Puszcza murem podzielona. Reportaż z Białowieży

Rozmawiałem z przedsiębiorcami, przewodnikami i naukowcami. W Puszczy spotykałem migrantów, aktywistów i służby. Wiem jedno: mur na granicy nie rozwiązał problemu. Życie w Białowieży nieprędko wróci do normy.

25.07.2022

Czyta się kilka minut

Narewka przepływa przez granicę  4 kilometry od centrum Białowieży.  Docieram tam kajakiem, pilnując, by nie przekroczyć przepisowych 200 metrów od granicy. Wbrew rządowym zapowiedziom rzeka została przegrodzona płotem. Lipiec 2022 r. / KRZYSZTOF STORY
Narewka przepływa przez granicę 4 kilometry od centrum Białowieży. Docieram tam kajakiem, pilnując, by nie przekroczyć przepisowych 200 metrów od granicy. Wbrew rządowym zapowiedziom rzeka została przegrodzona płotem. Lipiec 2022 r. / KRZYSZTOF STORY

Zobacz, jak oni idą. To turyści! – Grażyna Chyra z radości prostuje się na kawiarnianym krześle. Trochę się zapomniała, bo grupę po drugiej stronie ulicy pokazuje palcem. Grażyna jest przewodniczką po Białowieskim Parku Narodowym. Tłumaczy mi: – Jest środek dnia, a oni się po prostu włóczą bez celu. Powoli, rozglądają się, gadają. Dawno tego nie widziałam.

Jest 2 lipca 2022 r. W Białowieży od dziesięciu miesięcy nikt nie włóczył się bez celu. Ani mieszkańcy, ani Straż Graniczna, policjanci i żołnierze, ani tym bardziej ukrywający się w lesie migranci. Rozporządzenie o wprowadzeniu stanu wyjątkowego na granicy polsko-białoruskiej wywróciło puszczańskie życie do góry nogami. Na dwóch dojazdowych drogach stanęły checkpointy, po niebie krążyły helikoptery, a najpopularniejszą kolorystyką stało się wojskowe moro. Taka była odpowiedź polskiego państwa na kryzys migracyjny, jaki ściągnął nam na głowę Alaksandr Łukaszenka z Władimirem Putinem, kierując na granicę z Polską tysiące migrantów z Azji i Afryki. Nieco później, już po przejściu głównej fali migracyjnej, pojawił się ciężki sprzęt i setki ciężarówek Budimexu, budujących zaporę na granicy.

Dla żyjącej z turystyki gminy te dziesięć miesięcy już na zawsze pozostaną traumą. Zakaz przebywania w strefie przygranicznej (bo takim rozwiązaniem prawnym rząd zastąpił stan wyjątkowy, który nie może trwać w nieskończoność) został odwołany w nocy z 30 czerwca na 1 lipca. Ewa, doktorantka z Instytutu Biologii Ssaków PAN i jej chłopak Kamil wsiedli wtedy w samochód i pojechali na checkpoint, gdzie jeszcze kilka godzin wcześniej policjanci legitymowali każdy samochód. W ciemności puścili z głośników „Po co wolność” Kultu i wrócili do domu. Oni, tak jak wszyscy w Białowieży, mają nadzieję, że ich życie w końcu wróci do normy. Przyjdzie im na to jeszcze długo poczekać.

Patostan

Białowieża nie stała się na powrót turystycznym ośrodkiem dla miłośników przyrody, to nadal punktowo rozłożone koszary. Ulicą Pałacową co kilka minut przejeżdża wojskowa ciężarówka. Teren za zabytkowym dworcem jest zagrodzony szlabanem i ze wszystkich stron obłożony siatką maskującą. Na łące za budynkiem Straży Granicznej i za szkołą leżą hałdy drutu żyletkowego. Żołnierze stacjonują jeszcze na tutejszym stadionie, zajęli również cały parking w centrum, przy wejściu do parku narodowego. Całą dobę warczy tu wielki agregat, najgłośniejszy obiekt w całej wsi, zmora jej mieszkańców.

– Patostrefa się skończyła, ale patostan pozostał – mówi Grażyna Chyra. – A z agregatu żartowaliśmy, że jesteśmy mu wdzięczni, bo przynajmniej nie słychać helikopterów.

