Czemu w Ameryce nie ma miejsca na słabość

NICHOLAS D. KRISTOF, dziennikarz i pisarz: Jeden z moich sąsiadów wychowywał się w domu pełnym przemocy. Wyrzucono go ze szkoły, zaczął brać metamfetaminę. A przecież był zdolny – gdyby tylko dostał odpowiednie wsparcie, mógłby zostać farmaceutą.

15.08.2022

Czyta się kilka minut

Namioty bezdomnych na osiedlu Echo Park w Los Angeles, marzec 2021 r. / FRANCINE ORR / GETTY IMAGES
Namioty bezdomnych na osiedlu Echo Park w Los Angeles, marzec 2021 r. / FRANCINE ORR / GETTY IMAGES

MARTA ZDZIEBORSKA: Jako dziennikarz „New York Timesa” relacjonował Pan wydarzenia na całym świecie. Skąd ma Pan tę makatkę, która wisi na ścianie?

NICHOLAS D. KRISTOF: Z Indii. Mam też figurkę z Afryki, skąd relacjonowałem ludo­bójstwo w Darfurze. Obok stoi popiersie Roberta Kennedy’ego – to nagroda dziennikarska, którą dostałem w zeszłym roku. Mam jeszcze figurkę chińskiego psa.

Czy mogę pani coś powiedzieć, zanim zaczniemy rozmawiać o książce?

Bardzo proszę.

Tak naprawdę moje rodzinne nazwisko to Krzysztofowicz. Nikt nie mógł wymówić polskiej wersji, więc tata ją uprościł. Stąd zamerykanizowany „Kristof”.

Nie wiedziałam, że ma Pan polskie korzenie.

Moja babcia od strony matki była ­Polką, urodziła się we Lwowie. Z kolei rodzina mojego ojca to spolonizowani Ormianie, którzy zaczęli posługiwać się językiem polskim już w XIX wieku. Tata wychował się w północnej Bukowinie [historyczna kraina obejmująca obecnie pogranicze ukraińsko-rumuńskie – red.], a część jego rodziny mieszkała w Polsce. Gdy Związek Sowiecki zajął Bukowinę w 1940 r., jego rodzina uciekła. Wujek i dziadkowie do Krakowa, a potem do Cieszyna. Tata – do Rumunii, a następnie do Jugosławii i Francji. Będąc tam, szukał sposobów, by wyemigrować do Stanów. Ostatecznie skontaktował się z kościołem w Oregonie, który zasponsorował mu przyjazd.

I tak Pana ojciec trafił na ­Zachodnie Wybrzeże, gdzie po wielu latach kupił farmę w miasteczku Yamhill. Skąd uchodźca z Europy Wschodniej miał na to pieniądze?

Początki były ciężkie. Po przyjeździe do Stanów tata nie mówił po angielsku. Pracował jako drwal. Dopiero po latach poszedł na studia i ostatecznie został profesorem nauk politycznych. Wtedy właśnie stać go było na kupienie farmy.

Mam wrażenie, że w dzisiejszej Ameryce Pana ojciec nie zaszedłby tak daleko.

Tata wyemigrował do Stanów w czasie, gdy klasa robotnicza miała szansę na realizację swojego American dream. Jako drwal zarabiał dobre pieniądze, a jego interesy chroniły związki zawodowe. Mógł pozwolić sobie na oszczędzanie na studia, a potem, gdy założył rodzinę, na edukację swojego syna.

Gdy dorastałem, gorzej wykształceni Amerykanie mogli piąć się po drabinie społecznej. Teraz tej drabiny nie ma. Zniszczył ją masowy upadek fabryk w latach 90. XX w. i fala uzależnień od metamfetaminy. To wywołało z kolei powolny rozpad struktury społecznej – mężczyźni bez dobrze płatnej pracy, z nałogami i kryminalną przeszłością mają mniejsze szanse na założenie rodziny.

Pisze Pan, że ważną rolę w tym procesie odegrał w latach 80. prezydent Ronald Reagan. Obniżał podatki, ciął fundusze na pomoc społeczną, przekonując, że „rząd nie jest ­rozwiązaniem, on jest problemem”. Ta narracja służyła tylko ratowaniu sytuacji gospodarczej?

