Intelektualista w trybach historii

Sartre popada w zapomnienie u młodych!... Uwaga, Sartre powraca! Od 25 lat słychać tę śpiewkę we Francji, chociaż niewiele się zajmowano dostarczaniem dowodów w obu tych kwestiach ani też poważniejszymi próbami wyjaśnienia obu sprzecznych stanów rzeczy.

26.06.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

Obserwator z boku mógł raczej zauważyć coś w rodzaju stanu pośredniego - ni to pamięci, ni to zapomnienia, obecność stałą, lecz już bladawą. Właściwą dla postaci celebrowanych w pewnych momentach historii, potem uznanych za znaczące i przywoływanych od czasu do czasu jako znaki. Znaki niewygasających cech kultury francuskiej - zalet buntowniczych, niewygodnych dla wszystkiego, co konwencjonalne i myślowo uśpione.

Przywodzi to na myśl (proszę to rozumieć jako zjawisko z socjologii literatury) przypadek markiza de Sade: najpierw zdobycz dla małych grupek wybranych. Stopniowo zdobywający coraz bardziej masową popularność, wydawany w edycjach kieszonkowych “dla wszystkich", głównie z myślą o studentach, przybierający kształt akademickiego exemplum. Gdy minął grzbiet fali, wspominany coraz rzadziej, powoli rozbrajany ze złowieszczych treści, znak kultury, na tej samej zasadzie jak inne znaki. Kto się dzisiaj przejmuje jego tekstami, z wyjątkiem powieściopisarza Philippe’a Sollersa, który jednak wyrwał mu żądło i zmienił w figurę rokokową.

Lata szczęśliwe

Proszę o wybaczenie tego żartu (półżartu...) na wstępie. Nie sporządzam przecież nekrologu, który to gatunek ma swoje prawa, lecz piszę o klasyku literatury XX wieku zmarłym dwadzieścia pięć lat temu. O autorze podziwianym, inspirującym młodsze pokolenia, osłupiającym łatwością pióra, liczbą opublikowanych za życia i po śmierci stron, imponującym sprawnością języka analitycznego. Wpisującym swoją osobę w przestrzeń publiczną każdym otwarciem ust, samą świadomością innych, że jest i zaraz zareaguje na kolejny fakt polityczny czy pozapolityczny (to rozróżnienie nie miało zresztą sensu dla niego.) Piszę o kimś rzeczywiście ważnym, rozciągającym swój wpływ poza specyfikę momentów, w których publikował, zabierał głos. O kimś, kto doprowadził do doskonałości pewien wzorzec, kształtujący się poprzez XIX wiek i usankcjonowany przez nasz (bo musimy go tak nazywać) wiek XX.

Oczywiście, idzie o wzorzec intelektualisty zaangażowanego. Nie jest łatwo wzruszyć ramionami. Pomyślmy o niedawnych wydarzeniach historycznych, pomyślmy o chwili obecnej. Trzeba być mędrcem patrzącym na świat z wysokości Himalajów, aby nie przyznać się do jakiejś formy, choćby najmniej kanonicznej, zaangażowania - formy ciągle w ruchu, w zmianie. Pascal miał rację daleko poza terenem tej jedynej rzeczy, o którą mu chodziło: wiary. Jesteśmy załadowani na ten okręt. Sartre powiadał: jesteśmy wrzuceni w sytuację.

Początki jego biografii należą do opowieści, które lubię wyczytywać we wspomnieniach, w powieściach publikowanych w ostatnich latach dwudziestolecia między wojnami. Tak ładnej historii nie mieli ani młodzi Włosi, ani młodzi Niemcy, szybko chwyceni w tryby reżimów politycznych. Młodzi Brytyjczycy, których znamy z powieści, wydają się zbyt pogrążeni w wyspiarskim śnie o życiu bez zagrożeń, o nienaruszalnej ciągłości starego obyczaju. Polska młodzież studiująca w latach 30. miała prawo odczuwać zagrożenie zbyt dławiące i bezradność ojców, a na uniwersytecie haniebność getta ławkowego... Czy to efekt odległości sprawia, że francuskie wspomnienia z tamtego okresu są sprawozdaniem z młodości naprawdę szczęśliwej?

