Strefa niczyja

W ciągu ostatnich 15 lat czterech na pięciu irackich chrześcijan opuściło swój kraj. Nieliczni zostają i walczą. Ale jest ich coraz mniej.

17.01.2016

Czyta się kilka minut

Świątynia Kościoła katolickiego obrządku syryjskiego w mieście Erbil, stolicy irackiego Kurdystanu – tu schroniło się wielu irackich chrześcijan, uciekających przed tzw. Państwem Islamskim, listopad 2015 r. / Fot. Safin Hamed / AFP / EAST NEWS
Świątynia Kościoła katolickiego obrządku syryjskiego w mieście Erbil, stolicy irackiego Kurdystanu – tu schroniło się wielu irackich chrześcijan, uciekających przed tzw. Państwem Islamskim, listopad 2015 r. / Fot. Safin Hamed / AFP / EAST NEWS

Porwali go z bagdadzkiej ulicy. Już pierwszego dnia złamali mu nos. Potem zaczęli bić młotkiem. Stracił zęby i dysk w kręgosłupie. Połamali mu kolano. Gdy nie bili, pytali o rady w sprawie życiowych problemów. Jeden radził się nawet, jak ma rozwiązać nieporozumienia w swoim małżeństwie. A potem ktoś u góry dawał rozkaz i znów katowali. Uwolnili go po dziewięciu dniach, gdy Kościół zapłacił okup. Przeżył, ale potem prawie rok spędził w szpitalu.

Wydarzyło się to już prawie 10 lat temu, w listopadzie 2006 r. Mimo to ksiądz Douglas Bazi nie opuścił Iraku. Rozmawiam z nim w obozie dla uchodźców, znajdującym się w ogrodzie kościoła pod wezwaniem św. Eliasza w Ankawie. Na kawałku ziemi o powierzchni niewiele większej niż kort tenisowy, w kontenerach, żyje tu ponad 700 ludzi. Mimo ciasnoty, panuje wzorowy porządek. Z placu zabaw dobiegają śmiechy dzieci.

Ksiądz Douglas sprawia wrażenie osoby pozytywnie nastawionej do świata. Zwykle uśmiechnięty – nie widać po nim, że wiele razy otarł się o śmierć. Bo niespełna rok przed tamtym porwaniem przeżył zamach bombowy na swój kościół w Bagdadzie. Miesiąc później został postrzelony w nogę. Można powiedzieć, że Anioł Stróż nad nim czuwał, gdy Bóg wystawiał go na próby, mając dla niego kolejne zadania.

Obóz, którym się dziś opiekuje, to jeden z wielu takich w Ankawie, podmiejskiej dzielnicy Erbilu – stolicy irackiego Kurdystanu. Opiekuje się nimi Chaldejski Kościół katolicki, skupiający wyznawców chrześcijaństwa w Iraku uznających zwierzchnictwo papieża. W obozach tych żyje ok. 40 tys. ludzi – uchodźców z równiny Niniwy. Domy, które opuścili, są blisko – ledwie kilka- dziesiąt kilometrów stąd. A jednak tak odległe, jakby były na drugim końcu świata.

„Straciliśmy wszelką nadzieję”

Sabeeh ma 27 lat. Absolwent anglistyki na uniwersytecie w Mosulu – głównej metropolii północnego Iraku, od lata 2014 r. pozostającej pod kontrolą tzw. Państwa Islamskiego (IS) – tutaj pracuje po 16 godzin dziennie, w knajpie w Ankawie. Tak jak inni, jeszcze niedawno żył w rodzinnym domu w mieście Karakosz. To 50 kilometrów stąd. Zostawił tam całe swoje życie, gdy musiał uciekać wraz z rodziną przed ofensywą dżihadystów.

