Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Dzień św. Jana Chrzciciela, patrona Turynu, uczczono w tym roku pokazem ogni sztucznych nad Padem, przy wielkim placu Vittorio Veneto. Władze miasta postanowiły nie zważać na oszczędności, z powodu których przed rokiem fajerwerków nie było. Ta rzadka w czasach kryzysu hojność miała jednak czytelny podtekst w postaci transmisji meczów z Euro 2012: turyńską „strefę kibica” urządzono właśnie na placu.
MONTI WYMAGA POŚWIĘCEŃ
Hojność nagrodzona została podwójnie: 24 czerwca drużyna włoska nie tylko rozgrywała mecz ćwierćfinałowy z Anglią, ale go wygrała. Po takim wyniku na placu zapanowała euforia, a fajerwerki na ciemnym niebie były jak czytelny zapis zwycięstwa. Turyńczycy docenili starania władz, tym bardziej że nie były one oczywiste. Przecież 2 czerwca, w Dniu Republiki, który jest świętem narodowym, nie było na przykład oczekiwanego koncertu orkiestry RAI na Piazza Castello, centralnym placu miasta, i nawet w Rzymie obchody ograniczono do minimum.
Mistrzostwa piłkarskie śledzono we Włoszech uważnie, jak przystało na kraj, gdzie piłkę się kocha. Ale nie tracono też z pola widzenia innych spraw. Premier Mario Monti, który udał się do Kijowa na finałowy mecz Włochy–Hiszpania, po paru gładkich słowach uznania pod adresem mistrzostw i piłkarzy szybko przeszedł do tematu, który bardziej mu leży na sercu. „Dużo zależy od nas, od naszego nastawienia i wytrwałości. Ta droga wymaga poświęceń, ale wierzę, że na końcu tunelu jest światło, które rozjaśni ciemności” – mówił dziennikarzowi telewizji RAI.
Monti przy każdej okazji przypomina rodakom, że sukces w walce z kryzysem, który coraz mocniej uderza we Włochy, zależy od nich samych. Zmienia tylko punkt odniesienia: raz są nim piłkarze, którzy dobrze wykonali swe zadanie, a innym razem historia. „Włosi zdołają przezwyciężyć kryzys, jeśli każdy, wzorem partyzantów z drugiej wojny, będzie działał w interesie kraju i dla wspólnego dobra” – mówił 25 kwietnia z okazji Dnia Wyzwolenia, innego święta narodowego. Przesłanie jest proste: pracuj, bądź sumienny, oszczędzaj.
W ROLI ZBAWCY OJCZYZNY
Monti komentował mistrzostwa w sposób, jaki żadnego Włocha nie porwie: poważnie i co tu dużo mówić – nudnawo. Gdyby na jego miejscu był Silvio Berlusconi, telewidzowie otrzymaliby show z żywą gestykulacją i barwnymi porównaniami.
Trudno o większy kontrast. Po jednej stronie ekspremier Berlusconi: biznesmen, multimilioner, bon vivant, lekceważący prawo i dobre obyczaje. Po drugiej – Monti: poważny profesor ekonomii, wzór przyzwoitości, człowiek, na którego nigdy nie padł cień posądzenia o uchybianie zasadom. On jest dziś nadzieją Włoch. I nie chodzi jedynie o to, że Mario Monti na dobrą drogę ma wyprowadzić gospodarkę, ale także – a może bardziej? – o to, by zdołał naprawić państwo: oczyścić z korupcji i licznych negatywnych zjawisk, poczynając od powszechnych oszustw podatkowych, oraz przywrócić minimum zaufania na styku społeczeństwa i świata polityki.
Ale czy to zadanie realne? Monti nie zdziała cudów, tym bardziej że nie ma własnego politycznego zaplecza. Ma jednak w rękach poważne atuty, a jednym z nich jest porównanie z poprzednikiem. Berlusconi, który przed 20 laty, gdy wchodził do polityki, budził wielkie nadzieje, stał się synonimem wielkiego rozczarowania. – Straciliśmy 20 lat, podczas których nie robiono nic, by pobudzić rozwój kraju i wzrost gospodarczy. Największą odpowiedzialność ponosi Berlusconi, ale winni są również inni politycy. Bo włoscy politycy niewiele sobą reprezentują – ocenia Gianluca Paolucci, kierownik działu ekonomicznego dziennika „La Stampa”.
W sferze gospodarki główny zarzut wobec Berlusconiego sprowadza się do stwierdzenia, że „bardzo dużo mówił, ale nic nie robił”. Do tego kompromitował Włochy i odstraszał inwestorów. Dlatego Monti, który w listopadzie 2011 r. zastąpił Berlusconiego, tworząc tzw. rząd fachowców, został przyjęty jak zbawca ojczyzny. Nikt nie wątpi w jego dobrą wolę, nie podważa zapału reformatorskiego ani nie zarzuca mu braku odwagi.
