Donos na Polaka

Awantura o antypolski portal o mało nie obaliła holenderskiego rządu. Ale nie łudźmy się: złodziej, pijak, pirat drogowy – to dla Holendrów synonimy Polaka mieszkającego w ich kraju. A „Polak” to synonim wszystkich mieszkańców Europy Środkowej.

16.04.2012

Czyta się kilka minut

Kiedyś oberwało się nawet Hansowi, choć jest rdzennym Holendrem. A wszystko przez to, że przyjechał do Hagi autem na polskich numerach. Na parkingu kierowca obok zaczął nerwowo trąbić. – Czego się wydzierasz?! – rzucił Hans, który po przejściu na emeryturę zamieszkał pod Jelenią Górą. – Ok, myślałem, że „kut Pool” (ch...wy Polak) zaraz się we mnie wp... – odparł niespeszony kierowca.

Holender ten, jak wielu jego rodaków, może nigdy w życiu nie spotkał Polaka. Kiedyś poznawał komunistyczną Polskę z medialnych obrazków „zza muru”. Dziś, również z mediów, słyszy, że Polacy zabierają mu pracę, jeżdżą po pijaku i wyłudzają zasiłki. No i że przyjechało ich do jego małego kraju stanowczo za dużo.

– Napływ wschodnioeuropejskich pracowników zaskoczył wszystkich, przyjechało więcej osób, niż oczekiwano – mówi Yvonne Maréchal, konsul honorowa Polski (z jurysdykcją w Brabancji Północnej, Limburgii i Zelandii). Dziś sytuację pogarsza kryzys w strefie euro. – Grupa niezadowolonych szybko rośnie, gdy z jednej strony obniżane są pensje i emerytury, a z drugiej rośnie bezrobocie. Holendrzy pytają, czemu Polak ma tu pracę, a Holender nie – mówi Maréchal.

AWANTURA O PORTAL

Falę społecznego niezadowolenia umiejętnie wykorzystuje Geert Wilders, lider antyimigracyjnej Partii na rzecz Wolności (PVV). Wilders założył w lutym portal, mający zbierać donosy na uciążliwych obywateli Europy Środkowej i Wschodniej, mieszkających w Holandii. Witryna, od razu nazwana „polskim punktem meldunkowym”, wywołała międzynarodową burzę. Potępiły ją Komisja Europejska, Parlament Europejski i ambasadorowie 10 państw Unii, w tym Polski. Szef Partii na rzecz Wolności nie przejmował się tym. – Pół świata interweniuje, ambasadorowie i komisarze, ale mnie to nie interesuje. Strona jest sukcesem – komentował Wilders.

Dla niego była to opłacalna gra, przynajmniej na początku. Bo początkowo im więcej było protestów przeciw dyskryminującej Polaków stronie, tym bardziej partia Wildersa rosła w siłę. Z sondaży wynikało, że gdyby wybory odbyły się w tydzień po utworzeniu „polskiego punktu meldunkowego”, partia Wildersa zdobyłaby cztery mandaty więcej niż ma dziś. Jednak z tych samych badań wynikało, że 55 proc. Holendrów negatywnie ocenia inicjatywę populistów (ponad jednej czwartej się ona podobała, 18 proc. nie miało zdania).

Ale notowania populistów gwałtownie spadły, gdy były poseł PVV Hero Brinkman ujawnił, że na portal, owszem, wpłynęło ponad 100 tys. wpisów, tyle że ponad połowa internautów napisała, iż jest... przeciwna jego powstaniu. Także Brinkmanowi nie spodobała się strona z donosami – uznał, że ma charakter szkalujący i przyniesie jego ugrupowaniu więcej szkody niż pożytku – i dlatego pod koniec marca wystąpił z PVV. Tłumaczył, że utworzenie portalu nie było w ugrupowaniu dyskutowane, „bo partia jest rządzona silną ręką lidera i nie ma w niej miejsca na demokrację”.

