Czarna mamba

Nie znosi podlizywać się politykom i jeść w pracy. Dla przeciwników "nawiedzona baba". Dla zwolenników "dziewucha z jajami". I choć nie bryluje w mediach, Polacy uważają ją za jedną z najbardziej wpływowych kobiet w kraju.

05.03.2008

Czyta się kilka minut

Anna Streżyńska / Fot. Bogdan Krężel /
Anna Streżyńska / Fot. Bogdan Krężel /

Pewnego dnia zabolała ją głowa i zemdlała. Potem się ocknęła i usiadła za biurkiem. Tylko później, nie wiedzieć czemu, nie mogła utrzymać się w pionie; ciało jakoś przechylało się w lewo. Jak to zobaczył jeden z kolegów, to zawiózł ją do szpitala.

Sprawa mózgu

Natychmiast trafiła na stół - to był krwiak, lekarze mówili, że zapewne na tle ciśnieniowym, dlatego że naczynia krwionośne ma słabe, bo niedospane i niedożywione. Miała dwie trepanacje czaszki. Nakazali pół roku zwolnienia, wróciła po dziewięciu dniach.

- Wiedziałam, że dłużej nie mogę, bo to byłby dla Urzędu cios w plecy, wszystko by się rozleciało. Poza tym sama bym nie wytrzymała - mówi Anna Streżyńska. Zatem nakładała chustkę, która zasłaniała pół ogolonej głowy (drugiej połowy ruszyć nie pozwoliła) w taki sposób, żeby wyglądało, że ma z tyłu koński ogon. Gdy pierwsza połowa odrosła, włosy wyrównała - to dlatego ma teraz krótsze. To nie był pomysł żadnej wizażystki.

Po tym wypadku, owszem, starała się wychodzić wcześniej, to znaczy przed osiemnastą, i coś w pracy zjeść, ale w Urzędzie Komunikacji Elektronicznej nie ma bufetu, trzeba by zaglądać do okolicznych firm, a to by oznaczało więcej niż pół godziny straty - kalendarz jest zbyt napięty. A więc wszystko wróciło do normy.

Kiedy w połowie stycznia odbierała Nagrodę im. Andrzeja Bączkowskiego dla najlepszego urzędnika państwowego, na pytanie, co jest źródłem jej sukcesu, odpowiedziała: m.in. kontrolowanie wszystkiego od A do Z. Bo jak nie czuje, że wszystko ma na oku, to się boi, że coś będzie nie tak. Więc czyta papiery wchodzące i wychodzące - kilkadziesiąt tysięcy rocznie, oraz adresowane na UKE e-maile. Bywa, iż sama odbiera ich dziennie dwieście. Na większość odpowiada osobiście, szczególnie na te nieprzychylne. Bo ich adresaci to też przecież podatnicy, więc warto ich do swoich racji przekonać. I czy tak samo nie zrobiłby Jacek Herde?

Doktora Herde Streżyńska poznała w swojej pierwszej pracy, w Urzędzie Antymonopolowym, skąd chciała uciec po trzech miesiącach, bo nie dało się znieść tej specyficznej duchoty właściwej biurokratycznej machinie, co to kręci się siłą własnej inercji w oderwanym od rzeczywistości, nikomu niepotrzebnym kołowrocie. Aż on tam przyszedł i został dyrektorem jednego z departamentów. Zasadniczy (słowo, które odegra w tej historii pewną rolę, warto je zapamiętać), trudny w kontakcie, mrukliwy, dlatego na początku nikt go nie lubił. Tym bardziej że się czepiał. Co człowiek przynosi mu na biurko jakiś dokument, to on go oddaje upstrzony poprawkami, uwagami, odnośnikami: "proszę poprawić". Za drugim, trzecim razem to samo: ciągle kręci nosem.

Streżyńska: - Szkolił nas batem. Bo chciał, żebyśmy używali mózgu. Ale jak zauważył, że ktoś zaskoczył, pozwalał na dużą samodzielność. Poza tym nigdy nie wrzeszczał, nie uderzył pięścią w stół. Wydawało się, że spływają po nim personalne intryżki. A z pracy wychodził ostatni.

Umarł na raka żołądka.

Na zawał serca umarł Andrzej Bączkowski, ten od Nagrody.