Myślę, że częściowo była to odpowiedź na napięcia rasowe z połowy XX w. Republikanie wykorzystywali nastroje wśród białych, strasząc ich wzrostem ­przestępczości i wybuchem zamieszek. Przekonywali, że nie ma sensu inwestować publicznych pieniędzy w biedniejsze społeczności, bo skorzystają na tym głównie siejący ferment Afroamerykanie. Biała klasa robotnicza kupiła tę retorykę, a potem sama stała się jej ofiarą.

Mimo to biali konserwatyści dalej głosują na Republikanów, którzy co prawda nie pomagają biednym, ale za to sprzeciwiają się prawu do aborcji i opowiadają się za tradycyjnym modelem rodziny.

Ciężko mi obserwować takie nastroje w Yamhill – miasteczku, które rozwinęło się właśnie dzięki programom rządowym, jak Nowy Ład prezydenta Franklina Delano Roosevelta czy też Homestead Act [ustawa z 1862 r., która zagwarantowała osadnikom prawo do własności ziemi i przyspieszyła zasiedlanie ­Zachodniego Wybrzeża USA – red.].

To dla mnie paradoks, że z jednej strony mieszkańcy Yamhill skorzystali ostatnio z wprowadzonych przez administrację Bidena ulg podatkowych na dzieci, a z drugiej strony głosują na Republikanów. Podam przykład Mary Mayor, mojej szkolnej miłości z siódmej klasy. Choć od lat jest bezdomna, w 2016 r. głosowała na Donalda Trumpa. Zrobiła to, bo miała powód, by sądzić, że Demokraci ją opuścili.

Jaki to powód?

Liberałowie od lat patrzą z góry na tych, którzy nie mają nawet średniego wykształcenia. A to ta grupa Amerykanów najbardziej potrzebuje inwestycji w szkolenia zawodowe czy programy leczenia uzależnień. Dlatego ubożsi Amerykanie uwierzyli w Donalda Trumpa, który przynajmniej wyciągnął do nich rękę. Demokraci powinni popracować nad skuteczniejszym docieraniem do osób gorzej wykształconych i tych, którzy najbardziej skorzystaliby na programach pomocowych. Za nierówności społeczne w Stanach Zjednoczonych należy głównie winić politykę Republikanów, ale Demokraci też nie są krystaliczni.

Co jeszcze można im zarzucić?

Liberałowie mają dobrą gadkę, ale nie rozwiązują podstawowych problemów – bezdomności, uzależnień, niskiego poziomu wykształcenia. Mocno zawiedli właśnie w dziedzinie edukacji. Nie jest bowiem tak ważne, jaki odsetek uczniów kończy prestiżowe uczelnie, jak Harvard czy Yale. Znacznie bardziej istotne jest to, czy ludzie w ogóle chodzą do szkoły. Pamiętajmy, że przez niemal 150 lat przodowaliśmy w inwestycjach w szkoły publiczne. Gdy spowolniliśmy w latach 70. XX w., zaczęły nas wyprzedzać kraje azjatyckie, w tym Chiny.

W czym chińska szkoła jest dziś lepsza od amerykańskiej?

Chińczycy inwestują mocno w edukację swoich dzieci. Mają dość dobrze zorganizowany system powszechnej edukacji opierający się na sześcioletnich podstawówkach i trzyletnich tzw. niższych szkołach średnich. Pekin już dziesięć lat temu postawił sobie za cel, by co tydzień oddawać do użytku nową uczelnię.

Tymczasem w ponad czteromilionowym Oregonie nie potrafimy nawet zadbać o wyższy poziom wykształcenia mieszkańców. Czy wie pani, że w krajowych statystykach mamy trzeci najgorszy wynik pod względem odsetka obywateli, którzy nie skończyli nawet liceum?

To zaskakujące dane, jak na liberalny stan na Zachodnim Wybrzeżu.

