Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
To sytuacja kuriozalna: 500 mln mieszkańców Unii Europejskiej – nie tylko politycy, bankowcy i przedsiębiorcy, ale też zwykli obywatele, mający w końcu jakieś kredyty i oszczędności, a przede wszystkim miejsca pracy – znów musi się bać tego, co stanie się w 11-milionowej Grecji...
Im bliżej było do minionej niedzieli, 17 czerwca, im bliżej do kolejnych w ciągu ostatnich dwóch miesięcy greckich wyborów – czyli do chwili, w której rozstrzygnąć miał się „Grexit”: wizja wyjścia Grecji ze strefy euro – tym bardziej odczuwalne było napięcie w Europie. Rosła nerwowość polityków, rosło oprocentowanie obligacji Hiszpanii i Włoch, będących dziś najbardziej „pod lupą”. I trudno się dziwić, skoro wśród naprawdę uznanych autorytetów znów znaleźć można zarówno takich, którzy w „Grexicie” chcą widzieć zniszczenie twórcze i błogosławione, jak i takich, którzy „Grexit” porównują do momentu, gdy w 2008 r. upadł bank Lehman Brothers, wywołując efekt domina i globalne załamanie.
Napięcie rosło też, rzecz jasna, w Grecji – choć podobno jej obywatele nadal wierzą, że możliwe jest zerwanie zobowiązań będących warunkiem pomocy z Unii i równoczesne pozostanie przy euro. W relacjach z Grecji często słychać było argument, iż Europa tak panicznie boi się „Grexitu”, że koniec końców ustąpi – nawet gdyby premierem miał zostać skrajny lewak Alexis Tsipras, skądinąd też zwolennik pozostania w eurolandzie, tyle że na warunkach greckich, nie unijnych. Wszelako z drugiej strony, w ciągu kilku dni poprzedzających wybory, ci sami Grecy splądrowali swe banki – wypłacając z nich po 600-800 mln euro gotówki codziennie! Jakby byli jednak świadomi, czym może się skończyć werbalny poker uprawiany nie tylko przez Tsiprasa, ale też przez konserwatystów i socjalistów. Bo również politycy „starych” partii – w tym obecny zwycięzca wyborów Antonis Samaras, lider konserwatywnej Nowej Demokracji – puszczali oko do wyborców, sugerując, że choć będą kontynuować reformy (czyli, w oczach Tsiprasa, realizować brukselski dyktat), to spróbują renegocjować umowy z Unią.
17 czerwca minął – i okazuje się, że choć Tsipras nie zostanie premierem i „Grexitu” nie będzie, to Europa może liczyć tylko na chwilę oddechu. Pytanie, jak długą. Wprawdzie konserwatyści, którzy dostali najwięcej głosów, mogą stworzyć większość parlamentarną i rząd wspólnie z socjalistami. Ale na karku czują oddech skrajnej lewicy, teraz drugiej siły w greckiej polityce. Jeśli kraj nie odbije się od dna, jeśli nie pojawią się pozytywne sygnały w gospodarce (na razie bezrobocie znów wzrosło: do 23 proc.), prędzej czy później znów pojawi się widmo „Grexitu”.
Okazuje się więc, że po 17 czerwca z różnych greckich scenariuszy realizuje się ten najmniej efektowny: zamiast wielkiego cięcia (na dobre czy na złe) będzie tak, jak było dotąd. Co najwyżej z modyfikacjami: może Unia ustąpi trochę Grekom, oczywiście po dłuższych zmaganiach i na tyle, by nie stracić twarzy i wiarygodności? Tak czy inaczej: scenariusz „pełzającej kontynuacji” będzie zapewne obfitować w kolejne przesilenia – po stronie greckiej czy unijnej, gdy europejscy politycy znów będą się spierać o najlepszą strategię wobec Grecji. Ale spektakularnego trzęsienia ziemi nie będzie. Chyba.
Nawet jeśli nie jest to scenariusz optymistyczny, być może jest on najlepszy z najgorszych.