Wałęsa robi różnicę

Janusz Głowacki: Prawdziwa wielkość zaczęła się, kiedy został internowany w Arłamowie. Bezpieka próbowała go przestraszyć, skusić albo kupić. A on ich pogonił. Gdyby się zgodził, Solidarność by się z tego nie podniosła. Rozmawiała Katarzyna Kubisiowska

15.03.2011

Czyta się kilka minut

Katarzyna Kubisiowska: Po co Panu scenariusz o Lechu Wałęsie?

Janusz Głowacki: Jest taki dialog w filmie "Siedmiu wspaniałych" o facecie, który wbiegł nago między kaktusy. A jak się go spytano: "Po co?", odpowiedział, że wtedy wydawało mu się to całkiem dobrym pomysłem.

Spytałem Andrzeja Wajdę, dlaczego zwrócił się z tym do mnie. Odpowiedział, że mieszkam w Nowym Jorku, więc mam dystans, byłem w sierpniu ’80 w stoczni, a poza tym poradził mu Romek Polański. Kiedy dodał, że absolutnie nie chce budować kapliczki ani monumentu, tylko pokazać człowieka, którego społeczne tsunami wyniosło z dołu do góry, pomyślałem, że spróbuję.

W końcu Wałęsa to jedyne po Janie Pawle II rozpoznawalne polskie nazwisko na świecie.

Kiedy po raz pierwszy usłyszał Pan o Wałęsie?

W sierpniu 1980 r. Jechałem po rodzinę do Chałup, miałem ją odebrać z wakacji. Dowiedziałem się o strajku i wracając, zatrzymałem się przed bramą Stoczni. Jeździłem wtedy ładą, to jest marka radziecka i przyjaciele mi doradzali, żebym raczej pożyczył od kogoś mercedesa. Bo Niemcy, tak się jakoś ułożyło, są w Polsce o wiele lepiej widziani niż Rosjanie. Po drodze minąłem plakat "Ostatnie dni występów cyrku radzieckiego", który nabrał nieoczekiwanych znaczeń. No, a nad bramą Stoczni stał wąsaty robotnik i przemawiał, trochę po papiesku rozpościerając ręce. Ktoś mi powiedział: "To Lech Wałęsa".

Zawiozłem rodzinę do Warszawy i wróciłem na Wybrzeże. Byłem bardzo ciekaw, jak to się skończy.

Jakim cudem wszedł Pan na teren Stoczni?

Na legitymację Związku Literatów i coś tam o mnie słyszeli. Tak znowu dużo pisarzy to tam się nie pchało.

Koło mnie plątała się Polska Kronika Filmowa. Najpierw nie chcieli ich wpuścić, że rządowa i nakłamie. Ale w końcu obiecali, że zostawią w Stoczni materiały, to wpuścili. A ja dostałem przepustkę, na której później złożył autograf Wałęsa.

Jak go Pan zapamiętał?

Robotnik z fantazją. Poczucie humoru, wyczucie nastroju ludzi, niesamowity refleks. Ktoś go podstępnie zapytał: "Jak pan mówi, że jest elektryk, to niech pan powie, z której strony płynie prąd do której?". A on na to: "Prąd płynie z Polski na zachód i ja razem z nim".

Wtedy nie tylko dobrze mówił, ale też miał instynkt socjo­technika. Wiedział, jak zrobić polityczny show.

Wielkim pomysłem było to, że zatrzymał autokar z dygnitarzami, którzy w końcu do Stoczni przyjechali na rozmowy. Ludzie zaczęli walić pięściami w karoserię, a Wałęsa kazał całej drużynie rządowej wysiadać. I zmusił ich, żeby szli w szpalerze wrogich, zmęczonych stoczniowców. Świetny pomysł, bo od razu zmiękli. A kiedy w końcu porozumienie podpisano i wszyscy razem odśpiewali hymn, miałem łzy w oczach, a nie jestem przesadnie skłonny do wzruszeń. Do końca trwała walka o wypuszczenie więźniów politycznych. No i się udało, więc ogólna radość. Wypuszczono między innymi Jacka Kuronia i Adama Michnika...