I gdy prezes Streżyńska o tym opowiada, beznamiętnie, rzec można: obojętnie, to wydawać by się mogło, że i w tym spokoju, i w czymś gorzkawym w wyrazie twarzy, i w sylwetce, której nadmierną szczupłość uwydatnia ciemny strój, i w spojrzeniu zdradzającym brak snu czai się jakaś gotowość na zatracenie.

- O nie, ja się nie zamierzam zatracić - zapewnia jednak. - Lubię żyć.

Start

Gdy z początkiem rządów Kazimierza Marcinkiewicza zostaje szefową UKE (powołanego po to, żeby nadzorować rynek telekomunikacyjny, cywilizować go i tak regulować, by nie odbiegał od europejskiego prawa i stawał się konkurencyjny), serwuje swoim niedorosłym córkom, wściekłym, że znów jej w domu nie będzie, metaforę z rowerami: - Więc wchodzicie do sklepu. Julka chce górski, z dwudziestoma przerzutkami, czerwony, droższy. Emilka zwykły, miejski, zielony, tańszy. Rozglądacie się, a tu klops: wszystkie różowe i jednakowo drogie, a sprzedawca zapytany, dlaczego nie macie wyboru, warczy. Na szczęście w sklepach z rowerami już tak nie jest. A ja chcę, żeby tak nie było z telefonami i z internetem.

I trochę się udobruchały.

Kiedy w pierwszą rocznicę prezesowania zakłada swój blog, internauci szaleją: "Brawo, tak trzymać!", "Pani Aniu, jest pani naszą bohaterką". Niektórzy pytają: "Co to za baba jest?". Ktoś odpisuje: "To czarna mamba telekomunikacji", inny dodaje: "Dziewucha z jajami". Za te "jaja" podziękowała oddzielnie.

Ludzie jej kibicowali, bo od pierwszych dni urzędowania zabrała się za ucieranie nosa Telekomunikacji Polskiej SA, monopoliście na rynku. Na starcie obiecała, że spadną ceny usług. I nie mija parę miesięcy, a faktycznie: obniżają się stawki za dostęp do szerokopasmowego internetu; Telekomunikacja obcina opłaty za Neostradę. Potem UKE wojuje, żeby nie wymuszano na nas haraczu za abonament telefoniczny, jeśli korzystamy tylko z internetu. Forsuje takie zmiany w prawie telekomunikacyjnym, które dają szansę mniejszym operatorom, by odtąd mogli korzystać z infrastruktury monopolisty. Nakłada na TP SA wielomilionowe kary za łamanie prawa i opieszałość w stosowaniu nowych przepisów.

Skutek? W ciągu dwóch lat Polacy zaoszczędzili sześć miliardów złotych, a w sondażu najnowszego miesięcznika "Forbes" Streżyńska ląduje na drugim (po Danucie Hübner i przed Moniką Olejnik) miejscu wśród najbardziej wpływowych kobiet w kraju.

Ale to nie bajka, więc ta historia ma i mniej przyjemny wątek.

"Pani jest tragiczna"

Krótko po operacji, jeszcze na przepustce szpitalnej, Streżyńska informuje w programie "Warto rozmawiać", że spotyka się z groźbami ze strony niektórych przedstawicieli dużych telekomunikacyjnych spółek. Dzień później w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" precyzuje: "To zawsze były luźne, nieco żartobliwe wypowiedzi podczas spotkań w gronie związanym z rynkiem telekomunikacyjnym. Żartowano, że czas eleganckiego sporu się skończył i teraz nadchodzi etap walki. Raz padło stwierdzenie, że gdybym była prywatnym przedsiębiorcą i tak wchodziła w drogę innym, to pewnie bym już nie żyła".

- Od początku miałam świadomość - mówi dziś - że przeciwko mojemu Urzędowi stoją miliardy dolarów, potężne firmy i interesy ich właścicieli. Więc jak zaczęły docierać do mnie wieści, że Telekomunikacja zatrudnia agencję "czarnego PR-u", która ma się zająć moim życiorysem, to się nie zdziwiłam. Ale nikt nie chce być obrzucony błotem, bo potem zawsze coś się przykleja.

Dlatego bierze się na sposób: zawsze, gdy dowiaduje się o planowaniu jakiejś "piarowej" akcji, błyskawicznie uprzedza media.

W tym czasie pod jej blogiem pojawiają się anonimowe wpisy: "Pani Regulator, pani jest tragiczna. Może i TP nie jest idealna, ale wysysanie z niej pieniędzy to nie metoda". "Większość pani działań szkodzi rynkowi, zamiast go cywilizować". Czasem nadawcy kpią: "Nawiedzona. Jakby poszukiwała Graala albo Ducha Świętego".

