Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Inwestycje prywatne i publiczne hamują, firmom kurczą się zapasy, Polacy kupują mniej i taniej (choć ciągle na przyzwoitym poziomie). Do tego inflacja wciąż daje o sobie znać i złotówce nadal grozi osłabienie, co sprawia, że nasze pensje się kurczą. Innymi słowy: wzrost PKB, jak podaje GUS, jest mniejszy od oczekiwanego (w II kwartale wzrósł tylko o 2,4 proc), a eksperci mówią, że będzie jeszcze gorzej. Trudno mówić o zaskoczeniu, bo ekonomiści od dawna ostrzegali, że kryzys Polski nie ominie. Można za to mówić o szczęściu, że do tej pory tak łagodnie się z nami obchodził.
Tym, co zastanawia, jest właściwie brak dyskusji o stanie gospodarki w naszym życiu politycznym. To, iż politycy rządzącej formacji wierzą, że wciąż nad zieloną wyspą świeci słońce, jest zrozumiałe – gorzej, że politycy opozycji wolą zajmować się mgłą smoleńską niż chmurami gromadzącymi się nad gospodarką. Także inne, mniej lub bardziej poważne, afery polityczne bardziej ich interesują. Zresztą, może nie jest to wcale takie złe – im mniej politycy mówią o kryzysie (i straszą nim, oskarżając rząd), tym mniej wpływa to na nastroje indywidualnych konsumentów. Póki Polacy nie ruszają oszczędności albo robią to ostrożnie, by z nich pokryć codzienne wydatki, póty dramatu nie ma.
Jednak politycy będą musieli się tej jesieni polską gospodarką zająć. Potrzebne będą polityczne decyzje, bo narzędzia, jakie ma Rada Polityki Pieniężnej (zwłaszcza gdy oczekuje się od niej, by jednocześnie walczyła z inflacją i pobudzała wzrost), mogą okazać się niewystarczające. Donald Tusk może mówić, że woli, gdy Jarosław Kaczyński bawi się kalkulatorem niż zapałkami, ale sam będzie musiał wykazać się umiejętnością dodawania. I odejmowania, niestety.