Ta radość byłaby mniejsza, gdyby nie Alina Pieńkowska, Ewa Ossowska i Anna Walentynowicz. To one nie pozwoliły Wałęsie na zakończenie strajku 16 sierpnia, w trzecim dniu jego trwania.

No i pani Krzywonos. Całe szczęście, że panie się pojawiły, gdy Wałęsa się pogubił. Nie musiały go długo przekonywać do ogłoszenia strajku solidarnościowego. Zajęło im to około dziesięciu sekund.

***

Pan mówi o wzruszeniu. Jednak go w Pańskiej powieści "Moc truchleje", pisanej ze sceptycznym dystansem kilka miesięcy po zakończeniu strajku, nie ma. Książka wyprzedziła epokę: pokazuje, jak łatwo można było manipulować ludźmi. Wydarzenia Sierpnia przedstawił Pan oczyma robotnika, który został konfidentem milicji, nie mając o tym pojęcia. Do strajku przyłączył się nieświadomie.

Ta książka została zdjęta przez cenzurę, wyszła w podziemiu. W Polsce miała bardzo złe przyjęcie, w przeciwieństwie do Ameryki czy Francji. W Stanach pisano o Ufnalu - bohaterze książki, że jest gogolowski. We Francji, że to rodzaj Szwejka z Europy Wschodniej. Pani mówi o sarkastycznym dystansie w mojej książce. Wtedy, to znaczy po zwycięstwie sierpniowego strajku, wszyscy licytowali się w euforii i patosie. A to niekoniecznie dobrze robi i prawdzie, i literaturze. Ja uważam, że mój bohater jest wzruszający - biedny, przestraszony człowieczek, który nic nie rozumie z tego, co się koło niego dzieje. Podskakuje jak korek na falach.

W Stoczni rozmawiałem z ludźmi, którzy byli strasznie skołowani. Część wierzyła, że się uda, część, że nie, część się bała i chciała jak najszybciej wrócić do domu. Dużo dobrego - i to był pomysł Wałęsy - zrobiły Msze święte, one umacniały i budziły nadzieję. Żeby było śmieszniej, po zezwolenie na odprawianie Mszy na terenie Stoczni biskup Kaczmarek musiał pobiec z prośbą do wojewody.

Było sporo grozy. Krążyły radiowozy, ktoś widział czołgi, nad Stocznią latały helikoptery, zastanawiano się: "Wejdą czy nie wejdą?" - odwieczne polskie pytanie. Próbowano strajkującym podrzucać alkohol... W celach prowokacyjnych albo z miłości. Jakaś kobieta przez bramę przemyciła mężowi butelkę. Ten wyjął flaszkę, obejrzał, odkorkował i... zaczął wylewać. Cisza się zrobiła jak na pogrzebie. A ta kobieta rozpaczliwie krzyknęła: "Ludzie, nie pozwólcie mu wylewać, on jest alkoholik, on musi pić...".

Ale już w Stoczni zaczęły się te wszystkie zawiści polityczne, bo to Polska właśnie.

Polska jest przodowniczką w zawiści?

Zawiść jest wszędzie. W Nowym Jorku zauważyłem, jak bardzo Czesi zazdroszczą Milanowi Kunderze. Bo w naturze ludzkiej jest coś takiego, że cudzego sukcesu to się nie daje wybaczyć. Czeski IPN podjął nawet nieudaną próbę upieprzenia Kundery. Jednak zawiść polska ma w naszych dziejach szczególne miejsce.

