Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Wojciech Jagielski: Po co mu to było? Na każdym kroku powtarza, że polityce zagranicznej, jak w biznesie, idzie mu tylko o korzyści. Co zyska Trump i co zyska Ameryka na rozognieniu konfliktu o Jerozolimę, jednego z najstarszych w naszych dziejach?
George Yacoub, arabista z Uniwersytetu Warszawskiego: Wyciągnie z tego korzyści, i to dwojakiego rodzaju. Ważne, może nawet najważniejsze, przynajmniej dla niego, są te w samej Ameryce. Dzięki Jerozolimie odwróci na jakiś czas uwagę od własnych problemów w Waszyngtonie. Jego notowania wciąż słabną. Ostatnie sondaże wykazywały, że popiera go już tylko jedna trzecia Amerykanów.
Poza tym chce pokazać, że jest politykiem słownym i spełnia to, co obiecał. A przed wyborami obiecywał m.in., że przeniesie ambasadę USA do Jerozolimy. Jego decyzja spodoba się amerykańskim Żydom i chrześcijańskiej prawicy. Zresztą, zanim Trump uznał Jerozolimę za stolicę Izraela, w 1995 r. zrobił to już Kongres, który przyjął specjalną ustawę nakazującą przeniesienie ambasady najpóźniej do 1999 r. Potem kongresmeni dali prezydentowi prawo odraczania przeprowadzki o pół roku, a Clinton, Bush i Obama skrzętnie z tego korzystali. Trump zawsze podkreślał, jak bardzo różni się od dotychczasowych prezydentów. Teraz też powiedział, że inni tylko obiecywali, że coś zrobią, a on jako jedyny spełnia obietnice, jako jedyny ma odwagę mówić prawdę w oczy i porywać się na rzeczy, których innych się bali albo uważali za niemożliwe. Zapowiadał przecież, że według niego międzynarodowa polityka i dyplomacja niewiele różnią się od biznesu, a w załatwianiu interesów uważa siebie za arcymistrza.
I dla tego wszystkiego postanowił złamać prawo międzynarodowe, konwencje genewskie, rezolucje ONZ i narazić Bliski Wschód na nowe rozruchy? W dodatku równo w setną rocznicę deklaracji Lorda Balfoura, zalecającej ustanowienie państwa żydowskiego w Palestynie?
Proces pokojowy między Izraelem i Palestyńczykami zamarł już kilka lat temu, a o powrocie Jerozolimy do stanu sprzed wojny z 1948 r. (ONZ postanowiła, że miasto będzie znajdować się pod zarządem międzynarodowym) nikt poważnie już nie mówi. Izrael zajął wtedy zachodnią część Jerozolimy, a Jordania – wschodnią. W następnej wojnie, w 1967 r. Izrael opanował całe miasto, a w 1980 r. ogłosił je swoją stolicą. Wspólnota międzynarodowa nie uznała jednak tego, utrzymując, że status Jerozolimy powinien zostać rozstrzygnięty między Izraelem i przedstawicielami Palestyńczyków, którzy we wschodniej części miasta chcą założyć stolicę swojego przyszłego państwa. Rokowania rozpoczęte w Oslo w latach 90. nie przyniosły jednak spodziewanych efektów, a od kilku lat praktycznie się nie toczą.
Trump ogłosił, że uznając Jerozolimę za stolicę Izraela stwierdza tylko stan faktyczny. W Jerozolimie mieści się izraelski parlament, tam urzęduje prezydent, premier i ministrowie. Amerykański prezydent powiedział ni mniej, ni więcej, że Izrael kontroluje Jerozolimę i nikomu miasta po dobroci nie odda, ani nikt mu go nie odbierze. Pora więc pogodzić się ze stanem rzeczy, a nie żyć mrzonkami. Powiedział, że polityka jego poprzedników nie przybliżyła pokoju między Izraelem i Palestyńczykami. Nie ma więc sensu się przy niej upierać, ale czas spróbować czegoś nowego.
Na czym ma polegać pomysł Trumpa na Bliski Wschód?
Trumpowi zależy teraz, żeby zjednać sobie przywódców państw arabskich i stworzyć z nich zgodny front przeciwko Iranowi, w którym zarówno Ameryka, jak Arabowie widzą dla siebie największe zagrożenie. Śmiertelnego wroga w Iranie widzi też Izrael i celem Trumpa jest doprowadzenie do przymierza Arabów z Izraelem przeciwko Iranowi. Problem palestyński zszedł na daleki plan. Nikt nie mówi o nim nie tylko na Zachodzie, ale także na Bliskim Wschodzie. Palestyna zostanie złożona w ofierze na rzecz wielkiego sojuszu przeciwko ajatollahom z Teheranu. Deklaracja Trumpa w sprawie Jerozolimy oznacza według mnie zarzucenie pomysłu utworzenia palestyńskiego państwa. Czy na zawsze? Nie wiadomo. Na palestyńską sprawę przyjdzie czas, gdy Izrael dogada się z Saudyjczykami, Egipcjanami czy Jordańczykami w sprawie wspólnego frontu przeciwko Iranowi.
Za bliskowschodni porządek Trumpa zapłacą Palestyńczycy?
Na to wygląda.
A Arabowie? Zgodzą się na to? Przywódcy Hamasu wzywają do nowej intifady. Cały świat muzułmański i nie tylko muzułmański potępił decyzję prezydenta USA.
Oczywiście, zbrojnego powstania, nowej intifady nie można wykluczyć, ale jej prawdopodobieństwo oceniam na kilkanaście procent. Władze Izraela są przygotowane żeby stłumić rozruchy w zarodku, a dodatkowo nie chcą ich też przywódcy palestyńscy. Po doświadczeniach Arabskiej Wiosny nikt na Bliskim Wschodzie nie chce ulicznych rewolucji. Nie ma komu wesprzeć nowej intifady. Irak, Syria i Jemen są zniszczone wojnami, a Saudyjczycy skupiają się na tym, jak powstrzymać ekspansję Iranu.
To ma być ten „kontrakt stulecia”, jaki zapowiada Trump? Arabowie wyrzekną się dla niego sprawy palestyńskiej? Niczego w zamian nie dostaną?
Nakazując przeprowadzkę ambasady z Tel Awiwu Trump mówi Izraelowi i krajom arabskim, że skoro spełnia przedwyborcze obietnice, to spełni również te, jakie poskładał na Bliskim Wschodzie. A obiecał pokój i bezpieczeństwo. Mówi teraz: ja dotrzymuję słowa, słuchajcie tylko i róbcie dokładnie, co wam mówię.
Więcej o Bliskim Wschodzie: Wojciech Jagielski i George Yacoub o awanturze arabskiej premiera Libanu
Wobec tragedii rozgrywających się na Bliskim Wschodzie sprawa palestyńska przestała być najpilniejszą. Plan Trumpa przewiduje zapewne także coś dla Palestyńczyków. Niewiele o nim słychać, ale według rozmaitych przecieków mówi się w nim o czymś w rodzaju palestyńskiego państwa, składającego się z enklaw na Zachodnim Brzegu i ze stolicą w Abu Dis na przedmieściach Wschodniej Jerozolimy. Do takiego rozwiązania Saudyjczycy mają ponoć przekonywać palestyńskiego prezydenta Mahmouda Abbasa. Saudyjczycy, a zwłaszcza następca tronu książę Mohammed ibn Salman uważany jest przez ekipę Trumpa za głównego partnera na Bliskim Wschodzie. Żeby nie utrudniać księciu sytuacji po jerozolimskiej deklaracji, amerykańscy dyplomaci wymusili na władzach Izraela, żeby powstrzymały się od triumfalizmu.
Oczywiście, w roli jedynego obrońcy Palestyny wystąpi teraz Iran, a także sunniccy dżihadyści. Dostali właśnie od Trumpa kolejne argumenty, żeby przekonywać muzułmanów, iż Ameryka i wspierane przez nią bliskowschodnie reżimy są w istocie nowymi krzyżowcami i Żydami. Za Jerozolimę Amerykanie mogą jednak najprędzej zapłacić w Iraku, gdzie tamtejsze szyickie Siły Mobilizacji Ludowej, po wygranych wojnach przeciwko Państwu Islamskiemu w Syrii i Iraku uznały decyzję Trumpa za wypowiedzenie wojny. Pospolite ruszenie szyitów tylko formalnie podlega rządowi premiera Hajdara al-Abadiego. Za swojego przywódcę uważa ajatollaha Alego as-Sistaniego i słucha raczej rozkazów z Teheranu niż Bagdadu.
Czytaj także: analizy i reportaże Wojciecha Jagielskiego w specjalnym serwisie "TP" "Strona świata"