Podobnie jak dzisiaj Ankawa, kilkanaście miesięcy temu Karakosz stanowił bezpieczną, wydawało się, przystań dla tysięcy chrześcijańskich uchodźców z całego Iraku. Równina Niniwy do niedawna była jedynym w Iraku obszarem, na którym chrześcijanie stanowili większość ludności. Do 2014 r. położone na jej terenie miasta i miasteczka – jak Karakosz, Bartella czy Tel Keppe – były miejscami, w których mogli czuć się w miarę bezpiecznie.

Sam Karakosz, prócz 30 tys. rdzennych mieszkańców, gościł 15 tys. chrześcijańskich uciekinierów z Bagdadu i Mosulu. W sumie w kilkudziesięciu miastach i wsiach w tym regionie niedawno jeszcze żyło ok. 150 tys. chrześcijan. Niedawno, tj. przed ofensywą dżihadystów. Dziś Karakosz i inne miejscowości regionu to bezludne miasta duchów.

Zanim nastąpiła katastrofa i ucieczka, Sabeeh prowadził spokojne i względnie szczęśliwe życie. Skończył studia, a potem prowadził sklep zapewniający mu stabilność materialną i względny dostatek. Jego rodzina mieszkała od pokoleń w tym niewielkim, niemal całkowicie chrześcijańskim mieście.

Podobnie jak większość mieszkańców Karakosz i okolicznych miejscowości, żył raczej w izolacji od islamskiego otoczenia, obracając się głównie wśród chrześcijan. I jak inni chrześcijanie w regionie, na co dzień mówił w języku syriackim, tylko w kontaktach z obcymi posługując się arabskim.

Dziś Sabeeh jest załamany i nie widzi szans na lepszą przyszłość w Iraku. – Straciliśmy już wszelką nadzieję. Nie tylko na lepsze życie tu, ale w ogóle na życie. Wszyscy chrześcijanie chcą wyjechać z tego kraju. Jeśli przyjedziesz do Iraku za 10 lat, nie znajdziesz tu żadnego z nas. Nawet jeśli Państwo Islamskie zostanie pokonane, i tak nie będziemy tu bezpieczni – mówi z rezygnacją.

On też chce wyjechać, dokądkolwiek. Podobnie wszyscy jego znajomi. Sabeeh: – Chcę normalnego życia, moja rodzina i ja. Bez strachu, że nas ktoś znów wypędzi. Albo zabije. Dlaczego wpuszczacie do Europy milion muzułmanów, którzy przecież mają swoje kraje, a nie pozwalacie na przyjazd nam?

Dyskryminacja na co dzień

Te słowa słyszałem wielokrotnie w czasie pobytu w irackim Kurdystanie. Nie tylko z ust uchodźców, ale też chrześcijan, którzy mieszkają na terenach kontrolowanych przez Kurdów. Taką deklarację usłyszałem też od Gabriela, dobrze sytuowanego pracownika mediów. Mówił, że również w Kurdystanie muzułmanie bardzo się zradykalizowali w ostatnich latach, a dyskryminacja jest obecna na każdym kroku.

– Z władzami nasze stosunki układają się poprawnie. Jeden z ministrów jest moim znajomym, spotykamy się czasami, kilka dni temu byliśmy razem na przyjęciu. Władze nie robią nam problemów. Ale normalni ludzie są inni – twierdzi Gabriel.

Podobnie jak Sabeeh, Gabriel też nie rozumie stosunku mieszkańców krajów Zachodu do chrześcijan z Bliskiego Wschodu oraz do imigracji muzułmanów do Europy. Nie kryje rozgoryczenia: – Niedawno chciałem dostać wizę do Francji. Starałem się o nią trzy miesiące. Musiałem przygotować stos dokumentów. Chciałem pojechać tam na zaproszenie, na miesiąc. Przedstawiałem im dowody, że mam tu rodzinę, majątek, pracę... A mój wniosek i tak był ciągle odrzucany. A ci muzułmanie, którzy udają uchodźców, po prostu sobie wjeżdżają i nikt ich nie zatrzymuje – mówi.

