Czasem nie możemy podejść bliżej

Katia Petrowska, pisarka: Chciałam napisać książkę, która przywróci językowi niemieckiemu niewinność. Dorastaliśmy przecież rozdarci pomiędzy „Hände hoch” a muzyką Bacha.

06.06.2016

Czyta się kilka minut

Katia Petrowska  / Fot. Ullstein Bild / GETTY IMAGES
Katia Petrowska / Fot. Ullstein Bild / GETTY IMAGES

KATARZYNA KAZIMIEROWSKA: To Pani piąty raz w Warszawie, licząc od 1989 r.

KATIA PETROWSKA: Kiedy pierwszy raz tu przyjechałam, niemal od razu zostałam zapytana o to, jaką wersję historii miasta chcę usłyszeć.

Pewnie jak jesteś turystą i przyjeżdżasz na trzy dni, to musisz zdecydować, czy chcesz usłyszeć opowieść o Warszawie żydowskiej, polskiej czy jeszcze jakiejś innej. Jakbyśmy przebywali jednocześnie w różnych miastach. Jak to pojąć?

No ale mówimy o mieście, które kiedyś mogło się pochwalić niezwykle zróżnicowaną kulturą. Tak, byłam w Warszawie kilka razy przez kilka dni i próbowałam doświadczyć tego miasta jak tekstu. Często opowiadamy historie naszych miejsc, jakbyśmy mówili o „innych”, ale jesteśmy przecież tylko my, nasi sąsiedzi i nasze miasto.

Warszawa zajmuje ważne miejsce na mapie pamięci Pani rodziny.

Zanim zrozumiałam, że moja babcia pochodziła z Warszawy albo że to była część Imperium Rosyjskiego, widziałam mnóstwo polskich filmów, a wczesne obrazy Andrzeja Wajdy, jak „Popiół i diament” czy „Kanał”, miały na nas ogromny wpływ. W opowieściach moich rodziców Warszawa była zawsze bardzo żywa, oni byli absolutnie zakochani w Polsce, wiele książek przeczytali po polsku.

Po polsku?

Rosjanom i Ukraińcom łatwiej niż innych języków przychodziło nauczyć się polskiego. Mój ojciec czytał Jamesa Joyce’a po polsku. Nawet niektóre rosyjskie książki były zakazane w Związku Radzieckim, ale wychodziły po polsku, więc rodzice czytali je właśnie w tym języku. Jakoś je zdobywali.

Pytam o Polskę i Warszawę, bo Pani książka „Może Estera” to m.in. opowieść o rodzinie, dziadkach, babciach, ciotkach pochodzenia żydowskiego, którym los każe się przemieszczać po Polsce, Ukrainie, Niemczech. To opowieść o II wojnie światowej, ale także o czasach wcześniejszych.

Historia mojej rodziny jest tylko niewielką częścią całości, a ja nigdy nie byłam osobą rodzinną, skupioną na jej historiach. Zawsze słuchaliśmy opowieści o innych, one były ważniejsze i ciekawsze niż nasze. Z dystansem podchodzę więc do osób, które próbują przekonać mnie, że napisałam historię rodzinną. Zdecydowałam się umieścić ją w książce jako przykład, nic więcej.

Chciałam stworzyć sytuację, w której pewna osoba pochodzenia niemieckiego napisała opowieść o żydowskiej rodzinie – takiej jak moja. Bo moje żydowskie pochodzenie jest – tak uważam – równie przypadkowe jak niemieckie pochodzenie współczesnych Niemców. Przynależność do tej czy innej grupy nie może być powodem do poczucia winy czy dumy. To jest właściwie książka o niewinności języka niemieckiego, czy raczej próba uczynienia go ponownie niewinnym. Zależało mi na jego rehabilitacji. Dorastaliśmy przecież rozdarci pomiędzy „Hände hoch” a muzyką Bacha.

W książce pisze Pani: „chciałam pisać po niemiecku za wszelką cenę. (...) Ten niemiecki był dla mnie czarodziejską różdżką w poszukiwaniu moich bliskich, którzy przez setki lat uczyli mówić głuchonieme dzieci, jakbym się musiała nauczyć niemego niemieckiego, żeby móc mówić, i to pragnienie było dla mnie niezrozumiałe”.