Tak to scharakteryzował Sartre: cztery lata szczęścia, beztroski w słynnej Ecole Normale Supérieure, wylęgarni francuskiej elity naukowej. Będzie też mówił o latach radości i siły intelektualnej, zachłyśnięcia się własnymi możliwościami, o poczuciu, że nie zatrzymuje ich żadna bariera. Ma pierwszą lokatę na egzaminach końcowych (tuż za nim idzie Simone de Beauvoir, dalej Raymond Aron). Wszystkie drogi, które otwiera wykształcenie humanistyczne, są do jego dyspozycji. Najbliższym przyjaciołom zwierza się z zamiarów, niejasnych, a jednak ogromnych: chce być zarazem kimś w rodzaju Spinozy i Stendhala. Ci, co go już wtedy podziwiają, nie są zdziwieni. Ta psychiczna energia już sama w sobie jest darem przyswojonej wysokiej kultury.

Czym byłby dalszy ciąg młodego Jean-Paula, gdyby nie wybuchła wojna? Sądzę, że nie odbiegałby zbytnio od drogi, którą wybrał potem, chociaż sam pisał, że wojna przecięła jego życie na dwoje. Studia nad filozofią niemiecką (w Niemczech lat 1933-34), decydujące dla jego aparatury myślowej, przecierają szlak dla Sartre’owskiego egzystencjalizmu. Gdy tylko pierwsza powieść “Mdłości" spotyka się z sukcesem, od razu czuje się wewnętrznie naelektryzowany - i atakuje z furią staroświeckiego pisarza François Mauriaka: za pisarstwo “wsteczne". Nie z powodu treści, lecz literackiej formy.

Zdaniem Sartre’a, odbija się w tej formie postawa mieszczucha wobec świata, jego żałosna psychologia i przestarzała racjonalność. Pisarz ma tu być jak Pan Bóg wyczytujący w ludzkich wnętrzach z góry napisane kwestie, potakujący nad rzeczami, sam niczym nie związany. A tymczasem literatura amerykańska odkrywa prawdę o człowieku: niegotowym, sprzecznym, chaotycznym. Mógłby dodać (czego nie czyni) - a tymczasem nowa powieść “Mdłości" pokazuje, czym jest egzystencja wrzucona w świat: nicością bez nadludzkich gwarancji, stawaniem się bez ustanku wobec rzeczy i innych ludzi. Ta głośna recenzja z Mauriaka wskazuje od początku życia publicznego na temperament pióra, który zrośnie się z osobą autora. I później, po wojnie, nie jest przyjemne nie spodobać się Sartre’owi; niejeden z piszących współczesnych odczuje to na własnej skórze.

Filozof w literaturze, literat w filozofii

Zmiana, do której się przyznaje, pobyt w oflagu, potem w Paryżu pod okupacją (oba te okresy wypełnione pisaniem), to wrzucenie intelektualisty-samotnika w masę: współwięźniów, współokupowanych. Przeżycie fizycznej bliskości, decydujące, do którego zwykle nie lubią się przyznawać ludzie. Nie wpływa to jednak na tryb życia. Upokorzony (to dla niego najważniejsza kategoria psycho-polityczna), może i przymierający chłodem i głodem, Sartre daje swoje sztuki do wystawienia przez kontrolowany przez okupanta teatr i pracuje nad kluczowym dziełem “Byt i nicość". W działalność polityczną rzuci się po wyzwoleniu Francji.