– A przecież widać, czego Europejczycy mogą się po nich spodziewać – dodaje z jeszcze większą goryczą. – Teraz wyrzucają paczki z żywnością, bo jest na nich znak czerwonego krzyża. Teraz, gdy są słabi, gdy są w potrzebie, gdy potrzebują pomocy. Więc wyobraź sobie, co będzie, gdy będą silni? Oni nie przyjeżdżają do Europy, bo szukają wolności. Oni przyjeżdżają, by ją zmienić na wzór krajów, z których uciekają. My wiemy to dobrze, bardzo dobrze, sami tego doświadczyliśmy.

Podobnie jak inne osoby, które chcą wyjechać z Kurdystanu, Gabriel boi się, że jeśli obecny rząd upadnie, a władzę przejmą radykałowie, to chrześcijanie z Kurdystanu podzielą los tych z Mosulu. Być może jego obawy nie są bezpodstawne, skoro jeszcze w 2011 r. w Dohuku (trzecim co do wielkości mieście Kurdystanu) i okolicach doszło do pogromu chrześcijan, wywołanego przez podburzony przez mułłów tłum. W czasie zamieszek fanatycy zniszczyli dziesiątki chrześcijańskich sklepów i domów.

W języku Chrystusa

Choć on sam nie chce emigrować, ksiądz Douglas rozumie tych, którzy chcą opuścić Irak. Ksiądz uważa, że IS to kolejna odsłona tego, co – jego zdaniem – powtarza się od setek lat. Tylko w ciągu ostatnich stu lat iraccy chrześcijanie byli ofiarami wielu tragedii. Wielkie rzezie chrześcijan, dokonane przez Turków i Kurdów w czasie I wojny światowej, pochłonęły ponad pół miliona ofiar. Tysiące chrześcijan zginęły w czasie masakr w 1933 r., dokonanych przez wojsko irackie. Wreszcie dziesiątki tysięcy chrześcijan zginęły w czasie wojny między Irakiem a Iranem oraz pacyfikacji kurdyjskich powstań przez Saddama Husajna.

– Kiedyś uczyłem się wiele o naszych męczennikach. Ale teraz nie muszę się więcej o nich uczyć, bo jestem nimi otoczony – mówi ksiądz. – To jak życie w psychozie, której ataki powtarzają się od nowa i ciągle od nowa. Mój lud może żyć bez jedzenia, bez lekarstw, bez poczucia bezpieczeństwa nawet. Ale nie może żyć bez nadziei. Jeśli zabierzesz im nadzieję, nie będą mogli przetrwać. Tymczasem to, co się teraz wydarzyło, atak ze strony Państwa Islamskiego, to próba zabicia naszej nadziei.

Z emigracji chrześcijan zadowoleni byliby chyba wszyscy. Islamiści, bo pozbyliby się „niewiernych”. Wielu Kurdów, bo mieliby czysty etnicznie Kurdystan. A także, bo mogliby przejąć ich ziemię i majątki. No i sami chrześcijanie, którzy po wiekach prześladowań i cyklicznie powtarzających się rzezi byliby wreszcie bezpieczni.

Przewidywania Sabeeha, że za 10 lat w Iraku nie będzie chrześcijan, są prawdopodobne. Jeszcze 15 lat temu mieszkało ich tu prawie półtora miliona; stanowili 6 proc. populacji. Dziś zostało ok. 300 tysięcy.

Tymczasem iraccy chrześcijanie, zwani m.in. Asyryjczykami, Asyro-Chaldejczykami lub Syriakami, nie są tu przybyszami ani spadkiem po kolonializmie. Są tu od zawsze. Stanowią ludność rdzenną, przedmuzułmańską. W liturgii, a wielu z nich także na co dzień, posługują się syriackim, wywodzącym się z aramejskiego. Języka istniejących tu kiedyś imperiów: nowoasyryjskiego i nowobabilońskiego. A także języka Chrystusa. Po podboju Iraku przez Arabów byli żywym świadectwem przedislamskiej przeszłości tych ziem. Trudno wyobrazić sobie, że tak po prostu znikną. Ale to właśnie się dzieje.