Niemiecki jest językiem tej powieści, ale książka napisana jest przez osobę, która nie umie pisać po niemiecku. Nauczyłam się tego języka w wieku 27 lat. Nie wyemigrowałam do Niemiec, nie mam statusu imigranta, żyję tam jako obywatelka Ukrainy.

Zaczęłam pisać po niemiecku, bo to jest ważne dla opowiedzenia zawartej w książce historii. Tak samo jak ważne jest to, że przyjeżdżam do Warszawy jako osoba o bardzo niepewnej tożsamości, bo ostatecznie jestem ze Związku Radzieckiego, czy tego chcę, czy nie. A Polska była zawsze bardzo ważną częścią sumienia radzieckiej inteligencji, staraliśmy się nigdy nie zapomnieć tego, co my zrobiliśmy z Polską. „My” – to bardzo ważne. Polska historia była nauczką i ćwiczeniem dla tych, którzy chcieli wiedzieć, co to znaczy ból innych.

No tak, patrzymy na tę samą historię z dwóch różnych perspektyw, my w Polsce pamiętamy o pakcie Ribbentrop-Mołotow i jego konsekwencjach.

Moje dzieciństwo w ZSRR było zdominowane przez dyskurs, że jesteśmy narodem, który w wojnie ucierpiał najbardziej. Nie, nie ucierpieliśmy najbardziej. Dlatego próbowaliśmy – my, ukraińska inteligencja – zrozumieć to, co się w związku z tym wydarzyło, poprzez ból innych, nie nasz. Pamiętam moment, kiedy zobaczyłam „Kanał” Wajdy ze swoimi rodzicami. Miałam 17 lat, i to był dla mnie wielki szok. Mój ojciec wtedy powiedział: „A my – my! – staliśmy po drugiej stronie Wisły”.

Więc przyjechałam do Warszawy, mając ze sobą język rosyjski i wszystkie grzechy państwa rosyjskiego, ale jednocześnie – jako mieszkanka Niemiec, której cel to znaleźć żydowskich krewnych. Nie chodzi więc o historię mojej rodziny, tylko naszej „skrwawionej ziemi” – jak ją nazwał w tytule swojej książki Timothy Snyder. Więcej, nawet poszukiwanie krewnych, które opisuję, nie było moim celem, tylko środkiem potrzebnym do napisania książki o tej skrwawionej krainie.

Przyjechała Pani do Polski z dawnego imperium sowieckiego, jednocześnie jest Pani mieszkanką Niemiec, pochodzenia żydowskiego. Z jakiej perspektywy pisała Pani tę książkę?

Z tych wszystkich perspektyw. Postanowiłam napisać książkę po niemiecku, żeby pozbyć się języka ofiary, bo nie chciałam odczytania „Może Estery” z perspektywy mojego żydowskiego pochodzenia. Gdybym napisała ją po rosyjsku, stałabym się automatycznie spadkobierczynią żydowskiej narracji o Holokauście.

Owszem, historię rodzinną się dostaje, to coś, czego nie można zmienić, ale można zmienić perspektywę, a dla mnie ta inna perspektywa była właśnie w języku.

Wychowałam się w kraju, gdzie tłumaczono nam, że jesteśmy żywi, bo inni nie żyją, że wielu z tych, którzy walczyli przeciwko nazistom, zostało zabitych, by dać możliwość życia nam. Co miało znaczyć: fakt, że jestem żywa, to cud. Ale losy każdej rodziny w ZSRR zaprzeczały sowieckiej logice, tam były ofiary każdego rodzaju.

Ta książka aż puchnie od opowieści. Jest tu i pradziadek, który założył szkołę dla dzieci głuchoniemych, i wujek oskarżony o zamach, i charyzmatyczne babki i ciotki, z tytułową Esterą na czele.

Kilka pokoleń moich krewnych uczących dzieci głuchonieme to był świetny materiał. Podróżowali od miasta do miasta, od sztetlu do sztetlu, przez Kalisz, Warszawę, Kijów... Wtedy język migowy był zakazany, głuchonieme dzieci musiały mówić tak, jakby słyszały.

Albo historia mojego wuja, który został oskarżony o próbę zamachu na zastępcę ambasadora niemieckiego w Moskwie. No i jak on się nazywał! Juda Stern! Ta historia, gdyby nie była prawdziwa, musiałaby zostać wymyślona, wraz z całym pokazowym procesem.

Najważniejsza jest jednak historia Babiego Jaru, największej zbrodni przeciwko Żydom w jednym mieście podczas II wojny światowej. 33 tysiące ludzi zamordowano w ciągu dwóch dni.