No więc już w 1980 r., w Stoczni, szybciutko pojawiła się grupa sfrustrowanych, która patrzyła ze smutkiem, jak Wałęsa rośnie. Jak staje się symbolem, jak wszyscy biegną do niego. Polak czystej krwi, wierzący, katolik, ojciec dzieciom. Borusewicz, Borowczak, Felski, Prądzyński - cała grupa, która zaczęła strajk, miała jednak świadomość, że Wałęsa jest akurat, że "za nami nie pójdą, bo wiedzą, że my nie mamy dzieci, czyli za mało ryzykujemy".

Pan sądzi, że to z małostkowej zawiści uznano Wałęsę za tajnego współpracownika SB o kryptonimie "Bolek"?

Wałęsa w grudniu ’70. był w komitecie strajkowym w Stoczni. Miał 27 lat, jak go dopadła bezpieka. Co on wtedy wiedział...? Złapali go, trzymali, grozili, żonę akurat wzięli do szpitala, bo rodziła pierwsze dziecko. Był skołowany, no, nie aż tak jak mój bohater w "Moc truchleje", ale całkiem nieźle. Sam przyznał, że jakieś papiery podpisał i że jakby zagrozili, że coś zrobią żonie i dziecku, to by wszystko podpisał poza "zdradą Boga i ojczyzny". Ale w 1976 r. odciął się od jakichkolwiek kontaktów z SB. Stał się oficjalnym wrogiem systemu. Bogdan Borusewicz powiedział, że kiedy zaczął z Wałęsą współpracować w Wolnych Związkach, to już nie miał żadnych wątpliwości, że jest czysty, bo posprawdzał od góry do dołu. Ale próbowano go upieprzyć ze wszystkich sił.

Od razu upieprzyć... Gdyby Wałęsa po ludzku powiedział o współpracy, nie byłoby takiej afery. A jego seria kłamstw i złość im towarzysząca przypominają mi reakcje Jerzego Kosińskiego. To przecież Pan opisywał, jak Kosiński usiłował wszystkich w Ameryce przekonać do tego, że "Malowanego ptaka" napisał on sam i że ta historia nie jest fikcją, a autobiografią...

Ja nie twierdzę, że Wałęsa to anioł. Ale jednak bym go z Kosińskim nie porównywał. Czyżby pani bardziej podobała się wersja, że Wałęsę motorówką esbecja przywiozła na strajk? Przecież w Wolnych Związkach wiedzieli, że Wałęsa coś esbecji popodpisywał, bo sam im to powiedział.

Wtedy nikomu to nie przeszkadzało, nawet pomagało, bo mieli na niego haka. Było dobrze, póki robił to, czego niektórzy chcieli, jak zaczął grać własną grę, to go przeciwnicy złapali za nogi, pociągnęli do dołu i wyciągnęli "Bolka". "Bolek" albo nie "Bolek"? - dozorcę parkingu, na którym trzymam samochód, tylko to w historii Wałęsy ciekawi. A to, że jak nikt inny przyczynił się do obalenia komunizmu, jest nudne i bez znaczenia.

Jak wiadomo, Marszałek Piłsudski był agentem austriackim i brał pieniądze od Japończyków. Czy w związku z tym nie ma prawa leżeć na Wawelu u boku Lecha Kaczyńskiego?

W Stanach nic nikogo nie obchodzi "Bolek". Wałęsa jest dla Amerykanów wielkim przywódcą ludowym, który wpisuje się w mit Ameryki. Robotnik królem. A jak królował, to już inna sprawa.

Dla mnie Wałęsa jest przede wszystkim bohaterem sierpnia 1980 r. To jest moment, za który cenię go szczególnie.

A dla mnie jego prawdziwa wielkość zaczęła się, kiedy został internowany, zwłaszcza w Arłamowie. Bezpieka próbowała go przestraszyć, skusić albo kupić. A on ich pogonił. Był wtedy bardzo samotny. Gdyby się zgodził, Solidarność by się z tego nie podniosła.