POD MNIEJSZĄ OCHRONĄ
Wśród wyzwań, przed jakimi stoi Monti, fundamentalne miejsce zajmuje reforma prawa i rynku pracy, przygotowywana przez wiele miesięcy i przyjęta pod koniec czerwca, tuż przed odlotem premiera na unijny szczyt w Brukseli. Dlaczego jest ona taka ważna? – Bo może wpłynąć na pobudzenie wzrostu gospodarczego – wyjaśnia Paolucci.
Reforma ta jest w powszechnym mniemaniu najtrudniejsza ze wszystkiego, co dotąd przedsięwziął Monti. W porównaniu z nią żaden z punktów przyjętego w grudniu 2011 r. pakietu oszczędnościowego nie nastręczał takich trudności: ani zapowiedziane cięcia wydatków (od administracji po kulturę), ani reforma emerytalna (choć, zdaniem Paolucciego, jest niedopracowana, bo ludzi odchodzących z pracy, ale niemających jeszcze praw do emerytury pozostawia praktycznie bez środków do życia), ani podniesienie niektórych podatków – zabieg konieczny, by rząd mógł szybko zgromadzić potrzebne środki, choć nieprzysparzający mu popularności. W tamtym jednak momencie Monti mógł się tym nie przejmować: rząd poparły wszystkie główne partie, a jego osobista popularność przekraczała 60 proc.
Reforma prawa pracy ma uelastycznić rynek pracy, dotąd funkcjonujący na zasadzie, jak to określano, „dwuwarstwowej”. Jedna warstwa – to pracownicy etatowi, dobrze wynagradzani, korzystający z zabezpieczeń socjalnych i chronieni przed zwolnieniem. Druga – to młodzi ludzie, zatrudnieni na umowach krótkoterminowych („śmieciowych”, powiedzielibyśmy w Polsce), słabo opłacani i niepodlegający ochronie. Chodziło więc o to, by w sytuacji, gdy bezrobocie wśród młodych sięga 30 proc., stworzyć im szanse na stałą pracę, a z drugiej strony ułatwić pracodawcom zwalnianie pracowników, co w kryzysie bywa konieczne. Ale rząd musiał pokonać tu opór związków zawodowych, które groziły podjęciem najostrzejszych akcji protestacyjnych.
Po wejściu ustawy w życie, ochrona pracowników etatowych zostanie ograniczona. – Oznacza to ujednolicenie różnych kategorii: jednym trzeba ująć nieco przywilejów, by poprawić sytuację innych. To sprawiedliwe, ale nie wszystkim się podoba – ocenia Gianluca Paolucci. Niektórym nie podoba się tak bardzo, że Montiemu i minister pracy Elsie Fornero ktoś przesłał naboje; czytelna groźba.
Ale rynek pracy to niejedyny wielki problem. Luca Pignatelli, analityk z Ośrodka Badań nad Gospodarką przy turyńskim Związku Przemysłowców, za największe wyzwanie dla rządu Montiego uważa reformę sektora publicznego. Jest on nieefektywny, działa źle, krępuje ręce przedsiębiorcom, rodzi chaos i bałagan. – IKEA chciała zbudować w Turynie drugi sklep – opowiada Pignatelli – ale nie mogąc doczekać się wszystkich potrzebnych zezwoleń, w końcu zrezygnowała. Trzysta nowych miejsc pracy przepadło bezpowrotnie.
RATUNEK W RODZINIE
Włoskiego kryzysu nie dostrzega się od razu. Postronnemu obserwatorowi wcale nie rzuca się on w oczy. Cóż z tego, że drożeje paliwo? Drogi i ulice są zatłoczone jak zawsze. Ceny w sklepach i restauracjach rosną? Owszem, ale powoli, nie na tyle, by odstraszyć klientów. Włosi, którzy jak żaden chyba inny naród w Europie lubują się w robieniu zakupów, ciągle nie rezygnują z tej drobnej przyjemności – co zresztą jest dla gospodarki korzystne. Ceny nieruchomości spadają wprawdzie, ale nie dramatycznie.
To jednak tylko pozory normalności i ci, którzy na co dzień mają do czynienia z ludźmi naprawdę biednymi, odmalowują obraz bardzo niewesoły. Nie mają wątpliwości: jest ciężko i wielu ludzi nie daje sobie rady.
– Kryzys widać gołym okiem. Coraz więcej ludzi zgłasza się z prośbą o pomoc. Proszą o żywność, mieszkanie, pracę, o rzeczy naprawdę pierwszej potrzeby – opowiada don Mario Marin, proboszcz parafii San Gioacchino w Turynie. – Najtrudniej jest rodzinom, w których oboje rodzice stracili pracę, i emerytom, którym nie starcza pieniędzy do końca miesiąca. A że gminy też nie mają środków, często odsyłają ludzi po pomoc do Kościoła. W Cottolengo codziennie wydaje się sześćset, niekiedy osiemset posiłków.
