszliśmy także do wspólnotowego układu politycznego i w nim musimy realizować interesy Polski, szanując partnerów i wymagając szacunku. Socjalizm UE wkrada się do naszej mentalności poprzez pieniądze pomocowe, których nie umiemy mądrze wydać. Przeciętny obywatel, także pod wpływem unijnej kampanii informacyjnej, przyswoił sobie, że te pieniądze są nam dawane, a nie zostały zarobione; że te pieniądze nic nas nie kosztują, więc wkradło się myślenie, że jak raz dali – to znów dadzą. Na sektor telekomunikacji w Polsce Komisja Europejska przeznaczyła 1,5 mld euro, wydatkowanie tych środków nie było i do dziś nie jest w żaden sposób skoordynowane, żeby uniknąć nieefektywnych decyzji. Efekt – wydano 6 proc. Skoro już mamy interwencję państwa w postaci unijnych pieniędzy i wkładu z budżetu, to winniśmy się starać, by jak najmniej niszczyła konkurencję i jak najbardziej stawiała na rozwój. Ktoś powiedział, że za dużo ładujemy w beton, a za mało w rozwój. Rzeczywiście poprzednia perspektywa była totalnie „betonowa” – mosty, drogi i koleje. Owszem, nadganialiśmy zaległości sprzed dekad, ale to, co szło w nowe technologie, było bardzo efemeryczne. Skoro dostajemy te pieniądze, inwestujmy je w przyszłość, niech one na nią pracują.
Obok interwencjonizmu zmieniło się też podejście do kapitału zagranicznego – już nie słyszymy, że biznes nie ma narodowości. Odruchy kolonialne są o wiele silniejsze niż odruchy integracyjne. Są trwalsze i lepiej wyćwiczone w wielu krajach Europy. Biznes nie ma narodowości w tym sensie, że jeśli widzi gdzieś tańsze koszty, to się tam przeniesie. Nie znaczy to jednak, że korzyści z tego interesu będą lokowane na miejscu. Bliższa ciału koszula i zarobione pieniądze zawsze będą trafiały do macierzystego kraju. Tak samo naturalny jest odruch natychmiastowej ucieczki w czasach kryzysu i zwijania się do swojej norki. Tymczasem ekonomiści lubują się w sformułowaniach abstrahujących od zachowań psychologiczno-społecznych. Firmy to nie są jednak organizmy odhumanizowane i kierują się tym, czym ludzie tam pracujący, a ci z kolei mają własne poglądy i postawy, całkowicie naturalne.
Mają też lojalność polityczną. Działa na naszym rynku France Telecom, który jest tego sztandarowym przykładem. Tam mianowanie prezesów jest czysto polityczne – te osoby pełniły kiedyś funkcje doradców polityków, były urzędnikami państwowymi, a dziś są prezesami spółki. Reprezentują interes Francji, bo France Telecom jest firmą państwową. I nie mają jakichkolwiek sentymentów. Będąc prezesem UKE, pytałam, jakie są ich plany w stosunku do polskiej spółki. Ich odpowiedź dotyczyła tylko poziomu przychodu przynoszonego przez TP S.A. Była to spora pozycja w dochodach francuskiej firmy, więc byli gotowi zostać w Polsce, ale jasno mówili, że nie zamierzają inwestować w nasz rynek. Wykonują swoje zadanie, bo będąc byłymi politykami i urzędnikami francuskimi, mają stuprocentowy obowiązek dbania o państwo francuskie. Tak jak francuscy politycy za swój obowiązek uznają dbanie o prywatne francuskie firmy. Powinniśmy robić to samo.
W Polsce między państwem a biznesem próbowano postawić mur. Czy to słuszne? W czasie swojej pracy w UKE spotykałam się z biznesem i wszystkie te spotkania były odnotowane w kalendarzu. Ignorowałam zaczepki, że to niezdrowe zbliżenie z biznesem. Więcej: namawiałam współpracowników, żeby uczyli się od przedsiębiorców. Bez słuchania biznesu niczego się nie dowiemy, możemy tylko szkodzić. Urzędniczy brak pokory i wyższość są straszne. Gdyby rząd miał odwagę, zrobiłby z kontaktów z biznesem normę. Przejrzystość, jawność i otwartość (oraz, oczywiście, kontrola) zastąpi te wszystkie mury i zakazy, które nigdy nie będą tak skuteczne w walce z niezdrowymi powiązaniami, dodatkowo zaś odgradzają od rzeczywistości. A przecież każdy ma przyjaciół w biznesie, ja jestem z większością ludzi z branży telekomunikacyjnej po imieniu. Nie przyszliśmy znikąd: żeby dobrze wykonywać swoje funkcje, musimy mieć jakieś doświadczenie. To właśnie podczas mojej kadencji zostało zawarte niemające precedensu porozumienie organu administracji, prezesa UKE, z przedsiębiorcą, Telekomunikacją Polską, które doprowadziło do podporządkowania się przez TP regulacjom i skupienia się przez spółkę na inwestycjach. Można zatem było działać nie władczo, ale w interesie publicznym i całkowicie przejrzyście.