Pan w ogóle wierzył, że te strajki sierpniowe przyniosą coś dobrego?

Nie. Breżniew wołał, że to kontrrewolucja i że ZSRR nie opuści w potrzebie bratniej Polszy. Powtarzały to ciągle agencja TASS, "Izwiestia" i Honecker za nimi. Gorbaczowa jeszcze nie było, a w Polsce u góry nikt nie wiedział, co robić, wszyscy się za siebie chowali.

Kiedy już na emigracji spotkałem Jacka Kuronia, spytałem, czy naprawdę wierzył, że komuna się rozpieprzy. A on na to: "Nie miałem najmniejszych wątpliwości. Byłem tylko zdumiony, że to tak długo trwa".

***

Pańscy rodzice wierzyli, że komunizm upadnie?

Byli pewni, że jest wieczny. Matka recytowała Rilkego: "Kto mówi o zwycięstwie, przetrwać - oto wszystko". Ojciec radził, żebym z Polski zwiewał. Namawiał, żebym potrenował i jako sławny sportowiec podczas zawodów został za granicą. Podawał przykład rosyjskiej tancerki, która w czasie przedstawienia Teatru Bolszoj w Paryżu zbiegła ze sceny na widownię i poprosiła o azyl. Rodzice nie należeli do partii, w związku z tym matkę wyrzucono z Kroniki Filmowej, a ojciec nie został dyrektorem jakiejś fabryki. W realiach komunistycznych czuli się półlegalni, mieli jeszcze w pamięci wojnę, którą cudem się udało przeżyć...

Matka w czasie wojny straciła całą rodzinę. Jej ojca jako zakładnika Niemcy rozstrzelali w Palmirach, a ojca ojca, Walerego Głowackiego, poznałem na cmentarzu ewangelicko-augsburskim. Jak przyjechaliśmy po wojnie, większość lepszych grobów była rozwalona, bo je okradano, pozbawiając zmarłych złotych zębów i innych zbędnych ozdób. Ojciec pokazał mi jeden szkielet i powiedział: "A to jest, Janku, twój dziadek".

Miał Pan 5 lat, gdy wybuchło Powstanie Warszawskie. Przechowuje Pan w pamięci jakieś obrazy z tamtego czasu?

No pewnie. Wszystko, co okropne, się pamięta. Nasz dom na Mokotowie stał w wielkim ogrodzie. Niemcy byli już blisko, paląc i rozstrzeliwując. Ale w związku z tym ogrodem była nadzieja, że nasz dom przepuszczą. Całkiem sporo kobiet się w nim ukryło. Nagle przez ogród zaczęły biec jeszcze trzy panie i na końcu jeden pan. Kobiety od nas z domu machały, żeby nie biegli, bo ściągną Niemców. Ale gdzie tam. I te trzy panie dobiegły, a czwartego pana zabiła niemiecka seria. To był pierwszy człowiek, który zginął na moich oczach, ale w domu zapanowała radość - bo to, że zabili tylko tego pana, uznano za dobry znak, ale na krótko. Bo te trzy ocalałe panie, a wśród nich ta, która właśnie przed chwilą straciła męża, powiedziały, że na własne oczy widziały, jak strzelają też do kobiet, a nawet do dzieci. Wtedy matka zaczęła mi tłumaczyć, gdzie mam iść, jak ją zabiją. A ja prosiłem, żeby się nie dała zabić.

Tej samej nocy przyszedł do naszego domu oficer AK, bo tu ukryła się jego żona. I powiedział, że z tej niemieckiej strony możemy się przeczołgać na stronę polską, tylko nie możemy brać walizek. No i tak zrobiliśmy; mama miała wyczucie, bo reszta, która została na miejscu, następnego dnia została rozstrzelana, a dom spalono. A my ocaleliśmy i szliśmy szosą w  tłumie zakurzonych i płaczących w stronę Piaseczna, zostawiając za sobą płonącą Warszawę. Jedni przeklinali Niemców, inni powstańców. 11 września 2001 r. w Nowym Jorku zobaczyłem podobny tłum uciekający z Manhattanu na Brooklyn...