Władze Oregonu mają problem z hierarchią priorytetów. Niedawno stanowy parlament przegłosował uchwałę nakazującą szkołom publicznym wyposażenie damskich i męskich toalet w tampony oraz podpaski. Założenie jest takie, by dostęp do środków higieny mieli także miesiączkujący transpłciowi chłopcy. Jestem za wsparciem tej grupy, ale to marnotrawstwo publicznych pieniędzy. Zamiast fundować bezpłatne podpaski, powinniśmy zadbać o uczniów, którzy nie są w stanie dotrwać do końca liceum.

Podobnie jest z pomocą dla dzieci Afroamerykanów – zamiast zainwestować w dodatkowe lekcje czytania dla nich, wolimy postawić sobie w ogródku tabliczkę z napisem „Black Lives Matter”.

Kiedy Pana słucham, przypominają mi się mieszkańcy La Jolli, bogatych przedmieść San Diego w Kalifornii. Byli pierwsi, by mówić o równości, ale ostatni, by posłać swoje dzieci do szkół z latynoskimi imigrantami.

I właśnie z tego powodu napisałem razem z żoną książkę. Bo komuś, kto osiągnął sukces w Ameryce, bardzo łatwo jest stracić kontakt z rzeczywistością i zamknąć się we własnej bańce. Jeśli skończysz uczelnię wyższą, jest duże prawdopodobieństwo, że wszyscy twoi współpracownicy, sąsiedzi i przyjaciele także skończyli studia i dobrze im się powodzi.

Co jeszcze zaważyło na tym, że Ameryka stała się rajem, ale głównie dla bogaczy?

W latach 70. przesadziliśmy z deregulacją gospodarki, która miała dać silniejszy impuls do wzrostu. Jednocześnie stopniowe uszczuplanie inwestycji w kapitał ludzki, edukację i pomoc społeczną uzasadnialiśmy argumentując, że trudności finansowe jednostki wynikają z nieodpowiedzialności i podejmowania niewłaściwych decyzji.

Trudno jednak zaprzeczyć, że tak często jest.

Oczywiście. Ludzie podejmują złe decyzje – zaczynają brać narkotyki i schodzą na drogę przestępczą. Ale trzeba też mówić o wadliwym systemie, który sprawia, że klasa robotnicza płaci wyższą cenę za swoje błędy niż bogatsi Amerykanie.

Spójrzmy na mojego sąsiada z dzieciństwa, Farlana Knappa. Przez to, że wychowywał się w domu pełnym przemocy i sprawiał problemy wychowawcze, wyrzucono go ze szkoły. Nie mając perspektyw, podejmował się słabo płatnych zajęć i razem z braćmi zaczął brać metamfetaminę. W pewnym momencie nawet ją produkował. A przecież był zdolnym chłopakiem! Gdyby tylko otrzymał wsparcie w szkole, mógłby zostać farmaceutą.

Wszystko to prawda, ale dużo też zależy od determinacji jednostki. W książce opisuje Pan historię szkolnych kolegów Farlana, którzy wyszli na prostą, choć mieli równie traumatyczne dzieciństwo.

Tak się składa, że przed naszą rozmową dostałem maila od kolegi ze szkoły – Dale’a, który mieszkał zaraz obok rodziny Knappów. W przeciwieństwie do Farlana podjął lepsze decyzje – postanowił, że wyrwie się z Yamhill i zaciągnie do wojska. Dzięki służbie mógł potem pójść na bezpłatne studia i dziś jest dobrze prosperującym menedżerem. Ale to są wyjątki. Dlatego zatytułowaliśmy naszą książkę „Tightrope: Americans ­Reaching for Hope” [w wolnym tłumaczeniu: „Balansując na linie. Amerykanie w poszukiwaniu nadziei”; książka ukazała się właśnie w polskim przekładzie pt. „Biedni w bogatym kraju. Przebudzenie z amerykańskiego snu” – red.]. Bo jeśli np. mnie, synowi profesorów, powinęłaby się noga, rodzice na pewno by mi pomogli. Inaczej było u Farlana, który nie mógł liczyć na miękkie lądowanie.

Wierzę w to, że w dużej mierze jesteśmy ukształtowani przez oczekiwania naszych rodziców i warunki, w jakich się wychowujemy. Mnie rodzice kochali, Farlana – bili. Podczas gdy ja marzyłem o studiach, on fantazjował o tym, że zabija swojego ojca. To była jego ambicja.