Może w tym miejscu wypada umieścić małe zwierzenie: nie mogę myśleć o okresie moich studiów bez lektury (nierównej, niekompletnej) “Bytu i nicości", składnika własnego terminowania umysłowego, razem z innymi wytworami kultury francuskiej wokół połowy XX wieku: książkami Bataille’a, Lévi-Straussa, Goldmanna, Braudela, Dumézila... Dzieło Sartre’a oddziałało inaczej, czytało się je w innym duchu. Obok podziwu dla myślowej wirtuozerii pojawiało się uczucie jakby zażenowania. To przecież nie filozofia jako opis uniwersalnych wiązadeł rzeczywistości, ale jakieś osobiste wyznanie, zamaskowane w analitycznym języku, bezwstydne (jak to właśnie zaczynało - dopiero zaczynało - być w modzie) i jakoś i mnie dotyczące... Te fenomenalne opisy podglądacza przez dziurkę od klucza, odczłowieczenia przez spojrzenie drugiego, momentu decyzji, której nie towarzyszą bynajmniej wielkie idee, lecz mgławicowe pragnienie utwierdzenia siebie, odpowiedzi na napierający ciężar świata! Toż to świetna literatura, choć nie celująca zbyt wysoko, w sam raz, by czymś zaniepokoić, coś uświadomić młodym ludziom.

Nigdy potem, czytając jego powieści i nowele, nie miałam wrażenia takiej celności i złożoności, takiej siły komunikatywnej za sprawą podstawionego nam lustra (deformującego?). Za wyjątkiem oczywiście “Słów", książeczki olśniewającej i tragicznej, noszącej to samo piętno co “Byt i nicość" oraz “Drogi wolności". To znaczy pisanej z punktu widzenia pewnego społecznego wytworu, zachodnioeuropejskiego intelektualisty połowy tamtego stulecia, przekazującego czytelnikom nawet z innych europejskich obszarów własne przeżycie impasu i wolę wyjścia z niego dzięki jakiemuś połączeniu myślenia i życia. Przeżycie i wolę człowieka, który przede wszystkim jest spadkobiercą wspaniałej kultury mieszczańskiej swego kraju i jest zrozpaczony maską, jaką na niego nałożyła, maską, która wydaje się kraść mu osobowość. Przeciw klasycznej wierze tej kultury, że wartość to stworzenie czegoś trwałego, będzie uważał, że nasza wartość (jego wartość) sprawdza się w uczestnictwie w tym, co najbardziej nietrwałe: w politycznych wyborach.

Do lat poprzedzających jego ślepotę, poprzedzających śmierć, konsekwencja pisarza jest imponująca. “Byt i nicość" wypływa z pierwszej powieści “Mdłości" i przekracza ją, “Drogi wolności" próbują (niezbyt udolnie) wstawić dzieło filozoficzne w historyczny kontekst i wyciągnąć wnioski, nowele przerabiają ten temat w aurze intymności, naszego oślizgłego stanu wewnętrznego, a sztuki teatralne pokazują w stosunkach międzyludzkich - tam, gdzie wkrada się przestrzeń zbiorowa. “Muchy", niby o dwuznaczności moralnej życia Francuzów pod okupacją, nudziły fałszywym kostiumem antycznym, ale już “Przy drzwiach zamkniętych" niepokoiło jak ilustracja pewnych beznadziejnych uwikłań uczuciowych, a “Diabeł i Pan Bóg" zachwycił mnie w teatrze (bagatela, z Holoubkiem!) Co za inteligencja! Co za sprawność kompozycji! Jak świetne zazębienia dialogów, scen, sytuacji! Oraz inteligentne wyzyskanie młodzieńczej sztuki Goethego, która niesie podobne treści, lecz bez piekielnego radykalizmu myślowego Sartre’a.

Mówiło się, że Sartre jest filozofem w swej literaturze i literatem w filozofii. Czy to miał być zarzut? I dlaczego? To jego odkrycie, daleko sięgające poza Sokratesa moczącego nogi w podateńskiej rzeczce czy Kartezjusza na piecu podczas kampanii wojskowej. Ale otwarte przez dialogi Platona i przez romans cogito. To znaczy przez obecną w filozofii gotowość wykroczenia poza siebie w kierunku jedynej przygody, która ją uwiarygodnia: istnienie tego, kto myśli czy uczy się myślenia. To prawda, że “ja" myślące i czujące u Sartre’a nie ma oddechu Platona czy Kartezjusza. Ale co do tej słabości pisarz twierdzi, że jej chciał; nawet jeśli jej nie zamierzył, to ją zaakceptował. W imię przygodności człowieka i świata, “bezgruntowości", która, jak to bywa, odsłania zawrotne przepaści (wolności, dowolności?) temu, kto ma odwagę w nią się wpatrywać. A wpatrywanie się w nią jest obowiązkiem człowieka uczciwego wobec siebie, odrzucającego status mieszczańskiego kłamcy i wygodnisia. Jednym słowem łajdaka, u Sartre’a kategorii psychicznej i politycznej.