Niektórzy chcą walczyć

Jednym z nielicznych, którzy nie zamierzają emigrować, jest Kaldo Ramzi – członek zarządu Asyryjskiego Ruchu Demokratycznego. Studiował we Francji i uważa, że tamtejszy porządek i ograniczenia są dla niego nie do zaakceptowania. Dobrze czuje się w bałaganie Kurdystanu. A poza tym uważa, że chrześcijanie mogą walczyć tu o swoje prawa: – Po pierwsze, walczymy o to, aby język syriacki stał się językiem urzędowym w Kurdystanie, i mamy sukcesy – mówi Ramzi. – Walczymy też o nasze szkoły. Mamy dziś w Kurdystanie ponad 50 szkół z syriackim jako językiem nauczania.

Jednak Ramzi jest przekonany, że do przetrwania chrześcijan w Iraku konieczne jest coś więcej: utworzenie odrębnego samorządnego regionu na równinie Niniwy, gdzie mniejszości, w tym asyryjscy chrześcijanie, byłyby niezależne i od Kurdów, i od rządu w Bagdadzie. Uważa, że tylko wówczas będą mogły zapewnić sobie bezpieczeństwo.

– Mieszkańcy tego regionu, nie tylko chrześcijanie, także jezydzi, potrzebują strefy bezpieczeństwa pod międzynarodową ochroną – mówi Ramzi. – Taka strefa oznaczałaby pewien rodzaj monitoringu sytuacji mniejszości. A także pozwalałaby mniejszościom na utworzenie samodzielnej administracji. I umożliwiłaby samodzielną obronę przeciw dżihadystom.

Pomysł utworzenia takiej chrześcijańskiej autonomii nie jest nowy – pojawia się od dobrego ćwierć wieku. Ale jego realizacja jest dziś mniej prawdopodobna niż kiedykolwiek. Warunkiem byłaby zgoda Kurdów, którzy niechętnie podchodzą do tego pomysłu i najchętniej wcieliliby równinę Niniwy do Kurdystanu. No i zostaje pokonanie Państwa Islamskiego, które kontroluje równinę.

Na razie członkowie Asyryjskiego Ruchu Demokratycznego przygotowują się do uczestniczenia w przyszłej ofensywie w celu odbicia równiny Niniwy z rąk dżihadystów. Zbrojne ramię Ruchu – Jednostki Ochrony Równiny Niniwy (NPU) – liczy kilkuset żołnierzy, rozmieszczonych w kontrolowanych przez Kurdów miejscowościach w północnej części regionu. W miasteczku Alkosz powstaje baza chrześcijańskiego batalionu ochotniczego. Będą w nim służyć miejscowi chrześcijanie, a także ochotnicy z innych krajów, głównie imigranci z Iraku lub ich potomkowie. Pod Alkosz spotkałem dwóch takich ochotników: Szwajcar i Australijczyk przyjechali do Iraku, by pomóc w obronie ziemi swych odległych przodków.

Sami w środku chaosu

Nie wszyscy chrześcijanie popierają pomysł autonomii na równinie Niniwy. Sceptyczny jest ksiądz Douglas: – Nie uważam, że to byłaby bezpieczna strefa. Raczej takie zoo: coś na kształt ziemi niczyjej między dwoma wrogami. Dlaczego moi ludzie mieliby żyć w więzieniu między dwoma wrogami? – pyta ksiądz podniesionym głosem. – Dlaczego mam być oceniany na podstawie mojej religii, skoro jestem Irakijczykiem? Może nie jestem tu traktowany jako obywatel pierwszej klasy, nawet nie drugiej. Ale chcę być traktowany z szacunkiem jako obywatel Iraku. Jesteśmy rdzennym ludem tego kraju. Byliśmy tu, zanim pojawiły się wszystkie pozostałe religie i narody.