Ostatecznie dostał się Pan na Harvard. Czy w opłaceniu czesnego pomogli rodzice, czy też konieczne było wzięcie pożyczki?

Wziąłem kredyt studencki, ale to moi rodzice spłacili znaczną jego część. Bez ich pomocy nie skończyłbym studiów. Zresztą nigdy nie dostałbym się na Harvard, gdyby rodzina nie zaszczepiła we mnie pociągu do nauki i książek. Rodząc się w mojej rodzinie, wygrałem los na loterii.

Uniknął Pan też astronomicznego zadłużenia. Kiedyś rozmawiałam z kalifornijską dziennikarką, która przy niskich zarobkach i ­kredycie studenckim musiała usunąć ząb. Nie było jej stać na jego leczenie. Czy Pana książka nie powinna być też opowieścią o klasie średniej?

To prawda, nie tylko najbiedniejsi Amerykanie przeżywają takie trudności. Ale to jednak inna skala. Widać to choćby w statystykach dotyczących średniej długości życia – klasa robotnicza żyje krócej niż ci, którzy zdołali pójść na studia. Spójrzmy też na dostęp do opieki stomatologicznej. W książce opisuję historię chłopaka, który latami nie chodził do dentysty. Gdy do jego miejscowości przyjechał wędrowny lekarz, usunięto mu aż 17 zębów. Nie chcę dokonywać łatwych porównań, ale to większy problem niż jeden stracony ząb.

Skoro o tym mówimy, to muszę przyznać, że ma Pan bardzo ładne i proste zęby. Ile trzeba zapłacić w Stanach, żeby osiągnąć taki efekt?

Jeśli pracujesz na etacie i masz ubezpieczenie stomatologiczne, nie musisz się tak bardzo przejmować kosztami. Ale jeśli nie masz polisy, wówczas koszt leczenia jest koszmarnie drogi i osób w trudnej sytuacji finansowej po prostu na to nie stać. Szacuje się, że około 75 mln Amerykanów, czyli 22 proc. społeczeństwa, nie ma ubezpieczenia stomatologicznego. Takie osoby nie tylko mają zęby w tragicznym stanie, ale także cierpią na chroniczny ból, trudniej im znaleźć pracę i mocno kuleje ich poczucie wartości.

W zeszłym roku ogłosił Pan start w wyborach na gubernatora Oregonu. Co, Pana zdaniem, trzeba przede wszystkim zmienić w tym stanie?

Wspominałem już o potrzebie inwestycji w system edukacji, walkę z uzależnieniami i budowę mieszkań komunalnych. Mam już dość historii moich szkolnych przyjaciół, którzy albo zmarli jako bezdomni, albo ledwo wiążą koniec z końcem, wyprzedając meble i inne przedmioty, które mają jakąkolwiek wartość.

Ostatecznie odpadł Pan z wyścigu ze względów formalnych – sąd uznał, że przed wyborami mieszkał Pan w Oregonie zbyt krótko, by ubiegać się o urząd gubernatora. Na co pójdzie 2,5 mln dolarów zebranych w trakcie kampanii?

Część przeznaczę na wsparcie kandydatów, którzy mają podobne propozycje reform do moich. Przede wszystkim jednak chcę sfinansować kursy zawodowe dające Oregończykom szansę na zdobycie lepszej pracy i wyjście z uzależnienia od narkotyków.

Mam wrażenie, że w czołowych amerykańskich dziennikach o problemach społecznych, a już szczególnie w reporterskim ujęciu, pisze się bardzo mało. Jak Pan na to patrzy jako dziennikarz?

To niestety prawda. Większość mediów, a w szczególności telewizja, skupia się na polityce. Atrakcyjnym tematem dla dziennikarzy nie jest to, że na skutek przedawkowania narkotyków w ciągu roku zmarło 108 tys. Amerykanów. Mało pisze się też o sposobach na walkę z uzależnieniami i bezdomnością. A przyszłość kraju zależy od tego, jak edukujemy nasze społeczeństwo.