Walka o sens

O powojennych perypetiach pisarza przykro pisać. Zwłaszcza osobie urodzonej na wschodzie Europy - zresztą, co mówię! - każdej osobie pragnącej zachować rozsądek i uczciwość. Jak to się stało, że głosiciel imperatywu wolności zachwycał się rządami totalitarnymi pod pozorem, że są lewicowe? Dlaczego opluwał nielicznych uciekinierów ze Związku Sowieckiego, wściekał się na Chruszczowa za wygłoszenie pamiętnego referatu o Stalinie, zachwycał rewolucją kulturalną w Chinach? Dlaczego w tylu oczach sam wcielił się w salaud, który buduje na kłamstwie i wewnętrznym komforcie?

Zagadka, przynajmniej w pewnej mierze, nie wydaje się nieprzenikniona i nie jest sprawą jednego tylko Sartre’a, choć on z właściwym sobie radykalizmem doprowadził ją do karykatury. Otóż słynne zaangażowanie, rezultat jego dociekań i motor działalności, kryje za sobą stary odruch i potrzebę ludzką, z tych, co to były Sartre’owi tak obrzydliwe.

Przyszły historyk idei nie będzie miał zbyt wiele kłopotu, nawet gdy będzie chciał zachować pisarzowi jego wyjątkowość - zasługuje na nią patetycznością losu. Zgoda, świat jest przygodnością (mogłoby go nie być), życie jest przypadkiem. Ta abstrakcyjna konstatacja, zdawałoby się nie uzależniona od okoliczności, w których się ją czyni, faktycznie ma charakter historyczny. Przez tysiące i tysiące lat nie przychodziła ludzkości do głowy, przeciwnie, była czymś nie do pojęcia, tak dalece od zarania człowiek myślał o sobie jako istocie uzasadnionej w koniecznym świecie. Religie, filozofie, dzieła sztuki - ale i społeczność i życie rodzinne... Trudno powiedzieć dokładnie, odkąd liczy się cezura. W XX wieku jest już faktem: istnienie jest bezzasadne, nie ma ani transcendentnych, ani transcendentalnych (filozoficznych) zasad.

Jest historia i w niej samostwarzanie się człowieka, zbiorowe i pojedyncze, w materii zewnętrznej i w świadomości. Ten potężny ruch kultury do przodu, zgodnie ze strzałką czasu, trwał w utrzymującym się siłą bezwładu złudzeniu, że opiera się o coś pozaczasowego, że spełnia nałożone mu z góry zadanie. W naszych czasach już nie piastujemy tych iluzji. “Wstaje człowiek nagi i śmiertelny..." - to nastanie człowieka Sartre’owskiego. Balansującego na linie bez ochronnego materaca, samego dla siebie, dumnego wobec świata i narzucającego sobie pokorę wobec innych, którzy go współstwarzają.

Dla pisarza powojennego zbiorowość jest ważniejsza niż jednostka i jej dylematy - jednostka przezwycięża izolację, dedykując swoje dylematy zbiorowości. Czy nie taki jest sens tych okropnych “zespołów praktyczno-inercyjnych" w nieczytelnej “Krytyce rozumu dialektycznego", pomyślanej jako korekta marksizmu?

Stawka jest duża, dla filozofa większa niż wyobrażają sobie naiwnie ci, którzy Deklarację Praw Człowieka interpretują w duchu humanitaryzmu. Inaczej wszystkie ofiary przemocy musiałyby być Sartre’owi równie drogie i wszelka przemoc odzierająca z godności - równie nienawistna. Późna solidarność z boat people, ofiarami reżimu komunistycznego w Wietnamie, wskazuje na już działające miazmaty zwątpienia (co tu ukrywać, nawet gdy brzmi to okrutnie: na zmęczenie wywołane kalectwem i starością...); Sartre en soi, lotny i bojowy, to myślowa twardość, abstrakcyjny uniwersalizm, gdzie nieznane są poszczególne przypadki. To perspektywa mesjaniczna, która porządkuje fakty w triumfalne aleje sensu.

Więc dobrze, istnienie nie ma sensu, ale nie może go nie mieć historia, produkt ludzi. Najpierw wytwór nieświadomy, od pewnego momentu (od Hegla? Marksa? Sartre’a?) uświadomiony, obiekt wolności i zakładu człowieka. To ogromne przedsięwzięcie usensownienia dziejów usuwa w niebyt szczegóły, odpadki w swojej drodze naprzód i nie dopuszcza pytania o cenę. Czy nie jest ostatecznym usprawiedliwieniem potu, krwi i łez niezliczonych pokoleń, zapłatą, o której wieść już do nich nie dotrze, ale którą filozof przyszłości policzy do ich aktywów i uzna za całkowicie wystarczającą?

Filozof, istota z tej samej krwi i kości, czy też Duch Dziejów, ten z Apokalipsy, ten z poematu Miłosza, z twarzą jak sto księżyców i naszyjnikiem z nieobeschłych głów? Ten, kto bardziej upodobał wschodnią równinę aż po Ural niż stare ziemie Francji? Urzeczywistnienie sensu, czyli zbawienie od bezsensu jest możliwe, więc konieczne. Toteż Sartre zżyma się na Chruszczowa, którego lekkomyślne słowa mogą przyprawić o rozpacz robotnicze Billancourt. Nie tyle dlatego, że proletariat podparyski walczy o lepsze warunki życia, lecz dlatego, że jest wyznaczony na awangardę w ruchu ku celowi. Jeśli ten cel okazałby się nieosiągalny...

Część i całość

No właśnie, co wtedy? Ktoś by powiedział: nic, wracamy do punktu wyjścia, opisanego w “Mdłościach" i “Bycie i nicości". Samotność, potrzeba stworzenia siebie w cominutowej decyzji, nie potrafiącej wgryźć się w rzeczy. Żyć z uczuciem mdłości i ciągle weryfikowaną sprawnością analityczną. Sytuacja jest arcypoważna dla honoru filozofa. Sartre, który wielokrotnie głosił, że był od zawsze ateistą, że przyniósł to ze sobą na świat i w każdej chwili oddychał tą oczywistością, zdaje się nie wytrzymywać ciężaru, jaki sobie nałożył. Ciężaru bezsensu czy ciężaru rozpaczy. Mogłabym powiedzieć, że w tym jest jakoś najsympatyczniejszy? Niekonsekwentny mimo dyktatu swej logiki, ludzki. A jeszcze bardziej: zgodny z tradycją myślenia i odczuwania, która stworzyła całe jego umysłowe i moralne podglebie, a którą z pozoru odepchnął jako żer dla salauds, dla mieszczuchów, uniwersyteckich, kościelnych czy innych..

Zgoda, dokonuję przeniesienia, ale staram się uszanować założenia filozofa. Nie chcę go przedstawić jako “nawróconego" po doświadczeniu II wojny (już nie przedsionka, ale wnętrza piekła) - w stylu: tylko absolutne oparcie moralne może uratować człowieka. Nie ma takiego oparcia. Ale istnieje cel, rzeczywiście absolutny w tym znaczeniu, że wraz z nim albo my wszyscy, i wszyscy, ale to wszyscy nasi przodkowie przepadamy w czeluści absurdu - albo się z niej ratujemy.

Pamiętajmy, jesteśmy już na pełnym morzu, nie w naszej mocy opuścić statek (nie będzie tym nawet czy zwłaszcza samobójstwo). Nawet gdybyśmy przegrali nasz zakład, pozostaje przy nas najwyższa ambicja ludzkości. Ta, która skądinąd budowała religie i filozofie, katedry, obrazy i kantaty. Cichcem, jak niezauważalna fala przypływu, tradycja wchłania Sartre’a. Rozbraja jego bunt i leczy jego mdłości, sprowadza do pilnego studenta Normale Sup i do pokracznie genialnego chłopczyka, który nie ma innych pragnień jak wchłonięcie tego ogromu, jakiego cząstkę stanowiła ojcowska biblioteka. Lubię tego zawziętego ucznia, nie jest mi obcy, choć nieskończenie mnie przerasta swoimi darami.

Mniej lubię dorosłego, który po każdej ze swoich “pomyłek" (Rosja sowiecka, Chiny Mao, Kuba, Wietnam...) odpowiada: trzeba to jeszcze raz zanalizować. Chwyta lekka groza. Więc fakty, wydarzenia dochodzące z dalekich obszarów świata nie mają żadnej mocy poznawczej, mocy wstrząsu, która każe odnosić się do nich z szacunkiem, w każdym razie je uwzględniać? Więc to, co dane, tak mało się liczy, a o wszystkim stanowi maszynka intelektualna, w którą te dane należy wpuścić? Gdy się dowiadujemy o wielomilionowych obozach w Rosji, jedyny gest myślowy to wyjaśnić teraz, jak przyszły cel społeczeństwa doskonałego musi przejść przez fazę obozów?

To prawda, później odszedł od urzeczenia Związkiem Rad. Ale jakie zawrotne rozumowanie kazało mu zawyrokować, że we Francji po 1944 roku nic się nic zmieniło, że trwa okupacja, tyle że sprawowana nie przez obcą armię? Patetyczny przypadek tego, kogo bogowie chcą zgubić, więc najpierw odbierają mu rozum? Taki byłby sekret zaangażowania Sartre’owskiego?...

Popper świetnie zbadał, jak wybory filozoficzne i polityczne są powiązane z pojęciami Całości i Części, z przewagą, jaką przyznaje się jednej bądź drugiej. W tym świetle przypadek Sartre’a to prawie moralitet. Urodzony pod znakiem części (indywidualizmu), wperswadował sobie żarliwie perspektywę całości, bo tylko tak mógł zapewnić sobie ratunek przed nieistnieniem. Stąd - po odrzuceniu przez młodzież na Sorbonie w maju ’68 - dziwaczna pokora wobec paryskich maoistów, których język powinien brzmieć dla wychowanka Normale Sup jak doskonały bełkot. Pisząc o nim Gombrowicz tak to sformułował: nec Hercules contra plures. A tych plures trzeba liczyć na miliardy. A może - to prawdopodobne - uwodziła go również młodość nowych towarzyszy walki, te dwudziestoletnie twarze, niecierpliwe i bezczelne?...

Sartre, Camus, Aron

Czy uczestnictwo, podnoszenie głosu w ważnych sprawach publicznych musi tak się kończyć dla filozofa, dla intelektualisty? Oczywiście nie. Może na przykładzie Jean-Paula Sartre’a uda się prześledzić, jakie warunki zaangażowania powinny być spełnione, aby nie kończyło się intelektualnym i moralnym wypaleniem, ale jakoś owocowało w tej dziedzinie, która i tak mało jest przychylna rozumowi i moralności, w dziedzinie zbiorowej. Nie tylko istnieje jakiś point de non-retour, poza którym zaangażowanie wyrodnieje. Istnieje też grunt, zarazem myślowy i psychiczny, co pozwala na zachowanie równowagi, w tym przypadku oznaczającej szacunek dla rzeczywistości.

Kto myśli o Sartrze, przywołuje niemal automatycznie nazwiska dwóch jego przyjaciół-przeciwników: Camusa i Arona. Można by długo dywagować na temat ich związków i różnic; istnieją o tym książki. Małoduszność Sartre’a wobec pierwszego ma charakter - niech mi wybaczą wrogowie psychologizowania - walki o przywództwo. Zgoda, może nie w sensie osobistej zazdrości, lecz jako konieczność usunięcia z horyzontu intelektualnej lewicy francuskiej tego, kto ma zły wpływ, rozkładowy wobec millenarystycznej walki Sartre’a.

Camus to nie tylko śmiertelne niebezpieczeństwo zwątpienia. To indywidualizm, jednostkowy liryzm tam, gdzie trzeba mobilizacji. To moralizm w najgorszym sensie słowa - pojęcia dobra i zła oddzielone od politycznego kontekstu. Najgorszy zarzut filozofa to pięknoduchostwo. W “Człowieku zbuntowanym" Camus wybrzydza, nie podoba mu się ani Zachód, ani Wschód - niech zamieszka na Wyspach Galapagos! A potem Nagroda Nobla - co za fatalny przykład dla współczesnych. Musiał tedy Sartre po paru latach odmówić przyjęcia swojego Nobla, by nie dać się połknąć przez system, zrównujący sprzeczne stanowiska w doskonałej obojętności.

Z Raymondem Aronem było inaczej, nie mógł mu odmówić szacunku, tamten znał tak samo filozofię niemiecką, a może i lepiej. Jak tłumaczył zajęcie przez Arona przeciwnego stanowiska w sprawach ekonomicznych i społecznych? Mieszczańskim pochodzeniem? Przecież jego korzenie są podobne. Dlaczego Aron, jeśli założy się jego intelektualną uczciwość, nie dokonał zbawczej wolty, nie zapragnął ocalenia w przyszłości, którą trzeba stworzyć? Dlaczego wybrał de Gaulle’a i anglosaski liberalizm? Jaki wewnętrzny defekt musi rządzić takimi ludźmi? Jeśli nie przekreślał ich jako łajdaków, musieli być dla niego niepojęci.

Ta historia jest raczej smutna. Opowiada o bezsilności dobrej woli (tej opiewanej tak pięknie przez Immanuela Kanta), o jej tragicznej niewystarczalności, podatności na zatrucie. Zadajemy sobie pytanie, analogiczne do tego, jakie Sartre stawiał sobie na temat Arona: Jak takie skrzywienie jest możliwe? Jak się wpada w taki potrzask? I jeszcze: jak można do dziś upatrywać w Sartrze dumę francuskiej inteligencji, wzorzec (oczywiście, z modyfikacjami...) postawy wobec świata?

Formułka “lepiej mylić się z Sartre’em niż mieć rację z Aronem" wyraźnie nie straciła aktualności. Wydaje mi się, że każda kultura narodowa ma takie sekrety, nieprzezroczyste jądro, które nadaje jej koloryt i stanowi jej granicę. Do tej francuskiej specyfiki zaliczyłabym “laickość", tak zawzięcie afirmowaną, tak dla innych niezrozumiałą (nie jako polityka - jako odruch antyreligijny przeciętnie wykształconych ludzi). I cześć dla Jean-Paula Sartre’a, oczywiście nie w szerokich masach, lecz jako znak rozpoznawczy intelektualistów - co jeszcze do dziś oznacza tu intelektualistów lewicowych.

***

Najbardziej przejmują ostatnie lata Sartre’a, ślepota, rozmowy z Bennym Lévim, uczniem i przyjacielem. Stary, dobrowolnie oślepiony Edyp, prowadzony przez swoją Antygonę, młodego maoistę, który naraz odkrył Torę, ziemię przodków. Tak, filozof przyznaje mu rację, nie potrafił w swoim myśleniu otworzyć perspektyw dla moralności... Tak, w judaizmie i chrześcijaństwie coś się kryje pozytywnego... Trzeba by to na nowo przeanalizować...

PS. Dziennik “Le Monde" poświęcił w maju dużą część dodatku o książkach rocznicy Sartre’owskiej. Ani jedno z pytań, które mnie interesują, nie jest tam obecne.

---ramka 353393|strona|1---

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2005