„Patostrefa”. Tak mieszkańcy nazywają okres, który kończy się wraz z budową bariery na granicy. 30 czerwca, ostatniego dnia działania zamkniętej strefy, do Kuźnicy przyjechał premier Mateusz Morawiecki. Mówił, że „zapora jest wyrazem naszej skuteczności i dowodem odpowiedzialności”. Dzięki tym dwóm cechom, zdaniem premiera, udało się zażegnać rozpętany przez Łukaszenkę i Putina kryzys, a życie przy granicy wraca do normy.

Odpowiedzialność władz Rosji i Białorusi za to, co działo się przy granicy polsko-białoruskiej, jest bezdyskusyjna. To naprawdę był, cytując premiera, „pierwszy akord wojny w Ukrainie”, który miał przytłoczyć Zachód falą uchodźczą, aby nie mógł już w zdecydowany sposób odpowiedzieć Moskwie po jej inwazji na Kijów. Ten scenariusz udało się Polsce zniweczyć. Ale szef naszego rządu minął się z prawdą w dwóch istotnych kwestiach: zapora wcale nie jest skończona, a życie wciąż pozostaje dalekie od normalnego.

Z Grażyną Chyrą jedziemy na rowerach do popularnego do niedawna rezerwatu Wysokie Bagno, tuż przy granicy. Z daleka widać, a przede wszystkim słychać, że przy zaporze wciąż trwają prace. W wielu miejscach granica przebiega przez bagna i rozlewiska, co ogromnie utrudnia pracę budowlańcom, którzy mają osadzać tam długie betonowe filary. Gdzie indziej brakuje drutu żyletkowego wieńczącego płot. Dopiero w połowie września ma zostać oddany system elektronicznego wykrywania ruchu zaopatrzony w liczne kamery.

To, co już stoi, to metalowe ogrodzenie o wysokości pięciu metrów, do którego zużyto 50 tys. ton stali. Brzmi imponująco, ale nie rozwiązało sytuacji na granicy. Przez Puszczę nadal wędrują ludzie. Tylko w ciągu sześciu dni po zniesieniu strefy Grupa Granica otrzymała prośby o pomoc od 217 osób, a Straż Graniczna codziennie informuje o kilkunastu próbach nielegalnego przedostania się na teren Polski.

Z Grażyną wyjeżdżamy z Białowieży zabytkową Drogą Browską. Tuż za wsią kątem oka dostrzegam w lesie coś jaskrawego. Pomarańczowe spodnie leżą na mchu, obok inne ubrania. Porzucone niedawno. Ktoś przebierał się w pośpiechu. Nic dziwnego, większe drogi są ciągle patrolowane, a migranci już doskonale wiedzą, że polskiej Straży Granicznej i wojska powinni unikać, jeśli chcą przedostać się do Niemiec, które są celem zdecydowanej większości przybyszy.

Chwila oddechu

Ogłoszony przez premiera powrót do puszczańskiej normalności absolutnie nie wygląda normalnie. Na całej granicy polsko-białoruskiej wciąż stacjonuje około dwóch tysięcy żołnierzy. Turystów w Białowieży jest jak na lekarstwo, bo większość już wcześniej zaplanowała na ten sezon urlopy, część boi się migrantów, a inni po prostu nie chcą jeść obiadu przy dźwiękach agregatu i wojskowych jelczy.

– Porównywałem kasę dosłownie dzień do dnia z poprzednimi latami. Obroty są pięć razy mniejsze – mówi Sławomir Droń, właściciel kawiarni i największej wypożyczalni rowerów w okolicy.

Za czas obowiązywania stanu wyjątkowego i strefy przedsiębiorcy z branży turystycznej otrzymywali od państwa rekompensaty w wysokości 65 proc. średniego przychodu. Łącznie wojewoda podlaski w całym województwie wypłacił 17 mln zł. To niewiele, biorąc pod uwagę, że jeszcze niedawno tylko turyści przyjeżdżający na Podlasie zwiedzać Puszczę i obserwować ptaki zostawiali w samej Białowieży ponad 8 mln złotych rocznie. Najbardziej pokrzywdzeni byli przedsiębiorcy spoza granic strefy, choćby z Hajnówki. Ich żadne rekompensaty nie dotyczyły, za to kryzys – jak najbardziej.