"Doktrynerka - kąsa ją na żółtych stronach »Rzeczpospolitej« anonimowy pracownik monopolisty. - Podejmuje decyzje bez zrozumienia dla detali telekomunikacyjnej branży".

Niekiedy, późną porą, gdy w Urzędzie straszą już tylko znieruchomiałe pieczątki, Anna Streżyńska bierze do ręki gumową imitację myszki komputerowej i ciska nią w ścianę - tak odreagowuje codzienny stres. Potem wraca do zajęć.

Alina Kozińska-Bołdyga, znajoma Anny od dwudziestu paru lat: - Ona czerpie siłę z tradycji, w jakiej została wychowana, i z doświadczeń wczesnej młodości w stanie wojennym. Jak mało kto potrafi wykorzystać ten kapitał w czasach wolności.

Babciu, nie nadążam

Anna, córka inżyniera telekomunikacji ("prawda, że to zabawne?") i absolwentki historii sztuki, przychodzi na świat w 1967 r. Z dzieciństwa ma z ojcem m.in. takie wspomnienie: - A co to znaczy? - pyta, gdy przechodzą obok muru, na którym ktoś namalował farbą "KOR" i "KPN", i kotwicę. Ojciec tłumaczy, wymienia nazwiska: Kuroń, Romaszewski, Michnik, Moczulski, Lipski. I że kotwica to symbol Polski walczącej.

W domu o komunizmie mówi się otwartym tekstem: plaga. Tylko przestrzega się dzieci, żeby nie rozmawiały o tym z obcymi, bo to niebezpieczne.

Z matką wędrowali po kraju i poszukiwali architektonicznych perełek, często w kompletnej ruinie. - Patrzcie - mawiała - jakie mamy w Polsce skarby.

Anna wędruje tak do dzisiaj; wpada do pierwszej lepszej dziury i te skarby wyławia. Fotografuje.

Ale dzieciństwo to przede wszystkim dziadkowie. Ci ze strony ojca, Maria i Władysław, uprawiali ziemię we własnym majątku pod Lwowem, skąd uciekli w ostatnim roku wojny, żeby w końcu osiedlić się w Jarosławiu. Biednie żyli, ale za to jak tam smakowały wakacje! I pamięta, jak Maria, niezwykle zasadnicza (ponownie zwróćmy uwagę na to określenie), surowa - gdy się coś zbroiło, nie było zmiłuj się - goniła ich do pacierza. I jak Władysław, łagodny, jowialny, sadzał ich na kolana i snuł pełne grozy opowieści.

Jednak najbardziej frapująca była u dziadka ręka, której nie miał. Bo pomagając sobie drugą i różnymi narzędziami, wyczarowywał - a to szkatułki obite mosiądzem i wyściełane aksamitem, a to cudeńka na choinkę, a to ozdoby do domu.

Streżyńska: - Całymi latami przypatrywałam się, jak on - zamiast biadolić "olaboga, ale ze mnie nieszczęśnik" - nie poddaje się, idzie do przodu, jakby nie jedną rękę miał, a dziesięć. Ja go do dziś widzę.

W tej rodzinie, zresztą, zawsze się szło, byle jeszcze krok dalej, byle jeszcze odrobinę. Byle nie stanąć.

Jerzy, dziadek ze strony matki, budowlaniec, zszedł z budowy dopiero w 83. roku życia, dwa miesiące przed śmiercią, gdy zapadł na raka trzustki. Babcia, Halina, 85-letnia, uczy się właśnie hiszpańskiego i niemieckiego, chodzi na gimnastykę na AWF i jak idą razem ulicą, to Anna prosi:

- Babciu, nie tak szybko, bo nie nadążam.

I im więcej czasu upływa, tym częściej Streżyńska rozmyśla o tym, jakie miała w życiu szczęście: wszystko zaprocentowało, każdy bliski. Czy choćby do jej spotkania z ks. Popiełuszką nie prowadziła prosta droga z rodzinnego domu, w którym ojciec rozprawiał o polityce? Czy biorąc pod uwagę ten splot wyjątkowo łaskawych okoliczności, jej losy mogły potoczyć się inaczej?