Zanim jednak znalazł się Pan w Nowym Jorku, wybuchł stan wojenny, który zastał Pana w Londynie.

Pojechałem na początku grudnia na premierę mojego "Kopciucha" w Royal Court Theatre. I po 13 grudnia, z grupą demonstrujących rodaków, znalazłem się pod konsulatem polskim. Nieśli pomniejszoną szubienicę z kukłą generała Jaruzelskiego i krzyczeli hasła stosowne do sytuacji. W końcu zza firanek wychyliły się głowy trzech konsulów - Kopy, Słomki i Muchy, a za nimi oko kamery. Wtedy wszyscy demonstranci zaczęli naciągać czapki na oczy i podnosić kołnierze. "Boją się", pomyślałem z pogardą, i wtedy dotarło do mnie, że też mam podniesiony kołnierz i czapkę nasuniętą na oczy. Potem Ameryka i Nowy Jork.

Jako przybysz zza żelaznej kurtyny, w Ameryce został Pan zapewne obsadzony w roli nieformalnego ambasadora polskiego.

Pani żartuje. Kiedy mówiłem, że w Polsce koszmar, to patrzyli na mnie podejrzliwie. Bo uciekł, to co ma mówić... W ogóle sporo czasu minęło, zanim do elit amerykańskich doszło, że komunizm to nie jest taki zupełny raj na ziemi. Bardzo pomógł Sołżenicyn, a Josif Brodski indoktrynował Susan Sontag też całkiem długo.

Co do Polonii, to przyglądała mi się z innym rodzajem podejrzliwości. W Nowym Jorku piliśmy w takiej knajpie, u Wandeczki, na dole Manhattanu. Schodziły się tam brygady remontowe. Ktoś coś powiedział zabawnego, więc wyjąłem notes, żeby zapisać. I od razu słyszę: "Co jest, kurwa!?". Wandeczka mnie zaczęła bronić, że jestem pisarz. A tamten, że "kiedyś w Polsce spotkał jednego pisarza i później go wsadzili na trzy lata". "Ale Janek nie pisze dla bezpieki, tylko dla teatru". "Na jedno wychodzi". Dopiero jak amerykańskie gazety zaczęły o mnie dobrze pisać, nabrano do mnie zaufania.

Tu stan wojenny, opozycja walczy z komuną, a Pan na emigracji, w dobrobycie, osiąga sukcesy literackie. Koledzy to pewnie Panu mieli za złe...

Na kolegów zawsze można liczyć. Na początku była bieda, strach, bezsenność - to mi akurat zostało - i ciągłe pytanie: "Wracać czy nie wracać?". Wśród polskich artystów emigrantów puszczono w Nowym Jorku taką ankietę "Dlaczego nie wracam?". I Andrzej Czeczot odpowiedział: "Bo koledzy by się ze mnie wyśmiewali". Niby żart, ale nie do końca... Jak zacząłem przyjeżdżać częściej do Polski po ’89, koledzy ze współczuciem pytali: " Co? Wracasz? Coś nie poszło? Słabiutko, co? Cienko było?". Jakoś nikomu nie przychodziło do głowy, że ktoś chce wrócić dobrowolnie.