W Polsce, na wzór m.in. Francji, też powstała idea tworzenia narodowych czempionów – wielkich strategicznych spółek. Pomysły na zintegrowanie producentów czy dostawców usług nie zawsze są złe, czasem pozwalają osiągnąć ekonomię skali lub zachować niezależność sektora od innych gospodarek, albo uzyskać jakieś gospodarcze synergie. Pod warunkiem współpracy rządu z UOKiK i uwzględniania przez rząd interesu konkurencji i konsumentów, a przez UOKiK racji biznesowych i zmian rynkowych (szczególnie w ujęciu wieloletnim), to wszystko jest do zrobienia. Co do zapowiadanej spółki Inwestycje Polskie, to poza nazwą, która brzmi ładnie, nic przecież nie wiemy. Osobiście jestem pełna uznania dla przedwojennych dokonań gospodarczych, dokonywanych wielkim wysiłkiem państwa i centralnie zarządzanych, ale na zasadzie wyjątku, w ściśle zdefiniowanym zakresie, bez niepotrzebnego wyręczania rynku, z określonymi bodźcami gospodarczymi i społecznymi, no i pod kierownictwem najlepszych z najlepszych.
Tu dochodzimy do punktu nominacji na szefów spółek skarbu państwa. Mówi się, że powstanie Komitet Nominacyjny, żeby odpolitycznić te nominacje. Z drugiej strony, ustawa kominowa ponoć zniechęca profesjonalistów, bo więcej zarobią w prywatnych firmach. Z reguły jest tak, że do administracji i spółek przychodzą ludzie politycznie związani. To „nagroda” za długotrwałą i lojalną działalności polityczną. Warto jednak pamiętać, że nawet w takim przypadku ktoś może się okazać dobry na stanowisku. Radziłabym się pogodzić z tym mechanizmem. Tego nie unikniemy. Trzeba tylko dbać, by do administracji i polityki szli ludzie z poukładanymi głowami. Pracując w administracji i spółkach skarbu państwa, ludzie muszą mieć spokojną perspektywę, a nie codziennie myśleć o studiach dzieci i kredytach. Pomysł, żeby organizmem państwowym, czyli ogromną wielobranżową firmą, która ma w dodatku cele publiczne i od której jest zależne 38 mln Polaków, mieli zarządzać ludzie słabo opłacani, jest wisielczy. Niestety, kolejne rządy i prasa podsycają populistyczną ocenę administracji jako zbiorowości leni i szkodników (w czym oczywiście niektórzy urzędnicy mają swój smutny udział).
Ekipa Tuska nie zerwała też z tradycją omijania korpusu służby cywilnej przy nominacjach, o absolwentach KSAP nie wspominając. Trochę się nie dziwię. Absolwenci KSAP-u, którzy do mnie trafiali, mieli, co charakterystyczne, bardzo dobre mniemanie o sobie, duże ambicje, imponujące wykształcenie teoretyczne i zero wiedzy praktycznej. Swego czasu szefowie służby cywilnej pytali szefów urzędów, czemu nie zatrudniają absolwentów KSAP – odpowiedź zawsze była ta sama: oni się nie sprawdzali, szczególnie w wyspecjalizowanych urzędach. Każdy szef urzędu woli myślącego praktyka od obłożonego procedurami urzędnika.
Wierzy Pani w konkursy na stanowiska? Konkursy też nie dają pełnej odpowiedzi o kwalifikacje. Np. przychodzą ludzie znający kilka języków, ustawy na pamięć, ale w praktyce okazują się niedecyzyjni lub z gatunku „to się nie da zrobić”. W UKE doszliśmy do czterostopniowych naborów, angażowaliśmy nawet psychologa, a i tak zdarzały się pomyłki. Naturalne jest, że ludzie wolą pracować z tymi, z którymi już wcześniej pracowali, którzy się sprawdzili. Niestety może to prowadzić do republiki kolesiów i stąd pomysł na konkursy. Nic, moim zdaniem, nie zastąpi jednak odpowiedzialności szefa urzędu za jego działania; jeśli odpowiedzialność będzie realna, natychmiastowa i dotkliwa, to zatrudniani będą fachowcy, a ci fachowcy będą zatrudniać fachowców.
Może Pani powiedzieć coś optymistycznego na koniec? Czegoś chyba się nauczyliśmy przez te 20 lat. Przede wszystkim odzyskanie niepodległości pozwoliło nam się rozwijać, a także robić błędy – wreszcie na własny rachunek. Sami wybraliśmy sobie przyjaciół, sami wkroczyliśmy na swoje drogi, a nawet jeśli nasze wybory polityczne czy ekonomiczne nie były satysfakcjonujące, to były własne. Zagrożenia dla demokracji możemy wytykać palcami i mówić o nich głośno. Wszystkie ścieżki, którymi przeszli inni, są dla nas dostępne i możemy się uczyć na cudzych błędach, unikając własnych, wystarczy tylko chcieć. I co dla mnie najważniejsze: jest internet, dzięki któremu władza, i to nie tylko krajowa, liczy się ze społeczeństwem bardziej niż kiedyś. A to dopiero początek; w Polsce powszechny internet ma dopiero dwa lata, bo przed dwu laty osiągnęliśmy 50 proc. penetracji gospodarstw domowych usługą internetową. Przejmujemy państwo.  
ANNA STREŻYŃSKA jest prawniczką. Była doradczynią ministrów łączności w rządzie Jerzego Buzka, a latach 2005–2006 – wiceministrem transportu i budownictwa. W latach 2006–2012 była prezeską Urzędu Komunikacji Elektronicznej. Zasiada w radzie Instytutu Wolności.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2012