Obecne przepisy (zakazują jedynie podchodzenia do granicy na bliżej niż 200 m) obowiązują tylko do 15 września. Część mieszkańców traktuje więc odzyskaną wolność jak chwilowy oddech. Boją się, że państwo znów ich zamknie (tak jak zrobiło to we wrześniu), gdy tylko na granicy pojawi się więcej migrantów.

Nienawidzę lasu

Przyjechałem do Białowieży 1 lipca. Okazało się, że koniec strefy był tu dla wielu wydarzeniem symbolicznym. Z ludzi zaczęły wychodzić historie, wspomnienia, traumy, które zmieniły w Puszczy bardzo wiele. Nawet rzeczy błahe, jak menu w restauracjach na Stoczku, gdzie specjalnie dla żołnierzy pojawiły się kebaby i burgery. Albo półka z bateriami w supermarkecie, gdzie dużo więcej jest kwadratowych R9 używanych w różnych sprzętach wojskowych niż zwykłych paluszków.

Zmieniła się również zawartość plecaków i samochodów. Prawie każdy naukowiec z Instytutu Biologii Ssaków, idąc na badanie terenowe, nosi z sobą od wielu miesięcy dodatkową butelkę wody i kanapkę. Niedaleko rezerwatu ścisłego spotykam Anię i Michała, parę z okolic Białowieży. Otwierają bagażnik – w środku leżą pakiety z folią NRC, jedzeniem i ciuchami, z boku kilka par kaloszy. Regularnie pomagają migrantom, wolą być przygotowani. Część mieszkańców Białowieży korzysta też z Signala, szyfrowanego komunikatora. Zmieniło się wreszcie podejście do samej Puszczy. Jedna z przewodniczek przystaje na leśnej ścieżce i mówi mi: – Zawsze kochałam ten las za to, że jest właśnie taki. Mokry, zarośnięty, dziki. Że łatwiej się w nim zgubić niż przez niego przejść. A w ciągu ostatnich miesięcy wiele razy go za to nienawidziłam.

Rzekę zamurowało

„Przejścia dla dużych zwierząt zostały zlokalizowane na stwierdzonych szlakach migracyjnych. Na odcinkach rzecznych bariery w ogóle nie będzie, więc zwierzęta będą mogły przez te tereny swobodnie wędrować” – mówiła 3 czerwca wiceministra klimatu Małgorzata Golińska. Nie powiedziała prawdy.

Pożyczam kajak i płynę Narewką w stronę granicy. Mijam trzy mosty, ostatni jest już blisko granicy. Cały czas patrzę na GPS, by nie przekroczyć przepisowych 200 metrów. Za ostatnim zakrętem widzę już miejsce, gdzie granica przecina rzekę. Scena jest wręcz absurdalna – koryto w poprzek przecinają metalowe przęsła płotu. Ministerstwo Klimatu i Środowiska reaguje na przesłane mu zdjęcie, powtarzając, że na rzekach granicznych zapory nie ma, a Narewka nie jest rzeką graniczną, bo nie płynie wzdłuż granicy, tylko w poprzek ją przecina. Szkoda, że zwierzęta o tym nie wiedzą.

Ministra Golińska obiecywała, że choć priorytetem jest ochrona granicy, to budowa zapory ma być prowadzona z poszanowaniem pięknej polskiej przyrody. Nie była. Drogi leśne zostały poszerzone i rozjeżdżone ciężkim sprzętem, wysypano na nie tony kruszywa, na każdym kilometrze samej tylko Drogi Browskiej uszkodzono po ok. trzydzieści drzew. Swoje dołożyli żołnierze, którzy często nie rozumieli, że znaleźli się w Puszczy, wyjątkowym na skalę europejską miejscu. Nie bez powodu przed wejściem do rezerwatu ścisłego wisi ogłoszenie: „UWAGA! Żołnierze, policjanci i inni funkcjonariusze. Wchodząc na teren Obszaru Ochrony Ścisłej BPN nie będąc na służbie – łamiecie prawo”. Kilku naukowców pokazuje mi zdjęcia prowizorycznych schronień budowanych przez żołnierzy z puszczańskiego drewna, fotografie miejsc po ogniskach, leśnych „toaletach”, a czasem nawet drutu żyletkowego rozciągniętego na ziemi w lesie.

