Europa straciła wiarę w przyszłość

Abp Henryk Hoser: Kontakt z inną kulturą, z inną mentalnością wzbogaca polskiego księdza i przygotowuje do pracy w świecie wymieszanych kultur i tradycji. Rozmawiał ks. Adam Boniecki.

24.06.2008

Czyta się kilka minut

Ks. Adam Boniecki: Z Kongregacji zajmującej się misjami widzi się pewnie Kościół w szerokiej perspektywie.

Abp Henryk Hoser: No tak, widzi się, na pewno. To jest Kongregacja o ogromnym zakresie terytorialnym: tysiąc sto diecezji, które są pod jej jurysdykcją, bardzo szerokie kompetencje dotyczące bieżących spraw i relacji między Kościołami lokalnymi a powszechnym, a także Stolicą Apostolską. Tak to pomyślano w momencie zakładania tej instytucji w 1622 r.: Kongregacja otrzymała ogromne uprawnienia, a także pewną niezależność finansową po to, żeby mogła wspierać Kościół w krajach tego potrzebujących.

Ten model funkcjonowania sprawdza się do dziś. Istnienie takiego ciała, która znajduje się u boku młodych Kościołów, jest konieczne. Są to na ogół Kościoły w krajach misyjnych, mające około stu lat. Nie wszystkie odwołują się do tradycji św. Tomasza Apostoła: są też Kościoły założone i rozwinięte w XVI w. przez św. Franciszka Ksawerego. Ale pamiętajmy, że stuleciem misyjnym był dopiero wiek XIX. To uderzające, że wiek XIX, który jeśli chodzi o religijność ma nie najlepszą opinię, był jednocześnie czasem niesłychanej ekspansji chrześcijaństwa, dynamizmu ewangelizacji i otwarcia na nowe problemy i obszary.

Na terenach Afryki i Azji?

Tak. Ułatwieniem tej ekspansji był oczywiście świat kolonialny. Widzę tu pewną analogię z okresem cesarstwa rzymskiego i możliwościami, jakie w czasach apostolskich dawała organizacja imperium. Od Galii po Bliski Wschód działała ta sama administracja, te same mechanizmy prawne, ta sama organizacja wojskowa, ten sam system dróg. Wystarczy poczytać Dzieje Apostolskie, by zobaczyć, w jaki sposób to wszystko było "ruchomym chodnikiem" ewangelizacji. Podobnie w czasach kolonialnych, choć administracja kolonialna nie zawsze była przychylna Kościołowi. Przykładem może być historia późniejszego prefekta Kongregacji, Mieczysława Halki-Ledóchowskiego: przeżył ciężkie chwile w Nowej Grenadzie (obecnej Kolumbii), gdzie był delegatem apostolskim. Uznany za persona non grata, został dość gwałtownie wyproszony z kraju.

Ksiądz Arcybiskup też chyba był usunięty z Rwandy jako persona non grata.

Nie, nie byłem usunięty z Rwandy. Wyjechałem po zakończeniu spełnionej misji. Prawda, że nie byłem specjalnie lubiany przez niektóre opcje polityczne, ale nigdy nie zostałem usunięty.

Wróćmy więc do misyjnych awantaży w epoce kolonii.

Niezależnie od sympatii czy antypatii władz kolonialnych misjom sprzyjały: organizacja terytorium, system dystrybucji dóbr materialnych, a również zdecydowana poprawa w zakresie szkolnictwa i opieki zdrowotnej w koloniach. Bo nie należy zapominać, że metropolie inwestowały w kolonie, a nie tylko je eksploatowały. Taka jest różnica między tym, co się działo wówczas, a tym, co się dzieje teraz. Dziś koncerny międzynarodowe eksploatują, ale nie inwestują.

W tamtych czasach Kongregacja, kiedy tylko mogła, zarówno oddziaływała na wyjeżdżających misjonarzy, jak i poprzez kanały dyplomatyczne starała się wpływać na postawy miejscowej administracji kolonialnej.

A dziś?

Dziś świat się zmienił, mechanizmy oddziaływania również, ale jednak kraje, w których są młode, szybko rosnące Kościoły, mają specyfikę, której brakuje chrześcijańskim krajom milenijnym czy tym, w których mamy do czynienia z reewangelizacją.

Jaką specyfikę?