Ksiądz Jerzy na czworakach

W pierwszej klasie liceum, które znajduje się w pobliżu kościoła św. Stanisława Kostki na Żoliborzu, Anna, jak wielu, uczestniczy w słynnych Mszach za ojczyznę. W szkole razem z koleżanką wiesza krzyże. Dyrekcja zdejmuje, one wieszają, i tak w kółko. Organizują czarne procesje podczas przerw i co rusz lądują na dywaniku.

Raz dziewczyny wchodzą do kościoła, a tam poruszenie: księdza Jerzego wzięli na Mostowskich (siedziba milicji), przesłuchują. Ludzie zapowiadają, że nie ruszą się, dopóki nie wróci - czekały razem z nimi. Gdy wrócił, wyłowił je z tłumu, bo głównie dojrzałe panie tam były, i zapytał: - A może byście pomogły malować plakaty na Mszę za ojczyznę?

Tak to się zaczęło: konspiracja i radość księdza Jerzego. Anna rozprowadza wtedy głównie odbite na powielaczu homilie Popiełuszki. Jej rodzice są przerażeni, zwłaszcza po śmierci Grzesia Przemyka. Wtedy nie było telefonów komórkowych, więc ojciec stawia warunek: - Mów, o której wrócisz.

A bardzo późno się wtedy wracało. Bo na plebanii tętniło życie, tabuny ludzi się przewijały, a wszyscy w jakiejś nieustającej, zaraźliwej euforii. I ksiądz Jerzy całkiem inny niż w tych posągowych przekazach. A więc uganiający się za psem na czworakach, tarzający się z nim po podłodze, zachłystujący się śmiechem. Ale też zasadniczy (prawda, że to słowo konsekwentnie przewija się w życiu Anny?) w sposób pozostawiający ślad, dający do myślenia. Oto umiera Andropow. Dziewczyny pędzą na plebanię, a tam już grupa hutników, młodzieży, cieszą się, rwą do tańca. Na to wchodzi ksiądz Jerzy: - Nie po chrześcijańsku się zachowujecie - powiada. - Trzeba "Wieczny odpoczynek" odmówić, a nie skakać. Bo nie człowiek od sądzenia drugiego, tylko Pan Bóg.

Zamilkli.

Jak bezpieka go zabiła, to Anna, jak wszyscy, płakała. Ale to był nie tyle płacz nad styropianową, bogoojczyźnianą legendą ani nawet nad osieroconym kawałkiem wolności, ile nad tą cząsteczką siebie samej, która zdążyła zakiełkować w zetknięciu z kimś wyjątkowym, z czymś niepowtarzalnym, i nagle trach - to się skończyło. Jakby odcięto dopływ energii.

Jednak Alina Kozińska-Bołdyga, która też należała do grona stałych bywalców u Kostki, jest przekonana, że ten okres miał dla nich fundamentalne znaczenie: - Wtedy ukształtowało się w nas specyficzne poczucie obowiązku. Jak się niosło ulotki, trzeba było je donieść. Jak się zaczęło malować plakat, trzeba było go dokończyć. Dostarczyć komuś paczkę z darów. I to poczucie obowiązku w Polsce zniewolonej, w wolnej przekształciło się w poczucie służby. To więcej niż obowiązek.

Żona byłego księdza

W apogeum internetowej przepychanki anonimowych zwolenników i przeciwników prezes Streżyńskiej ktoś pyta: "A nie wstyd pani, że jest żoną księdza?".

Streżyńska: - Ja nigdy tego nie ukrywałam. Nie wstydzę się. Wszyscy o tym wiedzą, nasi sąsiedzi, rodzina, przyjaciele, nowi koledzy. Ale wiedziałam, że publicznie prędzej czy później mi to wyciągną, zatem gdy obejmowałam urząd na wszelki wypadek bardzo szybko wspomniałam w jakimś wywiadzie, że moim mężem jest były ksiądz.

W majowej edycji "Twojego Stylu" z 2007 r. ukazuje się autoryzowany przez nią artykuł, w którym stoi jak wół: "Józef Streżyński zajmował się u Kostki młodzieżą, prowadził terapię dla alkoholików. Pojawił się w parafii po śmierci ks. Popiełuszki. Wesoły. Zamiast w sutannie chodził we flanelowej koszuli. (...) Spóźniał się na Mszę, bo właśnie ratował pijaka. Pomagał każdemu".

Także samotnym matkom. Kiedy powstaje Fundacja Ochrony Życia im. Księdza Jerzego, Anna dołącza do Streżyńskiego i bardzo aktywnej na tym polu Aliny. Do Domu Samotnej Matki w Jasieńcu wożą prowiant, remontują pomieszczenia, kontaktują z ośrodkiem dziewczyny w ciąży.