Sam mur też nie ma nic wspólnego z dobrem przyrody. Teoretycznie są w nim przepusty dla dużych zwierząt w formie zamykanych bram, tylko że te bramy są na razie… zamknięte. Ministerstwo Klimatu uważa, że żadnego problemu nie ma, bo po białoruskiej stronie i tak jest zapora (tzw. systiema), która blokuje migracje zwierząt, a rysie i wilki są w stanie ją przekraczać tylko w „wyjątkowych okolicznościach”. Tymczasem według danych z obroży z GPS-em noszonych przez rysie, „wyjątkowe okoliczności” miały miejsce nawet sześćdziesiąt razy w roku. Przez nasz 5-metrowy płot już nie przejdą, a to może oznaczać stopniowe wyginięcie rysia po polskiej stronie granicy, którego populacja jest zbyt mała, by rozwijała się zdrowa.

My już umarliśmy

Z zaporą, która jest nie do przejścia dla zwierząt, radzą sobie za to ludzie. Po tygodniu od przyjazdu, 8 lipca nasz samochód zatrzymuje się na leśnej drodze. Wysiadamy i szybko znikamy w lesie. Zatrzymujemy się dopiero, gdy na pewno nie widać nas z drogi. Nam nic nie grozi, ale dla migrantów, do których idziemy, wykrycie może oznaczać katastrofę.

Towarzyszę aktywistom z Fundacji Ocalenie i Grupy Granica. Idziemy do trójki obywateli Konga i jednej dziewczyny z Demokratycznej Republiki Konga. Prowadzi nas Michał, mówi, że migrantów z Afryki jest coraz więcej. Także przez wojnę w Ukrainie, bo odkąd Rosja zablokowała eksport ukraińskiego zboża do Afryki, ludzie boją się tam nadchodzącej fali głodu i coraz częściej uciekają na północ.

Na miejsce docieramy po 20 minutach. Spotykamy Ruth, Jarheda, ­Glody’ego i Grace’a. Są w lesie od 10 dni, dotarli tu przez Rosję (to obecny standard), barierę przekroczyli, wspinając się na nią i korzystając z braku kamer i czujników ruchu. Są w dobrym stanie fizycznym, potrzebują tylko jedzenia, powerbanków do ładowania telefonów oraz wody. Martwi mnie tylko Ruth, jedyna dziewczyna w grupie. Ma 17 lat, jest bardzo apatyczna, odpowiada półsłówkami. Trzech chłopaków poznała dopiero w dżungli (tak ­migranci często nazywają Puszczę), jest z innego kraju niż oni. Zapamiętam jej buty z nalepką oznaczającą rozmiar 39, strasznie na nie narzekała.

Wracamy do bazy i zaraz na smart­fonie jednej z aktywistek pojawia się druga pinezka. Patrzymy na współrzędne – łatwo nie będzie. Kilka kilometrów od najbliższej drogi, a aktywiści unikają leśnych szlaków. Brniemy więc przez chaszcze. Z Hajnówki zabieramy Olę, medyczkę, bo jeden z dwóch chłopaków ma kontuzję nogi. Ola ponuro żartuje, że liczba połamanych nóg od upadków z bariery to główna rzecz, którą zmieniła zapora na granicy.

Przedzieramy się przez las, jak na obozie przetrwania. Docieramy do migrantów na chwilę przed zmierzchem. Mają po 21 lat, jeden jest z Iraku, drugi z Syrii. Saif z Syrii ma paskudnie stłuczoną nogę, nie jest w stanie iść, choć upiera się, że musi, bo po drugiej stronie Puszczy czeka na nich transport do Niemiec. Wojtek przekonuje, że są wyczerpani i muszą odpocząć. Rozbijamy im płachtę biwakową, żeby mogli spędzić spokojną noc bez deszczu. Ola szykuje kroplówkę przeciwbólową, ale najpierw obaj muszą się przebrać, bo dostają drgawek z zimna. Są przeziębieni i wycieńczeni. Suche ubrania lądują na ciałach, karimaty pod tyłkami, ciepła zupa w brzuchach, a noga Saifa w specjalnej szynie. Na pożegnanie zostawiamy im paczkę papierosów.