Decyzja posła Brinkmana wywołała w Hadze kryzys polityczny – i niemal doprowadziła do upadku rządu. Premier Mark Rutte stoi bowiem na czele gabinetu mniejszościowego – i może rządzić tylko dlatego, że w parlamencie wspierają go nieformalnie właśnie populiści Geerta Wildersa. Rządzący liberałowie i chadecy mają tylko 52 mandaty w 150-osobowej izbie. Premier Rutte zawarł więc pakt z Wildersem, zapewniając sobie poparcie 24 posłów jego partii. Dla premiera większość jednym głosem nie jest komfortowa – i tak wpływa na jego styl rządzenia, że Holendrzy mówią o premierze, iż chodzi na pasku Wildersa.

MOZART Z HAGI

Ale nie miejmy złudzeń: nawet jeśli większość Holendrów krytycznie przyjęła antypolską inicjatywę ekstrawaganckiego populisty, to Geert Wilders przejdzie do historii jako człowiek, któremu udała się rzecz niemała: podważył naturalną dotąd otwartość i liberalne sympatie Holendrów. Zwany „Mozartem holenderskiej polityki” (ze względu na charakterystycznie uczesane i tlenione włosy), z wirtuozerią wyzwala Holandię z gorsetu mieszczańskiej przyzwoitości, bo wie, kiedy mówić to, o czym myśli większość Holendrów.

Swoją karierę zbudował na nękaniu muzułmanów, których w 16-milionowej Holandii mieszka ponad milion. Po nich swoje ciosy wymierzył w „nowych Europejczyków”, którzy dołączyli do Unii w 2004 r. Nie oszczędza „leniwych Greków”, na których nie chce wydać ani centa. Obrywają kraje Trzeciego Świata, którym Holandia udzielała dotąd pomocy. Atakuje też wspólną walutę – najchętniej zastąpiłby ją znów guldenem.

Wilders to polityk zręczny. W debacie politycznej charakteryzuje go mało dyplomatyczny język. Znany z kontrowersyjnych wypowiedzi, zwykł bagatelizować przeciwników. – Nastroje w Holandii zmieniają się: tam, gdzie była otwartość, teraz są wątpliwości. To jego największy sukces polityczny – mówi Jan Techau, dyrektor Europejskiego Centrum Carnegie Endowment na rzecz Międzynarodowego Pokoju. Techau uważa, że w innej sytuacji gospodarczej Holendrzy nie byliby tak otwarci na przesłanie Wildersa: – Ale mamy kryzys, poziom lęku jest wysoki. On myśli: im dłużej trwa kryzys, tym lepiej dla mnie. I ma rację.

Waldemar Skrobacki, profesor politologii na uniwersytecie w Toronto, opisuje z kolei Wildersa jako „przeżytek starej Europy, Europy narodowych nienawiści, która kierowała kontynent do wielu wojen”. Jednak inni obserwatorzy, wśród nich publicysta Michael Petrou, podkreślają, że Wilders wcale nie jest postacią skostniałą. Ten 48-latek jest elokwentny i fotogeniczny, a jego siłą jest „rządzenie bez rządzenia”, bo trzęsie rządem, choć ani jeden z jego ludzi nie wchodzi w skład gabinetu.

Z tym, że nastroje w Holandii zmieniają się, zgadza się Yvonne Maréchal: – Przysłowiowa holenderska tolerancja nie stała się jeszcze mitem, ale takie zagrożenie istnieje, wszystko zmierza w tę stronę – mówi Maréchal i dodaje, że wielu Holendrów jest dziś „tolerancyjnych selektywnie”. Akceptują np. małżeństwa homoseksualne czy eutanazję, ale wobec cudzoziemców stają się coraz bardziej niechętni.

Niemniej wrzucanie wszystkich Holendrów do jednego worka jako nacjonalistów i ksenofobów byłoby tym samym, co mówienie, że każdy Polak to pijak i złodziej.