Gdy biorą ślub w Urzędzie Stanu Cywilnego na Żoliborzu, Józef ma za sobą 16 lat kapłaństwa. Jest od Anny o 18 lat starszy. W nowym życiu pomagają się im urządzić przyjaciele.

- Nie, ani przez chwilę nie ciążyła mi myśl, że nie mamy ślubu kościelnego - przyznaje Anna Streżyńska. - Bo uważam, że misterium sakramentu małżeństwa kryje się w słowach składanej wzajemnie przysięgi. Bóg jest jej świadkiem, bez względu na to, czy słucha tego ksiądz.

Żal jej tylko, że nie miała białej rozłożystej sukni. I żal matki Józefa, która ślubu kościelnego dla nich pragnęła. Z biegiem lat się zżyły. Umarła kilka tygodni temu.

O bystrych wójtach

Na studiach prawniczych Streżyńska stawia naiwne pytania o istotę prawa. Razi ją jego odczłowieczony aspekt, kłótnie o słówka, wyroki niemające nic wspólnego ze sprawiedliwością, za to wiele z elokwencją prokuratora czy adwokata, który łatwiej trafi do sędziego. Ale na trzecim roku następuje przełom. Anna trafia na seminarium do prof. Michała Kuleszy, właśnie przygotowującego reformę samorządową kraju.

Kulesza: - Była mądrą studentką i magistrantką. Ideową, ale nie fanatyczną. Potem zaproponowałem jej pracę w swojej kancelarii.

Ta znajomość w życiu Anny zaowocuje w dwojaki sposób. - Na studiach namawiał nas, żebyśmy byli uczciwi, przejrzyści, nie łamali zasad. I sam taki był. Teoria tu nie odbiegała od praktyki.

Dzięki Kuleszy Streżyńska łapie też bakcyla samorządności, staje się pasjonatką społeczeństwa obywatelskiego. W tej idei rządzący są od tego, żeby samorządność wspierać, a nie z nią konkurować. Dlatego już jako szefowa UKE ruszy w Polskę gminną, powiatową, tam gdzie czasem o dostępie do szerokopasmowego internetu można tylko marzyć, i będzie namawiać wójtów, sołtysów: - Piszcie projekty telekomunikacyjne, przyciągajcie małych przedsiębiorców, żeby przygotowali infrastrukturę, bo już idą na ten cel wielkie pieniądze z Unii Europejskiej.

I ci wójtowie w lot łapią, że bez rozwoju telekomunikacji nie ma przyszłości dla ich dzieci, dla nich samych, a bywa nieraz - tak obkuci są w tej tematyce, że Streżyńska musi wozić ze sobą fachowców, bo ogólnikami się nie wykpi.

Więc Polska, jaką pani prezes ogląda podczas tych podróży, budzi się, przeciąga jak po długim śnie, jest ciekawska i otwarta.

- To dla takich ludzi - przekonuje - dla takiej Polski jest UKE.

Przeszli po naszych biustach

Kiedy przechodzi do Ministerstwa Łączności (jako doradca, a potem dyrektor departamentu), Streżyńscy mieszkają już na wsi pod Warszawą. Dziećmi zajmuje się Józef. Tak ustalili. - Bo ja na urlopie macierzyńskim przez dwa lata głupiałam.

To wtedy, w czasie pracy w ministerstwie, wydarza się coś, co będzie miało decydujący wpływ na jej rozumienie obowiązków urzędnika. Bo na szczeblu rządowym zapada decyzja o prywatyzacji państwowego molocha o nazwie Telekomunikacja Polska. Po przeciwnych stronach stołu, przy którym negocjuje się warunki, na jakich ma się to odbyć, siadają przedstawiciele Ministerstwa Skarbu oraz Ministerstwa Łączności. Streżyńska znajduje się w ekipie tego ostatniego. Po latach powie: - To był horror. Tej prywatyzacji dokonano bez sumienia propaństwowego.

Co ma na myśli? Przede wszystkim zgodę na wstrzymanie procesów liberalizacyjnych na rynku telekomunikacyjnym przez trzy lata. Czyli na to, żeby zwykły Kowalski, użytkownik telefonu i komputera, nie miał przez ten czas lepiej. Lepiej miało być tylko inwestorom.