Z powrotem nie bawimy się już w chowanego, idziemy drogą, jest ciemna noc. Nagle przed sobą widzimy światła samochodu. Wszyscy jak na komendę lądują na ziemi w krzakach. Przejeżdża terenówka Straży Granicznej. Nie zauważyli. 15 ­minut później jesteśmy w samochodzie.

Migrantów jest dzisiaj mniej niż pod koniec zeszłego roku, ale nie znikli i nie znikną. Będą pewnie nadal wykorzystywani jako broń w rękach dyktatora Rosji i odpowiedź na sankcje Zachodu, ale jeszcze więcej uciekinierów z Afryki i Azji będzie się tu pojawiać wraz z pogłębianiem się zmian klimatycznych. Brak wody, przeludnienie, bieda – wygnają z domów miliony i żaden mur ani tysiące żołnierzy nie powstrzymają ich przed decyzją o ucieczce do Europy. Zrozumiałem to, gdy zacząłem pytać, dlaczego zdecydowali się na taką podróż. W większości wiedzieli, co ich czeka. Swój los wybrali świadomie. Jedna osoba z Białowieży pokazała mi wiadomość od człowieka, którego spotkała w lesie. Namawiała go, żeby pisał do swoich znajomych w ojczyźnie, żeby nie przyjeżdżali, że przecież mogą w tym lesie umrzeć. Odpisał jej tylko jedno zdanie: „We are already dead” („Już jesteśmy martwi”).

Kryzys na twardo

Chłopcy dotarli tam, dokąd chcieli. Nie tylko dzięki pomocy aktywistów, ale też przemytników. Szmuglowanie ludzi do Unii Europejskiej to intratny proceder, a aktywiści są bez przerwy oskarżani o to, że ten krwawy biznes wspierają. Sami mają w tym temacie mnóstwo wątpliwości. Ale konkluzja nasuwa się zawsze jedna: alternatywą jest pozostawienie drugiego człowieka bez żadnej pomocy.

Kryzys na naszej granicy na początku był rzeczywiście ręcznie sterowany przez Łukaszenkę. To za jego wiedzą zostały otwarte szlaki, a zorganizowane wycieczki docierały do Mińska z Syrii, Iraku i Jemenu. Dzisiaj ani on, ani Putin już tego robić nie muszą. Nie tylko zmiany klimatu, ale przede wszystkim nagły kryzys energetyczny i żywnościowy powodują, że ludzie są gotowi ryzykować taką podróż nawet bez specjalnych zachęt. Na moje pytanie, dlaczego są w tym lesie, zawsze dostawałem jedną odpowiedź: „U nas jest jeszcze gorzej”.

To, że kryzys na granicy polsko-białoruskiej wymagał i wymaga zdecydowanych działań, nie podlega dyskusji. Tylko że przytłoczeni tłumem na granicy i przerażeni pogarszającą się gwałtownie sytuacją ekonomiczną, nie odbyliśmy najmniejszej dyskusji o tym, jak takie działania miałyby wyglądać. Nie było żadnej próby stworzenia kompleksowej polityki migracyjnej, żadnego zastanowienia się nad subtelniejszymi rozwiązaniami.

Państwo postanowiło działać twardo i pokazywać siłę. Wybrało zapory, ­pushbacki i drut żyletkowy. Z dnia na dzień weszło rozporządzenie o stanie wyjątkowym, z dnia na dzień przegłosowano specustawę o budowie muru za 1,6 mld zł. Teraz MSWiA pracuje nad projektem rozporządzenia, które w ośrodkach strzeżonych i aresztach dla cudzoziemców pozwoli umieszczać ludzi w celach o powierzchni dwóch metrów kwadratowych, gdy braknie wolnych miejsc, a toalety instalować w kontenerach na zewnątrz budynków.

Jeśli celem Łukaszenki i Putina była destabilizacja Unii Europejskiej po to, by odeszła od swych najbardziej humanistycznych wartości i zaczęła patrzeć na cierpiących ludzi jak na zagrożenie lub wręcz jak na broń – to cel ten został osiągnięty. Najwyższą cenę zapłacili migranci. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter „Tygodnika Powszechnego”, członek zespołu Fundacji Reporterów. Pisze o kwestiach społecznych i relacjach człowieka z naturą, tworzy podkasty, występuje jako mówca. Laureat Festiwalu Wrażliwego i Nagrody Młodych Dziennikarzy. Piękno przyrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 31/2022