Nie leczę i nie liczę

Nie bardzo wierzę w uzdrawiającą moc muzyki. Studiowałem medycynę i nauki ścisłe, więc mam dość pragmatyczne podejście do życia. Bardzo cenię i lubię Savalla, ale nie uważam, by muzyka spełniała jakąś leczniczą funkcję.
 /
/

Tygodnik Powszechny: - Lekarz opiekujący się trędowatymi w Afryce, teolog, znakomity organista, autor jednej z najlepszych monografii Jana Sebastiana Bacha... Czy postać Alberta Schweitzera była dla Pana inspiracją, kiedy zdecydował się Pan porzucić studia medyczne dla kariery muzyka i dyrygenta?

PHILIPPE HERREWEGHE: - Oczywiście znam monografię Schweitzera. To wielka postać, ale nie wpłynęła na moje życiowe wybory. Muzyków, którzy byli też lekarzami, niekiedy praktykującymi, jest więcej, więc nie czuję się wyjątkiem. Wspomnę tu nieżyjącego już wybitnego włoskiego dyrygenta Giuseppe Sinopoli, Anglika Jeffreya Tate’a czy francuskiego flecistę Jean-Pierre’a Rampala.

- W Pana artystycznych dokonaniach miejsce szczególne zajmuje Bach. Nagrał Pan wiele jego utworów, a niektóre - jak "Mszę h-moll" czy "Pasję Mateuszową" - nawet dwukrotnie. Dla licznego grona melomanów interpretacje Bacha są Pańskim znakiem firmowym. Kto ukształtował Pańskie podejście do jego muzyki?

- Najważniejszą osobą był dla mnie przede wszystkim sam Bach. Na początku lat 70. utworzyłem Collegium Vocale na uniwersytecie w Gandawie, gdzie studiowałem medycynę. To był zwyczajny chór akademicki. Zetknąłem się wówczas z nagraniami Gustava Leonhardta i Nikolausa Harnoncourta. Uzmysłowiły mi one, że można wykonywać Bacha w nowy i odświeżający sposób. Szczególnie inspirujące było to, jak Leonhardt grał na klawesynie. Idąc ich tropem zredukowałem obsadę chóru do szesnastu głosów przypominających brzmieniem organy czy flety. Wtedy, na początku lat 70., zaczęliśmy być sławni, ale tylko dlatego, że byliśmy pierwsi w takim podejściu do muzyki dawnej. Potem poznałem osobiście Leonhardta i zaczęliśmy współpracować przy nagrywaniu kompletu kantat Bacha. Miałem okazję pracować z nim przez pięć lat. Sądzę, że to właśnie on był moim mistrzem. Nieco później spotkałem Nikolausa Harnoncourta. Ci dwaj byli dla mojego rozwoju najważniejsi.

- Zapytaliśmy o Schweitzera, ponieważ kilka lat temu w wywiadzie dla "TP" (nr 37/1996) Jordi Savall mówił o muzyce jako lekarstwie, o jej uzdrawiającej energii i sile. Czy publiczność chce być uzdrawiana?

- Nie bardzo wierzę w uzdrawiającą moc muzyki. Studiowałem medycynę i nauki ścisłe, więc mam dość pragmatyczne podejście do życia. Bardzo cenię i lubię Savalla, ale nie uważam, by muzyka spełniała jakąś leczniczą funkcję. Gdyby uzdrawiała dusze, nie mielibyśmy II wojny światowej - Niemcy przecież słuchali Brahmsa, Schuberta i kwartetów Beethovena. Moim zdaniem muzyka to tajemnica - nic o niej nie można powiedzieć. Dzięki tej nieodkrytej tajemnicy ma większą siłę. To, co dzieje się podczas koncertu - chemia, alchemia, jakkolwiek to nazwać - jest kwintesencją jej działania.

- Pozwoli Pan, że przedstawimy kartę pewnego pacjenta. Kiedy ma 10 lat, umierają mu rodzice. W wieku 21 lat boleśnie przeżywa śmierć ukochanego wuja. Dziesięcioro jego dzieci nie dożywa wieku dojrzałego, a on sam ślepnie pod koniec życia. Na traumy reaguje zawsze tak samo: komponując.