Taką, że inkulturacja nie jest tam głęboko zakorzeniona. Np. to, co nazywamy prawami człowieka, to, co stanowi podstawy systemu prawnego w krajach milenijnych, ma swoje korzenie w antropologii chrześcijańskiej, w traktowaniu człowieka jako jednostki, jako uczestnika życia wspólnotowego. W krajach Azji czy Afryki tradycje te nie są jeszcze zapisane w mentalności, która w sytuacjach skrajnych odwołuje się do starych, plemiennych zwyczajów i odruchów.

Rolą misjonarzy jest więc dziś inkulturacja?

Chodzi o umiejętność włączenia Kościołów partykularnych w światową tkankę Kościoła powszechnego, żeby nie doprowadzić do zaistnienia Kościołów wyizolowanych, z tendencją do tworzenia Kościołów narodowych. Wydaje mi się, że rolą wciąż potrzebnych w dzisiejszym świecie misjonarzy (a coraz więcej jest misjonarzy w relacji Południe-Południe) jest bycie świadkiem Kościoła powszechnego w Kościele lokalnym. To bardzo ważne. Od tego zależy umiejętność zrelatywizowania miejscowej kultury, którą - wobec braku znajomości innych kultur - ludzie traktują jako coś absolutnego.

Tak chyba jest wszędzie, także w naszej milenijnej Polsce.

Tak jest rzeczywiście wszędzie. Dlatego wielką rolę odgrywają kolegia misyjne. W jednym takim kolegium są księża czy siostry z 50 różnych krajów. To jest ogromna szkoła uniwersalizmu katolickiego, przygotowująca ich do świata, który, czy tego chcemy, czy nie, staje się zglobalizowany.

My i tak uważamy, że nasz Kościół jest najlepszy. Czy polscy misjonarze także przechodzą przez takie kolegia?

Nasz jest zawsze najlepszy... Kolegia są przeznaczone tylko dla studentów pochodzących z krajów misyjnych. Misjonarze z Polski czy innych krajów milenijnych mają ośrodki przygotowania dla misji. Ale kontakt z innym światem, z innymi problemami, z inną kulturą, z inną mentalnością niezwykle wzbogaca i przygotowuje do pracy w świecie wymieszanych kultur i tradycji w związku z ogromną migracją ludności.

Kraje, które wysyłały obywateli do kolonii, w tej chwili otrzymują rykoszetem obywateli z tych dawnych kolonii. Tak jest w Wielkiej Brytanii, we Francji, we wszystkich krajach kolonialnych.

Czy kraje muzułmańskie także wchodzą w zakres zainteresowań Kongregacji?

Jak najbardziej. Tam się dokonują bardzo ciekawe przemiany, bo muzułmanie zaczynają odkrywać, że chrześcijaństwo nie jest tylko europejskie. Moja diecezja tytularna - nazywa się Tepelta - znajdowała się w Tunezji. Odwiedziłem ją, a właściwie odwiedziłem to miejsce, wiernych tam nie ma. W Tunezji biskupem jest Arab pochodzący z Jordanii, ale mający bardzo stare, jeszcze apostolskie korzenie w Palestynie. Takie pochodzenie jest tam uważane za arystokratyczne; za arystokrację są uważani Arabowie pochodzący z krajów bliskich arabskim miejscom świętym. To jest genealogia i biskupia, i rodzinna, bo jego rodzina wywodzi się prawdopodobnie z chrześcijan języka arabskiego czy aramejskiego, sprzed islamu. W tej genealogii, o ile pamiętam, ma też jakichś świętych.

Zatem i kraje arabskie?

W środowiskach arabskich jest sporo ludzi otwartych i mimo wszystkich niebezpieczeństw związanych z tym, są też nawrócenia na chrześcijaństwo.

Oriana Fallaci czy Magdi Allam, z którym przeprowadziłem właśnie wywiad dla "TP" (opublikujemy go za tydzień), zarzucają Zachodowi naiwność w postrzeganiu islamu. Według nich ta religia to zagrożenie: prowadzi wojnę z chrześcijaństwem, wręcz zmierza do jego unicestwienia.

Tego nie można nazywać naiwnością. Jan Paweł II mówił o "milczącej apostazji": chodzi o wyzbywanie się swojej zbiorowej osobowości. A ponieważ natura nie lubi pustki, w tę pustkę wchodzi...

Tu idzie o sposób rozumienia praw człowieka i akceptuje się bardzo daleko posunięte kompromisy.

