Czy mamy już kryzys?

Stan polskiej gospodarki nie jest dziś ani tak dobry, jak przekonuje rząd, ani tak fatalny, jak chciałaby opozycja.

25.05.2023

Czyta się kilka minut

Budynek NBP w Warszawie, 17 maja 2023 r. Fot. Adam Burakowski / REPORTER

Od jakiegoś czasu serwisy ekonomiczne stały się przyjemną lekturą wyłącznie dla osób lubiących huśtawki nastrojów. Hiobowe wieści ze świata walut, dane o konsumpcji, produkcji czy polityce monetarnej – mieszają się tu systematycznie z wiadomościami, które mogą budzić nadzieję, że świat jednak nie pogrąży się w nowym Wielkim Kryzysie czy w jakiejś lżejszej wersji tamtej bolesnej katastrofy.

Najświeższy przykład tego przekładańca pochodzi ze statystyk GUS-u – który publikuje krzepiący komunikat o dynamice produktu krajowego brutto Polski w pierwszym kwartale tego roku, by tuż po tym dobić ekonomistów i komentatorów raportem o kolejnych spadkach – a właściwie załamaniu – sprzedaży detalicznej.

Nie kupujemy – to źle

Kwiecień był drugim z rzędu miesiącem, kiedy polskie wydatki w sklepach, na targowiskach czy w internecie zmalały rok do roku o 7,3 proc. Tego w zasadzie należało się spodziewać, bo przy inflacji, która w lutym sięgnęła 18,4 proc., konsumentów po prostu stać na coraz mniej. Zaskoczeniem była dynamika tego spadku. Ekonomiści spodziewali się, że nasze wydatki w sklepach będą hamować łagodniej, tymczasem po styczniu, kiedy sprzedaż detaliczna spadła rok do roku o ledwie 0,3 proc., przyszedł luty z tąpnięciem o niemal 5 proc. w porównaniu z lutym 2022 roku. A potem marzec i kwiecień dołożyły jeszcze do tej statystyki po 7,3 proc. – i to przy hamującej już inflacji, która do kwietnia spadła do 14,7 proc. Co więcej, kwiecień przyniósł też pierwszy od 22 miesięcy malejący odczyt tzw. inflacji bazowej, do której nie wlicza się m.in. oszalałych cen energii.

Wszystko to może wzbudzić obawy o rozwój wypadków w kolejnych miesiącach, zwłaszcza o tempo spadku inflacji, którą prezes NBP Adam Glapiński życzy sobie widzieć na koniec roku jako „jednocyfrową”. Mniejsza o to, że w ten sposób dochodzi do przedziwnej inflacji samego celu inflacyjnego naszego banku centralnego – bo już nie ustawowe 2,5 proc., lecz „nie więcej niż dziesięć procent”. Niech to by było i 8-9 proc. pod koniec tego roku – tyle że większość analityków zakłada, iż oczekiwania NBP są oderwane od rzeczywistości i rok 2023 skończymy raczej z inflacją rzędu 11-12 proc.

Nawet przy „jednocyfrowym” tempie wzrostu cen (przypomnijmy raz jeszcze, że spadek inflacji nie oznacza spadku cen), konsumpcja w Polsce może się szybko nie podźwignąć po ciosie zadanym jej na początku roku. A to oznaczałoby spadek przychodów przedsiębiorstw, mniejsze szanse na podwyżkę płac, trudniejszy kredyt, a może nawet – choć to akurat scenariusz najmniej prawdopodobny – wzrost bezrobocia.

Polska gospodarka z każdym miesiącem staje się coraz bardziej wyjałowiona z odpowiednika białych krwinek, jaki w jej krwiobiegu stanowią pieniądze konsumentów. Dotychczas odporność na recesję spowodowaną czynnikami zewnętrznymi (choćby upadek Lehman Brothers i zapoczątkowany w ten sposób kryzys finansowy) zapewniała jej właśnie silna konsumpcja wewnętrzna. Teraz jej brakuje. Podwyżki wynagrodzeń i świadczeń socjalnych, którymi rządzący chwalą się na każdym kroku, nie nadążają za inflacją (tutaj cierpi zwłaszcza budżetówka). Do niedawna większość konsumentów rekompensowała sobie spadek siły nabywczej kredytem lub z oszczędności, ale po zabójczej serii podwyżek stóp procentowych większość Polaków straciła na zdolności kredytowej (w przypadku pożyczek na mieszkanie, aż 70 proc. obywateli nie ma dziś jej wcale), a oszczędności mocno stopniały.

Minimalne szanse na to, że podwyżki wynagrodzeń znów dogonią inflację (a raczej że to ona spadnie do poziomu, przy którym zrówna się z dynamiką płac), pojawią się zapewne najwcześniej pod koniec roku. Na domiar złego, jak wynika z najnowszych danych GUS-u, w porównaniu z marcem ubiegłego roku aż o 250 tys. zmalała liczba pracujących w Polsce Ukraińców. Nasza gospodarka traci więc konsumpcyjny dopalacz, jakim w zeszłym roku stała się dla niej imigracja.