Mama ogromnie przeżyła mój wyjazd do Ameryki, zwłaszcza że dołączyła do mnie Ewa z trzyletnią Zuzią. Mimo błagań matka sprzedała za 5 tysięcy dolarów moje bardzo fajne mieszkanie w Warszawie - powiedziała: "I tak zabiorą. Lepiej sprzedać" - i przywiozła te 5 tysięcy schowane pod specjalnie zamówioną peruką. Przywiozła też kanapki z szynką, które porobiła dla nas w samolocie. To było to ciągłe "okupacyjne czucie". Na szczęście na lotnisku nie było psów wywąchujących, bo by ją dorwały... Rozejrzała się po mieszkaniu i zauważyła, że to nie jest dokładnie Manhattan z filmów Woody’ego Allena. "Jezus Maria, dzieci, jak wy żyjecie? Dlaczego nie wracacie?". No bo jednak ona była przyzwyczajona, że gosposia gotuje, zakupy, basen, gimnastyka... A to były nasze tzw. trudne początki - nocne strachy, dzienne strachy. Trochę z nami pomieszkała, próbowała czytać Zuzi "Dziady", ktoś jej wyrwał torebkę, ktoś groził nożem. I wróciła do Polski.

W Ameryce pisało się Panu lepiej niż w Polsce?

Inaczej. Bo nowy, obcy świat. Ciekawy, ale groźny. Więc z nim pojedynek. Jestem dobry czy nie jestem? Zginę czy dam mu radę? Wyląduję w parku czy w wieżowcu? Więc pisałem w dzień i w nocy. Odpadało polskie myślenie, że ta scena to pewnie jest i słabsza, ale na pewno reżyser coś wymyśli.

Arthur Miller, który mi na początku pomagał, powiedział, że sam ma trudności z wystawianiem sztuk w Nowym Jorku. A potem, nawet jak wystawią, zła recenzja i sztuka spada. Ale była też ulga, że to rynek obcy, czyli nie idzie za mną sława warszawskiego playboya i felietonisty. Liczy się to, co piszę. Tyle że ta sława cierpliwie czekała na mnie w Warszawie.

Teraz Pan jest częściej w Polsce niż w Ameryce.

Nowy Jork jest strasznie męczący. Tu, nawet osierocony przez Małysza, odżywam i zachłystuję się wolnością. Wśród obrońców krzyża, ostatnio ciągniętego pod Pałac na kółkach, teorii spiskowych odpornych na wszystkie fakty, debaty, jak najszybciej skrócić męki emerytów, i zgadywanki, co szykuje prezes na 10 kwietnia.

***

W 1989 r. wydarzyło się coś, w co Pan nie wierzył - komuna upadła. Wtedy po raz pierwszy przyjechał Pan do Polski po 9 latach nieobecności. Granice zostały otwarte, przestała obowiązywać symboliczna sytuacja dla epoki peerelowskiej: "dadzą albo nie dadzą paszportu".

Zawsze kiedy na granicy, wszystko jedno jakiej, podaję paszport, to czuję leciutki niepokój, że coś jest nie tak. To chyba dziedzictwo narodowe. A moja córka - nic a nic. Jak miała 9 lat, przyleciała na wakacje z Nowego Jorku do Warszawy na paszport polski, nie miała jeszcze amerykańskiego, ale już miała zaświadczenie o obywatelstwie. I kiedy wracała, to ją oczywiście Amerykanie zatrzymali. A ja na nią na JFK czekam i czekam. Wszyscy wychodzą, tylko ona nie. Później opowiadała, jak to było: ona, taka blondyneczka słodka, siedziała w pokoju z grupą zatrzymanych nielegalnych Murzynów. I czarny oficer imigracyjny podszedł do niej z ponurą miną i powiedział: "Zuza, you are in a big trouble". A ona dostała ataku śmiechu. I to jest ta różnica.

Janusz Głowacki (ur. 1938) jest prozaikiem, dramaturgiem i scenarzystą. Debiutował zbiorem opowiadań "Wirówka nonsensu". Opublikował m.in. "Raport Piłata", "My sweet Raskolnikow", "Moc truchleje", autobiograficzną powieść "Z głowy". Jest autorem wielu sztuk teatralnych i scenariuszy filmowych. Obecnie pracuje nad scenariuszem do filmu Andrzeja Wajdy o Lechu Wałęsie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2011