Książka zaczyna się od mojego dziadka, na którego babcia Roza czekała 40 lat. Spędził cztery lata w Mauthausen, wrócił stamtąd, cudem nie wylądował w łagrze i porzucił rodzinę. Pojawił się 40 lat później, kiedy miałam 11 lat. Jak to było możliwe? Kiedyś myślałam, że musiał popełnić jakąś zbrodnię, skoro nie wraca. Straszne rzeczy śniły mi się po nocach. Dopiero podczas pisania zrozumiałam, że chodziło o historię między kobietą a mężczyzną.

Gdy dziadek był w Mauthausen, Pani prababka Anna i ciotka Lola szły na stracenie w kierunku Babiego Jaru. Opis zbrodni zderza Pani ze współczesnością. Ludzie chodzą po Babim Jarze, jakby to był spacer po parku, ktoś biega, ktoś je kanapkę...

Zupełnie nie wiem, co zrobić z tym Babim Jarem. Teraz można dojechać tam metrem. To wielki obszar pomiędzy stacją i jednym z największych kościołów z czasów Rusi Kijowskiej, z XII-wiecznymi freskami w środku. Ale jak żyć w mieście z tymi wszystkimi niepochowanymi zmarłymi, kiedy nawet ich popioły zostały zniszczone? A jak żyć w Warszawie?

W hotelu w Krakowie czekała na mnie kartka: śniadanie o tej godzinie, obiad o tej, Auschwitz o tej... Rozumiem, że ludzie przywykli. Dlatego rozdział o Mauthausen był taki ważny – obserwuję wszystko z perspektywy strażnika, chcę uniknąć wpasowania tej historii między śniadanie i kawałek pizzy.

Pokazuje Pani, jak pamięć prywatna wymyka się oficjalnej historii.

„Wysyłaliśmy paczki z żywnością z Kijowa do Warszawy w 1940 r.” – po raz pierwszy usłyszałam to zdanie o moich bliskich, gdy miałam kilkanaście lat. Nie zastanawiałam się nad tym, nikogo o to nie pytałam i nagle, w wieku 40 lat, znowu słyszę to zdanie. I nie mogę nigdzie znaleźć dowodów. Żyję tym zdaniem, ale muszę polegać na pamięci innych, nie mogę „podejść bliżej”.

Niektóre historie wymagały z kolei przeczytania ton książek, ale czytałam je, by o nich nie wspominać, jak w historii o mojej prababce – dzięki nim zobaczyłam małe skrzyżowanie, gdzie moja prababcia, tytułowa Estera, została zabita. Mogę odtworzyć każdy szczegół tego dnia, kiedy została zamordowana, 29 września 1941 r. Ale nie mogłam być pewna jej imienia.

Dlatego zatytułowałam książkę „Może Estera”, żeby pokazać nasze ograniczenia w podążaniu za prawdą. Wiem, że „Może Estera” istniała, ale nie wiem, czy to była Estera.

To „może” jest zgodą na to, że czasem nie możemy podejść bliżej, nie możemy doświadczyć więcej, i musimy się z tym pogodzić. Przekopywałam się przez archiwa, gdzie znajdowałam wiadomości czasem nieprawdziwe, błędne, jeździłam do niewłaściwych miast, nawet znalazłam dom mojej babci na ulicy Ciepłej, ale ze złym numerem. I na tym polega ta opowieść: szukasz własnej rodziny, ale znajdujesz innych ludzi, innych... martwych.

Wszystkie te małe historie to sieroty, które oddaję do adopcji. Może ktoś zechce zaadoptować „Może Esterę”? ©

KATIA PETROWSKA (ur. 1970 r.) studiowała literaturoznawstwo w Tartu w Estonii, doktorat obroniła w Moskwie. Od 1999 r. mieszka w Berlinie. Współpracuje z rosyjskimi i niemieckimi mediami. Od 2011 r. felietonistka „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. Wydana w 2013 r. „Może Estera” okrzyknięta została w Niemczech najlepszym debiutem literackim i nagrodzona prestiżową nagrodą Ingeborg-Bachmann-Preis. Książkę przetłumaczono na 20 języków. W Polsce ukazała się nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego w przekładzie Urszuli Poprawskiej.

12 czerwca Katia Petrowska weźmie udział w debacie w ramach warszawskiego Big Book Festival.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2016