W związku z narastającą u nas niepewnością antropologiczną obserwuję z niepokojem ewolucję rozumienia tego, co nazywamy prawami człowieka. Bo one nie są związane z kulturą, ale z naturą człowieka, która jest jednakowa dla wszystkich. A ponieważ istnieją wątpliwości, jaka jest ta natura ludzka, wydaje się, że w przyszłości prawa człowieka będą kulturowo modyfikowane: dla Chin będą inne, dla Indii inne, dla krajów afrykańskich inne, dla Europy inne. Trudno będzie mówić o jakichś wspólnych prawach człowieka.

Początki tego procesu już obserwujemy, a doprowadzi nas do donikąd czy raczej: do likwidacji pojęcia praw człowieka. Dlatego jest tak ważne, byśmy my, chrześcijanie i Europejczycy, byli świadomi, że jesteśmy jakąś historyczną ciągłością, że wyrastamy ze wspólnych korzeni kultury chrześcijańskiej, która była zbudowana z kultury hellenistycznej, z tradycji Biblii i, później, z chrześcijaństwa. Jeżeli tego nie zauważamy, tego się wyzbywamy, to jesteśmy ludźmi znikąd. To nie jest naiwność, tylko dezynwoltura, która na dłuższą metę musi się okazać samobójcza.

Mnie bardzo niepokoi, że Europa - Ameryka mniej - straciła wiarę w przyszłość. Siłą chrześcijaństwa przez wieki była jego eschatologia. Ponieważ mieliśmy tak pozytywną wizję przyszłości, nie baliśmy się niczego. Wyjeżdżaliśmy na krańce świata, podejmując niesłychanie niebezpieczne wyprawy. To nie było powodowane wyłącznie chęcią zysku, jak czasem się twierdzi, ale i ufnością, że świat jest wartością pozytywną, którą trzeba poznać, z którą trzeba swój los związać. A to wynikało z eschatologii. Dlatego z moimi współpracownikami wprowadziłem, jako dodatek do naszego czasopisma "Omnis terra", kurs eschatologii. Żeby ukazać, co jest naprawdę specyficznego w chrześcijaństwie, jeśli chodzi o przyszłość człowieka. O becny w Europie kryzys zaufania do przyszłości powoduje, że żyjemy chwilą i nie mamy wielkich projektów.

W całej Europie? Mam wrażenie, że w krajach dawnego bloku energicznie pracuje się dla lepszej przyszłości.

W tej chwili Europa staje się coraz bardziej zjednoczona, a nowoczesne środki komunikacji sprawiają, że nasza mentalność tworzy naczynia połączone. Badacze etnopsychologii europejskiej podkreślają, że tworzymy społeczeństwo depresyjne, które szuka pociechy w doraźnych działaniach, a nie w wielkich projektach dotyczących przyszłości.

Eschatologia jako jedyne remedium?

Remedium, nie remedium... Trzeba mieć perspektywę życia. I tu właśnie jest różnica między islamem a chrześcijaństwem. Niektórzy ludzie islamu popełniają samobójstwa w imię ich eschatologii. Dzieci, kobiety, mężczyźni... Tysiące kandydatów. To oczywiście eschatologia błędna, fatamorgana na pustyni...

Jaka jest perspektywa ekspansji misyjnej dziś, kiedy nie ma kolonii, a są koncerny eksploatujące biedne kraje?

Kolonii nie ma, ale jest ogromna dynamika wzrostu młodych Kościołów, za którymi nie jesteśmy w stanie nadążyć i pod względem ilościowym, i pod względem jakościowym, zarówno w Azji, jak w Afryce, a nawet w Ameryce Południowej, która - chrześcijańska od pięciu wieków - jest najbardziej chrześcijańskim kontynentem na świecie.

Co ciekawe, społeczne przełożenie jest w tych regionach nieproporcjonalnie większe od liczbowej partycypacji chrześcijan w demokracji danego kraju. Mam na myśli prowadzone przez nich dzieła. Czcimy Matkę Teresę z Kalkuty, a takich postaci jest na świecie tysiące.

Skąd więc nasze trudności w przekazywaniu Ewangelii na starym kontynencie?

Myślę, że jednym z ważniejszych problemów jest problem komunikacji. Nie można dziś głosić wiary przy pomocy kazań w stylu barokowym. Ważny jest również problem rozróżnienia autorytetu urzędowego i moralnego. Pociąga tylko ten ostatni, ale trzeba go zdobyć. Tak było z Janem Pawłem II: jego ogromny autorytet był autorytetem moralnym. Także u ludzi młodych, którzy widzieli w nim ojca.

W czym leży tajemnica zdobywania takiego autorytetu?

W zgodności tego, co się głosi, z tym, czym się żyje.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2008