Streżyńska: - Ignorowano nasze protesty, bo Ministerstwo Łączności miało słabą pozycję w układzie rządowym. W końcu na te spotkania razem z reprezentantami Ministerstwa Skarbu zaczęli przychodzić ludzie, którzy pracowali dla nabywców i stawiali warunki. Jeśli ostatecznie pierwotne żądania kupującego zostały trochę utemperowane, to tylko dlatego, że myśmy się tam w progu położyli. Ale i tak po naszych biustach przeszli. Nigdy nie opuściło mnie poczucie, że dokonano na nas wtedy czegoś w rodzaju zbiorowego gwałtu.

Głównym graczem po stronie Ministerstwa Skarbu była wówczas Grażyna Piotrowska-Oliwa. I kiedy to ona zostanie później odpowiedzialna za kontakty TP z UKE, w środowisku rozejdzie się plotka, że Streżyńska mści się na Telekomunikacji za tamtą porażkę. Prezes UKE zaprzecza: - To poczucie przegranej miało raczej wymiar obywatelski, a nie osobisty. Mam do Grażyny dużo sympatii i doceniam ją, jak każdą kobietę, która przebiła się na bardzo męskim rynku.

Grażyna Oliwa, dziś prezes Centertela (spółki TP SA), nie chciała rozmawiać z "Tygodnikiem".

Czego nie rozumieją rządzący

W 2001 r. Streżyńska zakłada własną firmę doradczą, prowadzi branżowe pismo. To jest dobry okres, także pod względem finansowym. Stać ją na rozbudowę domu i czyszczenie półek z książkami w Empikach. Na społeczną (katolicką) szkołę dla dzieci i na spełnianie wielu ich zachcianek. Gdy przejdzie do Urzędu, ich standard życia drastycznie się obniży.

Gdy córki pytały, dlaczego nie przyjęła czeku na 25 tys. zł, który jest wręczany razem z Nagrodą Bączkowskiego, tylko przekazała go na dwie fundacje, odpowiedziała: - Bo uważam, że urzędnik państwowy powinien być finansowany z jednego źródła (choć, rzecz jasna, rząd powinien dbać o to, żeby był godziwie wynagradzany). Ostatecznie może jeszcze przyjąć honorarium za wykład na uczelni. I tyle.

One na to: - Przesada.

Ona: - A nawet jeśli?

Gdy kilkanaście dni temu z Ministerstwa Infrastruktury poszedł sygnał, że rząd nie popiera jej planów, by podzielić TP SA na dwie części (co miałoby ożywić konkurencyjnie rynek i samo przedsiębiorstwo), bo "nie pozwala na to prawo", odparowała: - To zmieńcie prawo.

Kiedy oponenci skrytykowali ją za pomysł, żeby kompetencje UKE połączyć z kompetencjami Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji i zarzucili nieposkromiony apetyt na władzę, ogłosiła błyskawicznie, że nie jest przyklejona do stołka, a pomysł na połączenie wynika z wymogów nowoczesności, które dotąd ciągle musiały ustępować polityce. Rządzącym, niezależnie od tego z jakiej ekipy, zarzuca, że ani w ząb nie rozumieją, jaka jest rola jej Urzędu. - To nie żadna agenda rządowa, której wydaje się polecenia służbowe - przekonuje - tylko niezależny regulator, chroniony przez prawo polskie i europejskie. My nie musimy tłumaczyć się ze swojego istnienia ani udowadniać, że pracujemy dobrze, bo obywatele to czują. Więc nie czuję konieczności podlizywania się zwycięzcom ani żadnej innej opcji.

Michał Kulesza: - Ona nie będzie się bawić w "wicie-rozumicie". Z nią można rozmawiać tylko merytorycznie. Czy polegnie? Na pewno się nie ugnie.

Na wydechu

Gdy zapytać Annę Streżyńską, co jest dla niej ważne, powiedzmy: dzisiaj, w pierwszy marcowy weekend, odpowie:

Żeby szybko przyszła wiosna i żeby można było znów stanąć w ogrodzie w jednej ręce z wężem do podlewania, w drugiej - z książką.

Żeby Julka, która uczy się na piosenkarkę, zaśpiewała piosenkę.

Żeby Emilka, która rozmiłowała się w witrażach, zrobiła witraż.

Żeby Józek odetchnął.

Żeby z nimi pogadać.

Żeby się wyspać.

Żeby wsiąść do samochodu, całkiem samotnie, włączyć radio na program ze szlagierami i powydzierać się nieprzytomnie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2008