Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W życiu usłyszałam kilka naprawdę dobrych kazań – niektóre (u dominikanów) stały się przedmiotem rozważań przy poniedziałkowych śniadaniach w pracy. A potem były dwa, przez które zdecydowałam więcej do własnego parafialnego kościoła nie chodzić – i za żadne skarby nie ciągnąć tam rodziny.
W jednym, domyślam się, ksiądz chciał uzmysłowić parafianom, że same ludzkie wysiłki i plany mogą być łatwo zniweczone i nie warto na nich opierać życia, ale wyglądało to tak: „Był sobie pan doktor, któremu dobrze się powodziło, jeździł po świecie, na wczasy, na narty do Włoch. Aż tu nagle… Wypadek i siedzi na wózku”. Ani słowa o tym, że człowiek ten np. zaniedbał rodzinę, że zbytnio skoncentrował się na dobrach doczesnych, a potem nie miał na czym oprzeć dalszego życia. Nic, tylko „jeździł na narty i go pokarało”. Tymczasem sama dopiero co zainteresowałam córkę jazdą na nartach i podróżami w ogólności…
W kazaniu drugim usłyszałam o roli mężczyzny, który, w opozycji do kobiety dbającej o dom, „utrzymuje rodzinę finansowo”. Problem w tym, że w obecnych czasach na utrzymanie pracują oboje i nierzadko kobiety zarabiają więcej. Mój mąż w tamtym czasie harował jak wół i ścigał się z moimi zarobkami, przez co w ogóle nie było go w domu – zabieranie go dodatkowo na takie kazania byłoby stratą czasu.
(komentarz na www.tygodnikpowszechny.pl)