Problem w tym, że przetrwanie Iraku jako jednego państwa jest wątpliwe. Żadna z głównych grup ludności – szyici z południa, sunnici z północy ani Kurdowie – nie jest tym specjalnie zainteresowana. Każda z nich najchętniej wykroiłaby swoje odrębne państwo. I pewnie dawno by do tego doszło, gdyby umieli podzielić się zasobami. Tymczasem do najcenniejszych rejonów, tych obfitujących w ropę i wodę (na Bliskim Wschodzie równie cenną jak ropa), roszczenia wysuwają różne strony. Dlatego możliwe, że najtrudniejsze czasy dla Iraku przyjdą dopiero po obaleniu IS. Wtedy z jednej strony przyjdzie czas zemsty, a z drugiej może zacząć się wojna o podział kraju.

Chrześcijanie są w samym środku tego chaosu, odrzuceni przez wszystkich. Również przez Europę. Uchodźcy, którzy są pod opieką Kościoła chaldejskiego, utrzymywani są niemal wyłącznie z datków organizacji katolickich, głównie z Niemiec i Holandii. Rządy zachodnie nie udzielają żadnej pomocy.

– Dlaczego – unosi się ksiądz Douglas – dlaczego przyjmujecie nawet bandytów i terrorystów, a dobrzy ludzie muszą tkwić tu w zamknięciu? Dlaczego przyjmujecie muzułmanów, a droga dla chrześcijan jest zamknięta?!

Opowieść księdza Douglasa

Zapytałem księdza Douglasa Bazi, jak ocenia stosunek Europejczyków do chrześcijan w Iraku. W odpowiedzi opowiedział taką historię: – Gdy w 2014 r. islamiści zajęli Mosul, porwali pewnego dentystę. Okazało się, że jego pacjentem ma być pewien ważny człowiek z IS. Bolał go ząb. Dentysta ząb wyleczył i tamten zapytał, jak ma zapłacić. Dentysta odparł, że nic nie chce. Tamten odszedł, ale wrócił po kilku dniach z dziewczyną. Powiedział, że to jezydka, i że daje mu ją jako zapłatę. Oczywiście lekarz nie mógł odmówić, więc zabrał dziewczynę do domu i zapytał, czy ma jakiś kontakt do rodziny. Dała mu numer telefonu. Dodzwonił się i powiedział, że ma ich córkę. Na to usłyszał: „To ją sobie zatrzymaj, bo nie jest już dziewicą”. Dziewczyna została więc odrzucona przez rodzinę, a tu była tylko niewolnicą. Co jest trudniejsze? To, że tamci cię źle traktują, nie znaczy nic, bo nie możesz oczekiwać od nich miłosierdzia. Ale musisz wierzyć, że twoi ludzie przyjmą cię i pomogą. Ale ją odrzucili nawet najbliżsi. My czujemy się dziś tak jak ta jezydzka dziewczyna.

Iraccy chrześcijanie, którzy zostali jeszcze w kraju, pozostają w zawieszeniu. Podczas gdy biurokraci Unii deliberują, jak poradzić sobie z napływem do Europy setek tysięcy imigrantów, oni żyją w namiotach w Kurdystanie i na tureckim pograniczu. W przeciwieństwie do muzułmanów, którzy mają swoje kraje, do których być może będą mogli kiedyś wrócić, chrześcijanie i inne mniejszości religijne nigdy już nie będą u siebie.

Tu, na Bliskim Wschodzie, nad chrześcijanami – a także jezydami, szabakami i innymi mniejszościami – zawsze będzie już wisiał topór, który może spaść w każdej chwili. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2016