Najstarsze drzewo

13-letnia mieszkanka Stepanakertu, Adelina Awagimyan, to dziś osoba powszechnie znana w Republice Górskiego Karabachu. W tajemnicy przed bliskimi dziewczynka napisała list do prezydenta Republiki Azerbejdżanu. List, na który doczekała się odpowiedzi.

17.01.2012

Czyta się kilka minut

Adelina tak pisała do prezydenta Ilhama Alijewa, który – gdyby mógł – pewnie najchętniej wydałby swej armii rozkaz zajęcia utraconego 20 lat temu Karabachu: „Urodziłam się i żyję w mieście Stepanakert. Kocham swój kraj, bo Karabach jest moją ojczyzną, urodziłam się i mieszkam tutaj, tu urodziła się moja mama i mój tata, moi dziadkowie i babcie. Ich dziadkowie i babcie również się tutaj urodzili”. To sprawia, że Adelina interesuje się przyszłością Karabachu. Ale nie potrafi sobie odpowiedzieć na pytanie, czemu jej ojczyzna jest też tak bardzo interesująca dla innych ludzi, zwłaszcza Azerów; dlaczego azerskie radio i telewizja tyle czasu poświęcają Karabachowi? „Czy mieszkańcy Azerbejdżanu nie mają ciekawszych tematów?”. Jak, pytała Adelina, rozumieć to niezdrowe zainteresowanie mieszkańców jednego kraju drugim?

Adelina nie doświadczyła wojny, która toczyła się w pierwszej połowie lat 90. między Ormianami z Karabachu – wspieranymi przez Armenię – a Azerbejdżanem. W wyniku podpisanego w 1994 r. zawieszenia broni powstało de facto niepodległe państwo, choć nieuznawane przez nikogo – Republika Górskiego Karabachu, obejmująca prawie całe terytorium istniejącego w czasach sowieckich Okręgu Autonomicznego Górskiego Karabachu (należącego do sowieckiej Republiki Azerbejdżanu) i pas terytorium oddzielający kiedyś Karabach od Armenii. W sumie: około 20 proc. powierzchni Azerbejdżanu.

Mieszkający w Karabachu Azerowie zostali zmuszeni do opuszczenia domów. Nic więc dziwnego, że Adelina nie widziała nigdy Azerów i niewiele o nich wie. Nic jej nie wiadomo również o cmentarzach muzułmańskich, które jakoby są na terenie jej ojczyzny. „Słyszałam od dziadka, że przed wojną, 50 albo nawet 100 lat temu, kiedy żyli tu Azerowie, w przypadku śmierci któregoś z nich pochówek nie odbywał się w Karabachu; ciało wywożono, aby je pogrzebać w prawdziwej ojczyźnie zmarłego. Było tak, ponieważ tamci Azerowie wiedzieli, że to nie jest ich ojczyzna, nie ich ziemia” – pisała Adelina.

Dlaczego współcześni Azerowie są inni? – pytała dziewczynka. Dlaczego marzą o zagarnięciu Karabachu? Czy zapomnieli, gdzie jest ich prawdziwy dom? Czy własne państwo im nie starcza? Czy nie dość ofiar pochłonęła poprzednia wojna? Czy następna jest konieczna?

Mama Galija na straży pamięci

13-letnia Adelina na pewno była już w Muzeum Poległych Żołnierzy. W Stepanakercie organizuje się do niego wycieczki szkolne.

My trafiliśmy do niego przez przypadek. O 9 rano musieliśmy się stawić w ministerstwie spraw zagranicznych, przez co za późno pojawiliśmy się na dworcu autobusowym. Autobus, który miał zawieźć nas do najstarszego drzewa rosnącego na terytorium byłego ZSRR, odjechał bez nas. Następny był za kilka godzin i postanowiliśmy wykorzystać czas na spacer po mieście. Sypał gęsty śnieg. W sklepie z pamiątkami, do którego wstąpiliśmy, aby się zagrzać, kupiliśmy mapę Karabachu. Na drugiej stronie znajdował się plan Stepanakertu, z zaznaczonym muzeum.

Założycielką i dyrektorką muzeum jest miła starsza pani, Galija Arustamyan. Ugościła nas tym, co było pod ręką: ciepłym daniem z gotowanych warzyw, sałatką z pomidorów, chlebem, gorącą herbatą i wódką z morwy. Mówiła cichym, spokojnym głosem. Ale choć minęło 20 lat, nie potrafiła ukryć, jak przeżywa to, o czym opowiada.

Podczas wojny o Karabach straciła jednego z synów: – Miał na imię Grigorij, był czołgistą. Poległ podczas walk w rejonie Mardakertu 19 listopada 1992 r.

Muzeum Poległych Żołnierzy jest jedną z dwóch działających w Stepanakercie placówek, których zadaniem jest upamiętnienie wojny o Karabach. Druga to pobliskie Muzeum Pamięci. Zajmuje pierwsze piętro budynku należącego do Związku Rodzin Zaginionych Żołnierzy: to jedna, niezbyt duża sala, w której zgromadzono fotografie przedstawiające różne momenty wojny. Zdjęcia układają się w swoistą kronikę zwycięstwa.