Cottolengo to założony przez św. Józefa Cottolengo ogromny kompleks charytatywny, obejmujący szpitale i ośrodki pomocy społecznej. Mieści się w centrum Turynu, dwa kroki od parafii San Gioacchino. Ta zaś, jak wiele innych turyńskich parafii, uczestniczy w dorocznej akcji „Estate ragazzi” („Lato dzieci”) – wakacji w mieście dla dzieci z biednych rodzin. Nie muszą to być rodziny katolickie, bo pomoc nie zależy od wyznania; w równej mierze przyjmowani są mali muzułmanie, hinduiści czy buddyści. Opłata za udział w zabawach i wycieczkach, pod opieką wolontariuszy, nie jest wygórowana: tylko 10 euro za tydzień.
W parafii San Gioacchino, która stale uczestniczy w „Estate ragazzi”, w tym roku spędza lato rekordowa liczba 180 dzieci, więcej niż w innych parafiach. Nieprzypadkowo. – Bo u nas – wyjaśnia don Mario – w ramach opłaty dzieci otrzymują wyżywienie, a gdzie indziej nie. Dla rodziców to wielka różnica. Dlatego mamy dzieci z całego miasta.
Kryzys byłby zapewne jeszcze bardziej dotkliwy, gdyby nie silne we Włoszech więzy rodzinne. Wielu ludzi pozbawionych środków do życia nie dałoby sobie rady bez oparcia w rodzinie. Don Mario nie ma tu wątpliwości: – Niektórzy młodzi udają, że nie przejmują się rodziną, bo nie chcą uchodzić za zacofanych. Ale to tylko pozory. Rodzina naprawdę jest ważna.
PROBLEM W POLITYKACH
Gdy jesienią ubiegłego roku rozmawiałam z Lucą Pignatellim, za największy problem Włoch uważał brak politycznego przywództwa z prawdziwego zdarzenia. We Włoszech, jego zdaniem, nie było polityka, który potrafiłby wyprowadzić kraj na dobrą drogę. Odtąd minął prawie rok, jest rząd fachowców i premier Monti – więc może i to się zmieniło?
Chyba nie, skoro w powszechnym przekonaniu przyszłość jest niepewna. – Monti to jedyny człowiek, który jest w stanie opanować kryzys, ale jego rząd, choć kompetentny, cudów nie zdziała – uważa Pignatelli. – Rząd nie pochodzi z wyborów, a popierające go partie nie będą tego robić w nieskończoność. I to jego wielka słabość.
Don Mario potwierdza: ludzie ufają Montiemu, ale innym politykom nic a nic. Przeciwnie, politycy ich irytują. Są zbyt zachłanni i nieskorzy do zrezygnowania z przywilejów.
Istotnie, cóż z tego, że premier, który jednocześnie piastuje funkcję ministra finansów, nie pobiera za to ani centa wynagrodzenia? Monti to wyjątek. Inni politycy, wszystkich szczebli i ugrupowań, ani myślą o rezygnacji z apanaży. A mieliby z czego rezygnować, bo są najlepiej wynagradzani ze wszystkich polityków w Europie, choć nijak się to ma do ich kompetencji. – Największym obciążeniem Włoch jest klasa polityczna. Nie nadaje się do niczego, za to, jak każda klasa, stara się dbać głównie o siebie. Dlatego pojawił się Beppe Grillo – uważa Gianluca Paolucci.
Grillo, jeden z najpopularniejszych włoskich komików i satyryków, ostatnio zajął się polityką. Założony przez niego Ruch Pięciu Gwiazdek – antysystemowa, prześmiewcza partia – w majowych wyborach lokalnych odniósł spory sukces i ma szanse, by w przyszłorocznych wyborach wejść do parlamentu. Grillo też nie zostawia suchej nitki na obecnych politykach: muszą odejść, aby kraj można było zbudować na nowo.
Ale przebudować kraj jest jeszcze trudniej, niż spłacić długi i wyprowadzić gospodarkę na prostą. I ta świadomość ciąży na nastrojach. – Choć nasza gospodarka jest w miarę solidna, zapanował powszechny pesymizm – ocenia Pignatelli. – Rozdźwięk między sferą polityki, gospodarką i społeczeństwem jest ogromny. Nie wiadomo, co będzie po odejściu Montiego. Gdyby mógł rządzić jeszcze przez cztery-pięć lat, miałbym więcej optymizmu.
– Choć – dodaje – w pewnym sensie kryzys ma dobre skutki. Bo gdyby nie on, nic by się we Włoszech nigdy nie zmieniło.