Tymczasem media żyją kampanią przed wyborami do Kongresu oraz spekulacjami, czy za dwa lata o Biały Dom powalczy gubernator Florydy Ron DeSantis [sylwetkę tego polityka publikowaliśmy w nr. 30 „Tygodnika” – red.]. Czy polityk ten, znany ze sprzeciwu wobec redystrybucji dochodów, może pogłębić nierówności społeczne?

Zadaję sobie to samo pytanie. Trump to co prawda totalna porażka, ale przynajmniej nie jest zbytnio kompetentny w realizowaniu swojej wizji. Inaczej jest z DeSantisem, który potrafi w bardziej inteligentny i doświadczony sposób korzystać z możliwości, jakie daje mu władza. Za jego rządów nie bałbym się o to, że rozpętamy wojnę z Koreą Północną lub użyjemy broni jądrowej wobec Moskwy czy Pekinu. Bardziej zastanawia mnie to, czy DeSantis nie zacząłby rozmontowywać już i tak kulejącego systemu wsparcia dla potrzebujących.

Obawiam się, że w długofalowym okresie jego prezydentura mogłaby wyrządzić jeszcze większą szkodę amerykańskiej strukturze społecznej. Gubernator Florydy ma jednak dużą zaletę: nie jest nieobliczalny tak jak Trump. ©

Autorka jest dziennikarką „Press”.

NICHOLAS D. KRISTOF jest dziennikarzem. W latach 2001-21 stały felietonista „New York Timesa”. Był też korespondentem tego dziennika w Hongkongu, Pekinie i Tokio. W 1990 r. wraz z żoną Sheryl WuDunn zdobył Nagrodę Pulitzera za teksty o protestach na placu Tiananmen (drugą otrzymał w 2006 r. za relacjonowanie konfliktu w Darfurze). Oboje są też autorami książki „Biedni w bogatym kraju”. Jesienią 2021 r. Kristof wystartował w wyścigu o fotel gubernatora Oregonu. Kampanię przerwał ze względów formalnych.

 

WINNI SĄ NAJBIEDNIEJSI

W STANACH ­ZJEDNOCZONYCH dochody dziedziczy się prawie tak jak wzrost – to wnioski z badań ekonomisty Alana Kruegera, które przytaczają Nicholas Kristof i Sheryl WuDunn. Ich książka „Biedni w bogatym kraju” to opowieść o gospodarczej potędze, w której wsparcie dla korporacji jest większe niż programy pomocowe dla ubogich. Prawie 40 proc. Amerykanów żyje z dnia na dzień, nie dysponując nawet 400 dolarami (równowartość ok. 1,8 tys. zł) na nieprzewidziane wydatki. Najbardziej zdesperowani sprzedają swoje osocze. Aż 150 mln obywateli USA boi się, że choroba, zwolnienie z pracy lub wypadek samochodowy obrócą ich życie w ruinę.

NIE MA TU powszechnej opieki zdrowotnej – wizyta na ostrym dyżurze może oznaczać zadłużenie na kilka tysięcy dolarów. Ten problem ma m.in. przełożenie na tragiczne statystyki – odsetek kobiet umierających przy porodzie w USA jest dwukrotnie wyższy niż w Wielkiej Brytanii. Pod względem długości życia Stany Zjednoczone zajmują dopiero 27. miejsce wśród 35 członków zamożnej OECD. Supermocarstwo ma gorsze wyniki niż Chile i tylko nieznacznie wyprzedza Czechy czy Turcję.

TO najbiedniejszych od dekad obwinia się w USA za ich własne niepowodzenia, powtarzając, że państwo nie ma obowiązku „prowadzić ich za rękę”. W kraju, gdzie rośnie zjawisko tzw. śmierci z rozpaczy (zgonów spowodowanych narkotykami, alkoholem i samobójstwami), wciąż nie ma miejsca na słabość. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka specjalizująca się w tematyce amerykańskiej, stała współpracowniczka „Tygodnika Powszechnego”. W latach 2018-2020 była korespondentką w USA, skąd m.in. relacjonowała wybory prezydenckie. Publikowała w magazynie „Press”, Weekend Gazeta.pl, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 34/2022