- Mówicie oczywiście o Bachu. Przede wszystkim: on nie był chory. Fizycznie był w świetnej kondycji, miał w sobie energię i wigor. Był również człowiekiem niezwykle zrównoważonym psychicznie. W historii muzyki zachodniej wielu kompozytorów miało problemy z psychiką, wielu znalazło się na granicy interwencji psychiatrycznej, by wymienić choćby Schumanna, Brucknera, Mahlera, nawet Beethovena czy Debussy’ego. Wiemy też, że Orlando di Lasso czy Gesualdo da Venosa nie byli w pełni zrównoważeni umysłowo. Ale Bach...? Bach był niezwykle racjonalny, nie potrzebował żadnej formy muzykoterapii. Dla niego najważniejsza była wiara. Bach nie istniałby bez Kościoła, bez specyficznego sposobu komunikowania się z ludźmi związanymi wspólnotą wiary. Nie ma chyba w muzyce europejskiej bardziej radosnych kompozycji.

Bach i Offenbach to świetne przykłady na to, jak pogodnie i jednocześnie głęboko można traktować muzykę. A traumy? W tamtych czasach były na porządku dziennym. Jeśli się nie mylę, trzy kobiety na dziesięć umierały podczas porodu. Ludzie żyli w trudniejszych warunkach. Stąd wiara miała w sobie coś kreującego i zespalającego porządek rzeczy, była źródłem nadziei i ufności.

Dużo obecnie pracuję nad kompozycjami Brucknera. Czytałem, że cierpiał na autyzm, miał problemy z komunikacją, był bardzo samotny. Muzyka służyła mu jako środek porozumiewania się z otoczeniem. Ja czuję podobnie. Najwięcej przyjemności, radości, nawet szczęścia odczuwam dyrygując. Muzyka ma czasem siłę większą niż słowa. Muzyka i miłość. W tych dwóch przypadkach towarzyszy nam wrażenie komunikacji doskonałej, nawet jeśli to tylko iluzja. Żadna kompozycja nie uleczy neurotyka czy schizofrenika, stworzy za to możliwość porozumienia. Zaspokoi głód bycia we wspólnocie. W Collegium Vocale skład zmienia się bardzo często, a i tak mam wrażenie, że rozumiemy się bez słów.

- W jednym z wywiadów wyznał Pan, że doświadczenia z psychiatrią pomagają Panu zbliżyć się do kompozycji Gesualda da Venosa. Jak to rozumieć?

- Weźmy Schumanna - był trochę wariatem. Psychiatria pomaga mi zrozumieć go jako człowieka, zwłaszcza kiedy czytam o nim - z medycznego punktu widzenia - bzdury. Ale muzyka wykracza daleko poza właściwości ludzkiego umysłu. Dlatego nie trzeba być psychiatrą, żeby doskonale interpretować utwory muzyczne napisane przez chorego psychicznie kompozytora. Muzyka jest czymś innym niż intelekt czy osobowość jego twórcy. Niektórzy z moich kolegów wspaniale dyrygują Schumannem, nie potrafią jednak nic o nim powiedzieć, nie znają jego historii. Czy oznacza to, że są w jakiś sposób ubożsi?

Nawiasem mówiąc, jedynym ogniwem, które łączy intelekt z muzyką, jest organizacja. Żeby być dobrym dyrygentem, nie wystarczy umieć dyrygować. Przydaje się jeszcze talent menedżerski - trzeba przecież zarabiać, organizować koncerty, udzielać wywiadów, rozmawiać z politykami. Trzeba być swoim własnym menedżerem - i tu dopiero włącza się intelekt.

- Istnieje wiele publikacji na temat logiczno-matematycznego aspektu komponowania. Douglas Hofstaeder w swojej słynnej książce "Wieczny złoty splot" (studium o Bachu, grafiku Escherze i wielkim logiku Kurcie Gödlu) wskazywał na matematyczny wymiar muzyki.

- Niestety, nie znam tej książki. Rzeczywiście, sporo jest publikacji na ten temat, ale nie sądzę, żeby miało to jakieś odzwierciedlenie w rzeczywistości. Nie ma sensu doszukiwać się u Bacha czegoś, czego tam nie ma. Bach był po prostu mistrzem kontrapunktu. Z całą pewnością istnieje jakaś relacja między matematyką a muzyką, jednak Bach konstruując fugi, po prostu konstruował kontrapunkt. A to, że niektórzy dopatrują się numerycznych wzorów np. w "Arii biczowania" z "Pasji Mateuszowej", wiążąc je z liczbą wersetów z tego fragmentu Ewangelii...? Jestem przekonany, że Bach czytając takie wywody nieźle by się uśmiał. Komponowanie to zajęcie dla homo ludens. Po prostu gra, przetwarzanie pewnych motywów. Myślę, że dzięki właściwości naszej natury, jaką jest zamiłowanie do gry, kreujemy inny świat, jakim jest muzyka czy sztuka w ogóle.