Kupują za to Niemcy – to dobrze

Jak zatem pogodzić tak fatalne prognozy z optymizmem, jaki zapanował wśród ekonomistów po opublikowaniu wstępnych danych o PKB w pierwszym kwartale tego roku, z których wynikało, że wytworzony w tym czasie produkt krajowy brutto był o 0,2 proc. niższy od tego wypracowanego w I kwartale 2022 roku? Owszem, znaleźliśmy się pod kreską, ale płycej, niż zakładała większość analityków, którzy spodziewali się odczytu na poziomie minus 0,8 proc. Dodatkowych powodów do radości dostarczyło porównanie danych kwartał po kwartale, które pokazało, że w ujęciu rocznym PKB Polski faktycznie wyhamował, ale w porównaniu ze słabym IV kwartałem 2022 roku przyspieszył aż o 3,9 proc. Ekonomiści zakładali, że takie odbicie faktycznie nastąpi, ale najwyżej o 0,7 proc.

Wszystko wskazuje na to, że wiatr w żaglach zawdzięczamy tym razem temu, co do tej pory przynosiło do Polski problemy – czyli tzw. czynnikom zewnętrznym. Najpierw pandemia, a zaraz potem wojna w Ukrainie i gwałtowny skok napięcia między USA a Chinami sprawiły, że błyskawicznie diabli wzięli także dotychczasowy paradygmat zglobalizowanej gospodarki, która produkcję zlecała w tanich regionach globu. Wielkie korporacje na gwałt szukają więc miejsc, które w ich łańcuchach logistycznych mogłyby uzupełnić braki powstałe jeszcze w trakcie pandemii, gdy swobodny przepływ towarów ze wschodu na zachód stał się utrudniony; bądź nauczone tym doświadczeniem szykują się już na kolejne turbulencje. Tym razem wywołane potencjalną zimną wojną Chin z USA, a może nawet militarnym starciem gigantów.

Niespełna 40-milionowa Polska nie stanie się oczywiście pełnowartościowym zamiennikiem dla ponad miliarda Chińczyków, ale w tej grze – zwanej z angielska „decouplingiem”, czyli odsprzęglaniem zachodnich gospodarek od chińskiego silnika – ma sporo atutów. Pierwszy to korzystne położenie geograficzne niemal pośrodku umownej osi Wschód-Zachód i mocne osadzenie w strukturach euroatlantyckich, które gwarantują stabilność inwestycji. Kolejne argumenty to rozwinięta infrastruktura transportowa, wciąż relatywnie niskie koszty pracy i wysoki poziom wykształcenia. Wszystko to razem sprawia, że wielki kapitał, który powoli godzi się z tym, że Daleki Wschód w perspektywie kilku lat przestanie być domyślnym adresem większości inwestycji, coraz łaskawszym okiem spogląda na Polskę.

W zeszłym roku nad Wisłę napłynęły bezpośrednie inwestycje zagraniczne o wartości ponad 29,2 mld dolarów – aż o 15,9 mld dolarów więcej niż w poprzedzającym pandemię roku 2019. Tylko w lutym tego roku zagranica zainwestowała u nas 2,9 mld dolarów. W styczniu – 2,7 mld. Napływ kapitału widać już nawet w kursie złotego, który od początku roku umacnia się do większości głównych walut świata, zwłaszcza dolara. Na początku stycznia 1 USD można było wymienić na ok. 4,45 zł. Dziś kurs spadł w okolice 4,15 zł za dolara, a w połowie maja był nawet bliski 4,1 zł. Rekordy bije również eksport, którego wartość w 2022 roku wyniosła 343,8 mld euro i po raz pierwszy w historii przekroczyła pułap 300 mld euro. Rok wcześniej udało się sprzedać za granicą towary i usługi warte 288,1 mld euro.

W zeszłym roku polskich eksporterów częściowo wspierało nagłe osłabienie złotego: do faktur rozliczanych w euro czy w dolarze wojna w Ukrainie nagle dopisała im kilkanaście procent prowizji wynikającej jedynie z różnicy kursowej. Wzrost wartości odzwierciedlał także inflację w krajach docelowych. Ostatnie dane o polskim eksporcie pokazują jednak, że polskie firmy w większości podnosiły ceny ponad wskaźniki inflacji w krajach, do których sprzedawały towary i usługi. A to można odczytać jako dowód na to, że nasza gospodarka faktycznie zdołała zająć dla siebie kawałeczek miejsca, jaki w globalnej wymianie handlowej zrobiły jej Chiny.

Jaki więc jest jej stan w przededniu kampanii wyborczej? Najprościej będzie ująć to następująco: ani tak dobry, jak przekonuje rząd, który nieprzerwanie uprawia propagandę sukcesu, ani tak fatalny, jak chciałaby opozycja, opowiadająca z kolei bajki o powtórce scenariusza greckiego czy o „drugim Gierku”. Gospodarka Polski na pewno stoi dziś przed najpoważniejszą próbą od lat 90., w której stawką jest najpierw uniknięcie wieloletniej stagnacji, a potem wywalczenie jeszcze lepszej pozycji w zmieniającym się świecie. Na szczęście jest dziś o wiele zdrowsza i silniejsza niż trzy dekady temu, a jej jedynym atutem nie jest już pracownik za 200 dolarów miesięcznie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej