Jak najdalej od jabłoni

Charles Merrill Jr., pisarz, nauczyciel i filantrop: Ojciec kolekcjonował żony, ja się nigdy nie rozwiodłem. Ojciec głosował na Republikanów, ja na Demokratów. Polakami gardził. Buntowałem się przeciwko wszystkiemu, co sobą reprezentował.

08.08.2016

Czyta się kilka minut

Charles Merrill na manifestacji Komitetu Obrony Demokracji, Warszawa, 4 czerwca 2016 r. / Fot. Piotr Grocholski
Charles Merrill na manifestacji Komitetu Obrony Demokracji, Warszawa, 4 czerwca 2016 r. / Fot. Piotr Grocholski

Z Charlesem Merrillem spotykam się w jego mieszkaniu na ostatnim piętrze nowosądeckiego bloku z wielkiej płyty. Drobny, w koszuli w fioletową kratkę i szarych spodniach, czeka na mnie w dużym pokoju. Obok siada żona, Julie Boudreaux – Amerykanka z polskim obywatelstwem, szeroko uśmiechnięta, z burzą rudych loków nad gładkim czołem.

KALINA BŁAŻEJOWSKA: Co amerykański milioner robi w Nowym Sączu?

CHARLES MERRILL JR.: Mieszkam tu raczej z przypadku niż z wyboru. Tym przypadkiem była moja żona, ucząca angielskiego w nowosądeckiej szkole SPLOT, którą pomagałem zakładać.
Od 2003 r. spędzam w Sączu coraz więcej czasu – na przemian z Bostonem, gdzie mamy dom. Ale moje związki z Polską od dawna są silne. Poprzez miasta i ludzi, których poznawałem, rozwinąłem w sobie miłość do tego kraju. Przyjaźniłem się z wieloma polskimi intelektualistami, najbardziej z Jackiem i Mają Woźniakowskimi; teraz widuję się z ich dziećmi. Zawsze żałowałem, że nie nauczyłem się porządnie języka. Grunt, że poślubiłem właściwą kobietę, z dobrą znajomością polskiego.

JULIE BOUDREAUX: W końcu masz polską żonę!

ChM: A przynajmniej tak samo jak ja zafascynowaną Polakami.

Skąd u Pana ta fascynacja?

Wypłynęła z moich relacji z ojcem. Charles Merrill senior, rodowity Amerykanin, traktował Polaków jak służących. Ja natomiast zaczytywałem się w Trylogii i bawiłem w szwedzki potop z kolegami z podwórka. Gdy uświadomiłem sobie, że polskie wartości, które poznałem przez Sienkiewicza, są dokładnie tym, czym ojciec pogardza, w odpowiedzi stałem się propolski.
Latem 1939 r., jako 18-latek po wstępnym roku Harvardu, wyruszyłem z najlepszym przyjacielem w samochodową wycieczkę po Europie. Objechaliśmy wtedy Polskę od Wolnego Miasta Gdańska po Kraków. Podobało nam się zwłaszcza na wsi, gdzie byliśmy traktowani z ciekawością i życzliwością. Za to Warszawa zrobiła na nas dość przytłaczające wrażenie.

W wydanych po polsku wspomnieniach opisał Pan kawalerzystów kłusujących ulicami i młode matki plotkujące na parkowych ławkach: „Nawet Amerykanin zdawał sobie sprawę z bliskości wojny. Te roześmiane dzieciaki i ich matki będą pierwszym celem”.

Polska od początku zdawała się płacić najwyższą cenę za opór przeciw Niemcom. Z tego względu miałem sporo szacunku do Polaków, których spotykałem w późniejszym życiu.
Podobała mi się też ich miłość do muzyki. Choć Mozart i Beethoven byli dla mnie ważniejsi niż Chopin, potrafiłem docenić, że w Polsce muzykę poważną traktuje się poważnie.
Nigdy natomiast nie podobały mi się polskie uprzedzenia w stosunku do Żydów. Sam byłem bardziej prożydowski niż wielu moich żydowskich przyjaciół. Brzydził mnie antysemityzm, silny w środowisku mojego ojca, i sympatia, jaką wielu jego znajomych obdarzało Hitlera.

Pana ojciec był jedną z najbarwniejszych postaci w historii Wall Street. Pierwszy milion zarobił przed trzydziestką.

Założył z kolegą firmę Merrill Lynch, która stała się potężnym domem maklerskim i bankiem inwestycyjnym, rozwinął też sieć sklepów spożywczych Safeway. Pochodził z Florydy, był więc natchnionym Południowcem i równie natchnionym Republikaninem.
Moja matka zaś pochodziła ze zwyczajnej rodziny z Ohio. Nie miała porządnego wykształcenia, za to kochała muzykę klasyczną, i w tej miłości do muzyki mnie wychowała. Lubiła Ryszarda Wagnera. Początkowo myślałem więc, że Wagner jest dla kobiet, zaprzyjaźniłem się z nim dopiero w dorosłym życiu.
Rodzice byli rozwiedzeni. Gdy chodziłem do podstawówki, mieszkałem z matką w Nowym Jorku. Gdy byłem starszy, większość roku spędzałem w szkołach z internatem. Na ferie jeździliśmy na Florydę, do domu w Palm Beach (gardziłem tamtym miejscem i tamtejszymi wczasowiczami!), natomiast lato spędzałem w Southampton na Long Island, gdzie ojciec miał niesamowitą posiadłość, która nieodmiennie mnie zachwycała. Kilkanaście akrów, a pośrodku ogromny biały dom w klasycystycznym stylu. Nazywał się The Orchard, czyli Sad – otoczony był dziesiątkami jabłoni. Zajmowano się tam głównie grą w brydża i golfa. Golf był religią mojego ojca. Więc oczywiście nigdy się tym sportem nie interesowałem.

I nigdy nie chciał Pan prowadzić biznesu po ojcu.

Raz do roku odwiedzałem siedzibę Merrill Lynch. I choć ci ładnie ubrani ludzie starali się być dla mnie mili, nie mogłem znieść atmosfery tego miejsca. Dla ludzi z Merrill Lynch Beethoven nie znaczył nic.

Buntował się Pan przeciwko ojcu na wszelkie sposoby.

Buntowałem się przeciwko wszystkiemu, za czym się opowiadał i co sobą reprezentował.

Ale skąd ta niechęć?

Trochę w reakcji na silną osobowość, trochę z zazdrości. Ojciec świetnie radził sobie w sporcie – zresztą, czego by się nie tknął, był w tym dobry. Ze mnie natomiast atleta był marny. Jakąkolwiek dyscyplinę pani wymieni, z pewnością byłem w niej kiepski.
Wreszcie: ojciec kolekcjonował żony. Dorobił się trzech – moja matka była pierwszą.

Nazywano go Good Time Charlie, w wolnym tłumaczeniu: Lolek Bawidamek.

Otaczały go kobiety i zamożni, nudni Republikanie. I choć w swoim życiu poznałem konserwatystów, których darzyłem szacunkiem, Republikanów jako takich od zawsze uważam za wulgarną, chciwą i nieciekawą grupę ludzi.

Podobną opinię miał Pan o amerykańskiej armii.

Wydawała mi się mało interesująca: grupa tępych, słabo wykształconych mężczyzn. Kiedy więc przyszła wojna, rzuciłem Harvard i wstąpiłem do armii kanadyjskiej. Koniec końców przeniosłem się do amerykańskiego wojska, wysłano mnie na front, walczyłem w Afryce Północnej i we Włoszech, byłem ranny. Wtedy zakochałem się we Florencji.

Przypominała Panu Kraków.

Nie spędzam teraz w Krakowie tyle czasu, ile bym chciał, ale wciąż jest to moje ulubione polskie miasto. Miasto, które bywało moim domem, i w którym nauczyłem się podstaw języka.
(Bierze do ręki leżący na stoliku podręcznik języka polskiego) Oto moja biblia.

Dalej się Pan uczy?

Próbuję. Trudność sprawia mi prowadzenie poważnej rozmowy i czytanie, ale opanowałem wystarczającą liczbę formułek, żeby czuć się swobodnie, gdy jeździmy po Polsce. Lubię docierać do miejsc, w których nie da się dogadać po angielsku. Mam wtedy szansę popracować nad czasownikami.

Parę lat był Pan też paryżaninem.

Paryż był pierwszym miejscem, do którego z żoną i dziećmi uciekłem od moich rodziców. Stamtąd jeździłem do Warszawy i Krakowa.

Zafascynowany lekturą „Zniewolonego umysłu” i spotkaniami z Czesławem Miłoszem.

Im więcej czytałem Miłosza, tym bardziej go uwielbiałem. Było więc dla mnie prawdziwym zaszczytem, gdy zaczął uważać mnie za przyjaciela. Po moim powrocie do Stanów nie mieliśmy już za wiele kontaktu, ale we Francji widywałem go dość często.

„Był tak ciekaw wszystkiego, co mogłem mu opowiedzieć o Polsce, że sądziłem, iż mam do czynienia z wywiadowcą CIA” – to z przedmowy Miłosza do Pana książki. Uważa się Pan za pisarza?

Drugorzędnego pisarza. Napisałem parę powieści z polskim i środkowoeuropejskim tłem i kilka innych książek. W dzieciństwie miałem wspaniałych nauczycieli angielskiego, którzy sprawili, że pokochałem nie tylko czytanie, ale i pisanie. Już jako 12-latek układałem sztuki i opowiadania, wyobrażając sobie, że w przyszłości będę pisarzem.

Został Pan nauczycielem.

Gardziłem antyintelektualizmem ojca i słabym wykształceniem matki, więc poświęcenie się edukacji było świetnym sposobem, żeby postawić się obydwu stronom rodziny. W 1946 r. razem z dwoma kolegami z Harvardu założyłem Thomas Jefferson School – małą, postępową szkołę w St. Louis. A po powrocie z Paryża, w 1958 r. – Commonwealth School w Bostonie. Przez 23 lata byłem jej dyrektorem, uczyłem tam historii i prowadziłem kółko biblijne, na którym czytaliśmy Stary i Nowy Testament jako tekst nie tyle religijny, co humanistyczny. Na podstawie tych doświadczeń napisałem książkę „The Walled Garden” – rzecz o tym, jak powinna wyglądać dobra edukacja.

To znaczy?

Jak wychować ludzi, którzy będą patrzeć na Amerykę z perspektywy porządnych Demokratów.

Jakie wartości wpajał Pan uczniom?

Po pierwsze, szacunek do działań państwa, szczególnie w dwóch obszarach: troski o ubogich i troski o relacje z Europą. Po drugie, szacunek do środowiska – zawsze uwielbiałem lasy i zwierzęta, nigdy nie lubiłem myśliwych. Po trzecie, szacunek do kultury – w życiu liczy się o wiele więcej niż pieniądze. Chciałem wychować ludzi kulturalnych, kosmopolitów i altruistów.
Z jakiegoś powodu, pewnie w reakcji na organiczną „południowość” mojego ojca i wszystkich jego znajomych, z pokorą odnosiłem się do nacji, którymi w Ameryce pogardzano. Nie tylko do Żydów i Polaków, ale też do Japończyków; w Thomas Jefferson jako jedni z pierwszych przyjęliśmy japońskich uczniów. Byłem bardzo dumny z tego, że w naszej szkole szanuje się japońską kulturę. Nawet jeśli sam nie miałem cienia szacunku do japońskich władz.

Pana szkoła integrowała też czarnych uczniów, i to już w 1952 r.

Świat czarnych ciekawił mnie od dzieciństwa. Czytałem sporo książek autorów z Południa i odwiedzałem Missisipi, skąd pochodziła część rodziny mojego ojca. Pewną przyjemność sprawiało mi przebywanie w miejscu, którego w całości nienawidziłem.
Oczywiście ojciec był czarnym nieprzychylny.

Pracowali u niego na plantacji bawełny.

I w domu – czarna była cała służba zatrudniona w Sadzie. Z niektórymi służącymi się przyjaźniłem, to były wyjątkowe, silne osobowości. Niestety w republikańskich szkołach, do których chodziłem, nie było żadnych czarnych, a Żydów zaledwie kilku.
Muszę wspomnieć, że moja starsza siostra, Dorothy, była czystej wody Republikanką, podobnie jak matka, która miała słaby charakter i uległa wpływom ojca. Natomiast mojego młodszego, przyrodniego brata Jamesa, zdeklarowanego homoseksualistę i uznanego poetę, polityka zupełnie nie obchodziła.

Śledzi Pan teraz kampanię prezydencką?

Tak. Oczywiście jestem wyborcą Demokratów. Kiedyś sympatyzowałem z Obamą, teraz z Sandersem.

Głosował Pan na niego w prawyborach?

Nie, ostatecznie zagłosowałem na Clinton. Podziwiam Sandersa intelektualnie, ale moje uczucia są po stronie Hillary: typowej New Dealer, która do tego jest piękną i świetnie wykształconą kobietą.

A co Pan myśli o Trumpie?

Że jest czymś najgorszym, co kiedykolwiek mogło się przytrafić amerykańskiej polityce. Przerażający jest fakt, że stał się taki ważny, że ludzie tak łatwo polubili kogoś, kto jest w zasadzie bandytą. Trump odwołuje się do najciemniejszych stron amerykańskiej osobowości, ze swoimi uprzedzeniami dopasował się do tej prostackiej i groźnej części społeczeństwa, którą miałem okazję poznać z bliska i aż za dobrze.

Obserwuje Pan polską politykę?

W mniejszym stopniu. Więcej o tym wie moja żona, Polka z wyboru. Zabiera mnie na spotkania Komitetu Obrony Demokracji. W Warszawie byłem na niewiarygodnej, fantastycznej paradzie: wśród rzeszy ludzi, która sunęła przez miasto z gigantyczną biało-czerwoną flagą.

Ma Pan pięcioro dzieci. Wszystkie to Demokraci?

Chyba tak. Ale boję się, że nie byłem dobrym ojcem.

JB: To nieprawda.

ChM: Jestem na bieżąco z życiem całej piątki, ale nie utrzymuję z nimi tak bliskich relacji, jak wydaje mi się, że powinienem. Najsilniejsza więź łączyła mnie z pierwszą córką, Catherine. Jest rzeźbiarką, mieszka w Kalifornii. Ma dość trudny charakter.
Ale opowiem jeszcze o żonie. Julie stała się dla mnie ważna, bo potrafiła wypełnić wszystkie puste miejsca w moim życiu. Po pierwsze, jest dobrą gospodynią, po drugie – osobą o ciekawych opiniach politycznych, po trzecie – artystką o czarującej osobowości.

JB: Mam nadzieję, że nie w tej kolejności! Gospodyni jako cecha numer jeden – dziękuję bardzo. Może poprosimy o następne pytanie.

ChM: Masz rację. Twoja czarująca osobowość jest ważniejsza niż wspólne poglądy polityczne.

A opowie mi Pan o pierwszej żonie?

Mary pochodziła z porządnej chicagowskiej rodziny, bardzo dbającej o wykształcenie. Była zaangażowaną Demokratką i miłośniczką muzyki, dobrze znała się z Beethovenem. Więc gdy tylko spodobał mi się jakiś utwór, mogłem się z nią natychmiast podzielić wrażeniami. Pociągała ją też sztuka. Po siedemdziesiątce zaczęła tkać piękne gobeliny.

Każdy kończyła w Pana obecności i po odcięciu ostatniej nitki wznosiliście toast lampką szampana. Byliście małżeństwem prawie 60 lat, aż do jej śmierci w 1999 r.

Pobraliśmy się zaraz po Pearl Harbor, gdy wstępowałem do wojska. Miesiąc miodowy spędziliśmy na Kubie.
Ważne było dla mnie, że Mary chciała mnie wspierać w pracy szkolnej. Lubiła się z nauczycielami, była miła dla uczniów. Utrzymywała nawet przyjazne relacje z teściami, choć nie próbowała się dla nich zmieniać.
Patrzyliśmy na świat przez te same okulary – zgadzaliśmy się w ocenie większości wydarzeń i spraw.

Mieliście też podobne podejście do pieniędzy. Co one dla Pana znaczą?

Moc. Pozwalają robić to, na co się ma ochotę. Mnie na przykład pozwoliły rozwijać muzyczne zainteresowania. Już jako studenta stać mnie było na kupowanie dziesiątek płyt z muzyką klasyczną. Dzięki pieniądzom, które ojciec przekazał mi w funduszu powierniczym, mogłem podróżować. Choć za punkt honoru postawiłem sobie, żeby nie zatrzymywać się w najdroższych hotelach i nie jadać w najlepszych restauracjach. Na szczęście żonie to nie przeszkadzało i zjeździła ze mną cały świat.
Wreszcie: majątek sprawił, że mogłem na poważnie zająć się filantropią. Miałem sporo fundacji, nie potrafię sobie teraz wszystkich przypomnieć... Najważniejsze było szefowanie Fundacji Merrilla, ustanowionej przez ojca w testamencie.

Na której konto przekazaliście z rodzeństwem cały spadek – sobie zostawiając 100 dolarów.

Spotykaliśmy się dwa albo trzy razy w roku i kłóciliśmy się, co wesprzeć. Rozdaliśmy miliony, najpierw amerykańskim uczelniom, potem muzeom, sporo daliśmy Anglikom, dość dużo Francuzom, trochę Włochom... Wykładałem też pieniądze na każdą organizację działającą na rzecz równouprawnienia czarnoskórych i wyrównywania szans we wschodniej Europie. Przyzwoitą sumę przekazałem Czechom i Polakom. Opisałem to w książce „The Checkbook”.

JB: Wspierałeś wszystko – od Planned Parenthood [organizacja działająca na rzecz świadomego rodzicielstwa – KB] aż po instytucje religijne każdego sortu i wyznania. A gdy w 1981 r. Fundacja musiała zakończyć działalność, ty dalej dawałeś pieniądze, już z własnej kieszeni.

ChM: Wydawałem na moje szkoły. Commonwealth zjadło sporo pieniędzy, mieliśmy duży program stypendialny, obejmujący głównie czarnych i obcokrajowców, ale też ubogich białych Amerykanów. Chcieliśmy zbudować szkolną społeczność, zróżnicowaną etnicznie i religijnie. Byliśmy dumni z tego, że ok. 40 proc. uczniów stanowią Żydzi.

Jednym z Pana pierwszych stypendystów był węgierski Żyd, ocalony z Auschwitz i Mauthausen.
Bernat Rosner. Poznałem go w końcówce wojny, gdy stacjonowałem w Niemczech. Był wrażliwym 12-latkiem, sierotą – cała jego rodzina zginęła w obozach. Po wojnie udało mi się sprowadzić go do Ameryki i zaopiekować się nim. Uczył się w mojej szkole w St. Louis, potem skończył prawo na Harvardzie. Mieszka z żoną niedaleko San Francisco, ostatni raz widzieliśmy się dwa lata temu. Jest autorem bardzo ciekawej książki „An Uncommom Friendship” – opowieści o przyjaźni z niemieckim rówieśnikiem, synem nazistowskiego oficera. Napisali ją razem.

Potrafi Pan wymienić najlepszą rzecz, jaka Pana w życiu spotkała?

Tak: że w młodości trafiłem na nauczycieli o szerokich horyzontach, którzy w dodatku mnie polubili. W położonej na arizońskiej pustyni szkole z internatem, do której chodziłem – czy raczej jeździłem konno – miałem wspaniałego dyrektora. Uwielbiałem go, choć był wysportowanym Republikaninem. Wielki wpływ miał na mnie też nauczyciel angielskiego, prawdziwy Anglik, socjalista, kosmopolita i znawca sztuki. Z kolei w Deerfield Academy w Massachusetts, choć była to szkoła silnie nastawiona na rozwój fizyczny, dobrze nauczono mnie historii muzyki.
Druga wspaniała rzecz, jaka mnie w życiu spotkała, to oczywiście Commonwealth. Dawno przeszedłem na emeryturę, ale co roku odwiedzam to miejsce, spotykam się z uczniami i wygłaszam do nich przemówienie.

JB: Na przykład na temat: „Czy Bóg istnieje?”.

ChM: Naprawdę dałem taki tytuł? I co powiedziałem? Że istnieje?

JB: Nie pamiętam dokładnie, to była długa i skomplikowana odpowiedź.

ChM: Cóż, nie jestem praktykujący, ale bardzo poważam religię.

Jakiego wyznania byli Pana rodzice?

Ojciec był wiernym Kościoła episkopalnego, matka gorliwą katoliczką. Ale katolicyzm nie miał na mnie wielkiego wpływu. Zawsze uważałem go za politycznie wsteczny – przecież to katolicy popierali generała Franco.

Pan wierzy w Boga?

Staram się. Wydaje mi się to o wiele bardziej rozsądne i odpowiedzialne niż wiara w pieniądz, ten szalony kult, jakiego przestrzegano w świecie, w którym wyrastałem. Choć trzeba oddać mojemu ojcu, że używał pieniędzy inteligentnie, a niejednokrotnie też szczodrze.
Nabożeństwa zawsze mnie nudziły i szybko obwołałem się ateistą – znowu na złość ojcu. Ale szanowałem religię, szczególnie judaizm. Podziwiałem też kulturotwórczą rolę, jaką odgrywał Kościół w komunistycznej Polsce.
Podoba mi się idea Boga. Myślę, że Bóg nie jest Amerykaninem ani Republikaninem, że silnie wierzy w równość wszystkich ludzi, że szanuje kobiety i popiera ich prawa edukacyjne. W przeciwieństwie do niektórych katolików.

Poprosiłabym, żeby Pan to rozwinął, ale nie chcę Pana dłużej męczyć.

Wie pani, że w sierpniu skończę 96 lat? Jestem szczęśliwym mężem, ojcem, dziadkiem i pradziadkiem, a moim jedynym zmartwieniem jest fakt, że umrę za jakieś trzy do pięciu lat.

JB: Charles, daj spokój, będziesz żył jeszcze długo.

ChM: Może mi się uda dociągnąć do setki. Ale sto lat? Zawsze uważałem, że w tej liczbie jest coś ordynarnego. ©℗

CHARLES E. MERRILL JR. (ur. 1920) jest filantropem, nauczycielem i pisarzem. Syn Charlesa E. Merrilla – założyciela firmy Merrill Lynch i reformatora amerykańskiej giełdy lat 30. XX w. Od lat wspiera polskie placówki kulturalne i oświatowe. Autor kilku książek, w tym przetłumaczonego na polski pamiętnika „Podróż albo rzeź niewiniątek”. Mieszka w Bostonie i Nowym Sączu.

Za pomoc w przeprowadzeniu rozmowy dziękuję paniom Alicji Derkowskiej i Julie Boudreaux.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa, autorka nominowanej do Nagrody Literackiej Gryfia biografii Haliny Poświatowskiej „Uparte serce” (Znak 2014). Laureatka Grand Prix Nagrody Dziennikarzy Małopolski i Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2016