- Wciąż ukazuje się wiele płyt z muzyką baroku i renesansu. Czy to znaczy, że publiczność, również niewierząca, poszukuje zawartego w tej muzyce religijnego wymiaru?

- Wydaje mi się, że o popularności tej muzyki decyduje kontekst kulturowy. W Polsce, kraju katolickim, być może ludzie słuchają Bacha z takich właśnie powodów. Buddyści przychodzą na koncert, żeby po prostu posłuchać pięknej muzyki, a czasem z ciekawości: żeby dowiedzieć się czegoś o innych kulturach. Mało który mieszkaniec Japonii jest w stanie zrozumieć tekst bachowskiej kantaty.

A dlaczego ludzie w ogóle chodzą na koncerty? Pewnie ma to wiele wspólnego z instynktem stadnym. Na mecze piłki nożnej chodzi bardzo zdefiniowana grupa społeczna. A co ma zrobić ze sobą mieszczaństwo, syta burżuazja? Nie idzie na Mszę, nie idzie na stadion - pozostaje koncert. Mieszczaństwo to warstwa, która plemienne instynkty realizuje właśnie w ten sposób. A dlaczego akurat muzyka baroku? W historii muzyki zachodniej przełom nastąpił już w XIX wieku. Twórczość Mahlera, Brahmsa czy Schönberga zaczęła być zbyt ciężka, zbyt trudna dla bogatych. Dużo łatwiejsza w odbiorze jest muzyka baroku. Händel to przecież zabawa.

Nie chcę przez to powiedzieć, że Bach jest prosty. Ale Ligeti, Schönberg - to rzecz nie do strawienia dla większości ludzi. Właśnie dlatego doświadczamy takiego zwrotu w kierunku muzyki dawnej. Za czasów Brahmsa słuchano przecież głównie muzyki współczesnej, właściwej tamtym czasom. Dziś jesteśmy otwarci na różne style, różne epoki.

Pozytywnym aspektem tej ewolucji jest zanik granic. Tej samej muzyki można posłuchać w Tokio, Pekinie, Sydney czy Warszawie. Ale ma to również złe strony. Muzyka stała się produktem konsumpcyjnym. I tu właśnie obserwujemy największy regres. Muzyka jako forma komunikacji nie spełnia już właściwej sobie misji, bo kultura rozwija się w innym kierunku. Będąc tego świadom, ograniczyłem wykonywanie Bacha, choć wiem, że mógłbym na tym nieźle zarobić. Bachem dyryguję tylko tam, gdzie ludzie rozumieją tekst i mogą w pełni docenić walory tej muzyki. Dziś zadaniem dyrygenta i muzyka, niekoniecznie kompozytora, jest selekcjonować i popularyzować muzykę różnych epok. Jedynym kryterium powinna być jej wartość.

PHILIPPE HERREWEGHE (ur. 1947) studiował grę na fortepianie w konserwatorium muzycznym oraz psychiatrię na uniwersytecie w Gandawie. W 1970 r. założył Collegium Vocale i rozpoczął karierę dyrygenta. W 1977 r. powołał do życia orkiestrę La Chapelle Royale, a w latach późniejszych - Ensemble Vocale Européen i Orchestre des Champs Elysées. Umożliwiło mu to poszerzenie repertuaru od muzyki renesansu po współczesną. Za swą pracę otrzymał liczne nagrody i odznaczenia (w 1990 r. europejska prasa muzyczna przyznała mu tytuł "Musical Personality of the Year", jest także kawalerem Legii Honorowej). Jego działalność dokumentują liczne nagrania, m.in. dla wytwórni Harmonia Mundi. Do najważniejszych zalicza się rejestracje kantat i pasji Bacha, utworów Mozarta, Brahmsa, Fauré, Rameau i Charpentiera.

Philippe Herreweghe wraz z Collegium Vocale uświetnił tegoroczną uroczystość wręczenia Medali Św. Jerzego Barbarze Skardze i abp. Józefowi Życińskiemu, dyrygując wykonaniem pieśni Schuberta, Brahmsa i Jennera.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 52/2005