OOSTBLOKOWCY

Czy Polacy naprawdę są takim problemem dla Holendrów? Oczywiście nie. Ale przeciwników Wildersa trudno przekonać, że problemy związane z niektórymi obywatelami krajów Europy Środkowej są pochodną problemów – wciąż nieuregulowanych na szczeblu Europy – związanych z imigrantami czy z nieograniczonymi prawami socjalnymi dla pracowników z innych państw Unii. Wolą udawać, że nie ma problemu.

Tymczasem problem z gastarbeiterami i imigrantami narasta w całej Europie – i jeśli nie zostanie rozwiązany, za kilka lat także w Polsce może pojawić się polityk, podobnie jak Wilders, zbijający kapitał na antyimigracyjnych inicjatywach.

Holandia należy do tych państw Europy, które w ostatnim ćwierćwieczu przyjmowały ogromne grupy azylantów – prawo nie zezwala im na podejmowanie pracy, ale przecież trzeba ich utrzymać. Dalej, w latach 60. ubiegłego wieku Holendrzy sprowadzili do pracy rzeszę Marokańczyków i Turków, którzy w dużej mierze nie są do dziś zintegrowani, bo „przyjechali tylko na chwilę”. Te złe doświadczenia rzutują dziś na postrzeganie pracowników z Polski.

Choć nie ulega wątpliwości, że wielu mieszkańców europejskiego Wschodu, w Holandii zwanych „oostblokowcami”, dają się Holendrom we znaki. Przyznają to sami Polacy mieszkający w Holandii. „Co dzień w pracy i na ulicy słyszę, że Polacy to, Polacy tamto, a to zabili, a to okradli, a to się nawalili jak świnie i rozrabiali... Nawet nie macie pojęcia, jak źle jest z niektórymi. W miejscowości, gdzie mieszkam, w zeszłym roku Polacy obrabowali 15 domów, zabili taksówkarza. Choć ulice są często czyszczone, co rusz można znaleźć puszkę po polskim piwie”, żali się na polonijnym forum Kristof (przedstawia się jako Polak, uczciwie pracujący w Holandii). „Nie chleję, nie rozrabiam, nie śmiecę, nie pobieram zasiłków. Jestem za tym, aby wywalić wszystkich chuliganów z powrotem do kraju”, dodaje.

Kristof przekonuje, że tylko z takimi uciążliwymi Polakami chcą walczyć Holendrzy. „Tak więc zastanówcie się jeszcze raz i dopiero potem oskarżajcie ich o nietolerancję i nagonkę”, apeluje.

WYBITE SZYBY, SPALONE AUTA

Całkowicie nie zgadza się z nim mieszkający w Bredzie Krzysztof, który kilka miesięcy temu protestował przeciw decyzji holenderskiego ministra pracy o wydalaniu z Holandii polskich bezrobotnych i bezdomnych. – Nie czuję się dobrze z tym, że teraz przychodzą po dresiarzy, bo wiem, że jak zabraknie dresiarzy, to przyjdą i po mnie – przekonuje.

Krzysztof chętnie wypowiada się dla polskiej prasy. – Uważam, że Polacy w kraju powinni wiedzieć o pomyśle PVV. Im więcej będą wiedzieć o Holandii, tym mądrzejsze będą podejmować wybory. Z moją dzisiejszą wiedzą nigdy bym się nie zdecydował na przyjazd do Holandii. Zostałbym w USA. I mam nadzieję, że czytelnicy „TP” po lekturze Pani tekstu podejmą mądrzejsze decyzje.

Wielu Polaków mieszkających w Holandii, zwłaszcza tych ze „starej” emigracji, martwią doniesienia, że w polskich autach ktoś wybija szyby – czy wręcz podkłada pod nie ogień. Że kogoś nie wpuszczono do dyskoteki tylko dlatego, że jest Polakiem. Że w parku w Amsterdamie holenderskie dziecko nazwało Polkę „gównem”, bo mówiła do synka po polsku. – O każdy taki incydent za dużo – przyznają zgodnie moi rozmówcy.

Yvonne Maréchal tłumaczy, że największy problem „z Polakami” jest w dużych miastach, szczególnie Hadze i Rotterdamie: – Tam wielu Polaków pracuje w porcie i szklarniach. Mieszkają w przeludnionych domach, gdzie łatwo o konflikty. Pracują na zmiany, więc hałas daje się we znaki okolicznym mieszkańcom przez 24 godziny. Nic dziwnego, że Holendrzy się skarżą – mówi pani konsul.

Maréchal przekonuje, że tam, gdzie interweniowały władze gminne, problemy rozwiązywano. – Ponadto miasta to tygle narodowości – dodaje. – Gdy ludzie mieszkają obok siebie w harmonii, uczą się nawzajem zwyczajów i kultury. Ale gdy tylko dochodzi do napięć, niezależnie od powodu, pojawia się zaraz podział na „my” i „oni”, i wspólnota znika.

SEZONOWI NIEWOLNICY

Szacuje się, że w Holandii jest nawet 300 tys. Polaków. Większość to pracownicy sezonowi, często werbowani przez nieuczciwe agencje pośrednictwa pracy, które wiele obiecują. W rzeczywistości Polacy stają się ich niewolnikami. Przez agencję otrzymują nie tylko kiepsko płatną pracę, ale też zakwaterowanie. – Praca marna, a za miejsce w domku letniskowym trzeba słono płacić agencji, która mnie zatrudnia – opowiada Roman z Opola, który zbierał szparagi niedaleko Bergen op Zoom, na południu kraju. Jego wynagrodzenie trafiało najpierw do agencji, a dopiero potem, po odjęciu „kosztów”, do niego.

To, że przyczyną problemów z pracownikami sezonowymi są praktyki stosowane przez agencje werbunkowe, wiadomo od dawna. Być może gdyby rządy w Hadze i Warszawie kontrolowały agencje, holenderscy populiści nie mieliby okazji, by stworzyć „polski punkt meldunkowy”. Ale przez lata nic w tej sprawie nie zrobiono, choć tutejsza polska emigracja i ambasada RP w Hadze alarmowały o tragicznej sytuacji robotników sezonowych.

Dopiero niedawno rząd Holandii wprowadził nakaz rejestrowania agencji (w Izbie Przemysłowo-Handlowej) i powołał inspektorów, którzy mają sprawdzać i karać tych pośredników, którzy stosują nieuczciwe praktyki. Ale czy uda im się skontrolować wszystkich? Rok temu było ich ponad 12 tys., z czego szacunkowo połowa oszukiwała.

Ale Warszawa nie powinna umywać rąk, bo wiele agencji ma biura w Polsce. – Werbując ludzi do Holandii, „moja” agencja podpierała się certyfikatem polskiego ministerstwa pracy – twierdzi Roman. Gdy napisał skargę do ministerstwa, wysłało do agencji inspekcję. – Stwierdzono nieprawidłowości, ale agencja działa nadal, tyle że już nie powołuje się na certyfikat – mówi Roman, który od niedawna pracuje już na stałe w rzeźni.

Choć Roman od lat przyjeżdżał do pracy sezonowej w Holandii, nie miał czasu na naukę języka: – Nie było kiedy, poza tym nigdy nie myślałem, że tu zostanę. Teraz tego żałuję.

O „punkcie meldunkowym” nie słyszał, ale nie dziwi się, że powstał. – Gdybyśmy mieli nad Wisłą tylu gastarbeiterów i imigrantów, też nie bylibyśmy zbyt tolerancyjni – mówi. I dodaje, że sam nie spotkał się w Holandii z dyskryminacją. 


JOLANTA VAN GRIEKEN-BARYLANKA jest korespondentką Polskiego Radia w Hadze.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2012