Muzeum „mamy Galiji” (tak nazywają ją w Stepanakercie) dokumentuje drugą, ciemniejszą stronę tych samych wydarzeń. – Grigorij był dobrym żołnierzem, otrzymał wiele odznaczeń: krzyż walecznych, medal za oswobodzenie Szuszi i tak dalej – Galija musiała opowiadać już o tym mnóstwo razy, ale wciąż nie potrafi ukryć wzruszenia. – Byłam pewna, że wróci, nie uwierzyłam, kiedy dowiedziałam się, że go już nie ma. Co zrobić, wojna to wojna... Bardzo dużo chłopców zginęło... Zginął syn brata, także syn brata mojego męża, brat męża. Wielu zginęło.

3350 fotografii

Gdy to mówiła, pomyślałem o Cylicji, u której wynajęliśmy pokój w Stepanakercie. Cylicja opowiadała, że w całym Karabachu nie ma rodziny, w której ktoś z najbliższych nie zginąłby podczas wojny. Ona, Cylicja, straciła męża: został ranny w głowę, zmarł kilka miesięcy później.

Cylicji po mężu został kalendarz na rok 1990, który otrzymał on od władz. Na każdej z 12 czarno-białych fotografii figuruje zarośnięty mężczyzna z karabinem, dumnie prezentujący gotowość do poświęceń dla ojczyzny. W podobnych pozach zostali ukazani żołnierze na fotografiach nagrobnych, które można zobaczyć na stepanakerckim cmentarzu.

12 zdjęć: jeden bohater na każdy miesiąc.

Za to w Muzeum Poległych Żołnierzy można zobaczyć zdjęcia co najmniej 3350 bojowników. Zwykle nie są zarośnięci, nie mają karabinów. Patrzą spokojnie przed siebie. Większość zdjęć przedstawia młodych chłopców, dzieci swoich matek. 3350 par oczu, patrzących na odwiedzających muzeum. Robią wrażenie. Trudno o nich zapomnieć. Zresztą Karabach nie chce zapominać. I nie zapomni, przynajmniej dopóki muzeum opiekuje się „mama Galija”.

Zdjęcia poległych pokrywają ściany trzech sal: 3350 czarno-białych, powiększonych do formatu A4 fotografii z dokumentów. Kto mógł przypuszczać, że pewnego dnia znajdą takie zastosowanie?

– Syn miał narzeczoną, wspaniałą dziewczynę, przygotowywaliśmy się do ich ślubu – mówi Galija. – Wesele miało być zaraz po wojnie. Ale on zginął, a ona wyszła potem za innego. Pamiętacie, pokazywałam wam ich ubrania weselne?

Istotnie: w szklanej gablocie, w ostatniej sali, umieszczono garnitur i suknię ślubną. Ubrania powieszono tak, że przypominają postacie ludzkie. Pusty garnitur obok pustej sukni ślubnej. Do gabloty przyczepiono dwie ogromne plastikowe obrączki ślubne: symbol małżeństwa, które nie doszło do skutku. U stóp „młodej pary” – karabin, buty i prawdziwe obrączki, a także pas amunicyjny i miniaturowy czołg. Dookoła gabloty – zdjęcia poległych.

Poprosiliśmy Galiję o zdjęcie przy tej gablocie. Zapewne fotografowano ją tak wiele razy. – Po śmierci syna długo nie mogłam dojść do siebie – wspomina. – Gdy chodziłam na cmentarz, spotykałam matki, żony i dzieci tych, którzy też zginęli. Dzieliliśmy się naszym bólem. Pomyślałam, że dobrze byłoby stworzyć miejsce, gdzie moglibyśmy się spotykać, rozmawiać i sobie pomagać. I tak, jeszcze w czasie wojny, poprosiłam władze, by udostępniły nam jakieś pomieszczenie. Moja prośba została spełniona.

– Potem – dodaje – wpadłam na pomysł, by założyć Związek Rodzin Poległych Żołnierzy. Dziś należy do niego około 5 tysięcy rodzin. Kolejnym krokiem było muzeum. W ten sposób zostałam przewodniczącą Związku i dyrektorem muzeum.

Szuszi tonie we mgle

W jednej z muzealnych sal znajduje się makieta twierdzy w Szuszi (to nazwa ormiańska; Azerowie nazywają miasto: Szusza). Nad wejściem do miniaturowej fortecy przyczepiono kartkę z napisami po ormiańsku i rosyjsku. Napis rosyjski głosi: „Kto rządzi w Szuszi, ten rządzi w Karabachu”.

Nikt nie ma wątpliwości co do prawdziwości tego stwierdzenia. Ze względu na swe położenie miasto Szuszi było strategicznym punktem tamtej wojny. To stąd, za pomocą wyrzutni rakiet „Grad”, wojska azerskie ostrzeliwały Stepanakert, zmuszając mieszkańców do krycia się miesiącami w piwnicach. Zdobycie przez Ormian Szuszi było przełomem w wojnie o Karabach.

Niegdyś Szuszi była centrum ekonomiczno- -kulturalnym i dla Ormian, i dla Azerów. Dziś niewiele zostało z dawnego blasku. Spora część miasta nadal leży w ruinach, 75 proc. budynków jest opuszczonych.

Błądziliśmy po mieście, szukając słynnej zielonej cerkwi. Była straszna mgła, co chwilę właziliśmy w błotniste kałuże. W końcu trafiliśmy na pomnik anioła czuwającego nad jakimś ogrodzeniem. To musiało nam wystarczyć.

W Szuszi można zwiedzać pozostałości po jednym z meczetów. Przed wejściem ustawiono błyszczącą tablicę, na której wygrawerowano napis, iż meczet znajduje się pod opieką władz Republiki Górskiego Karabachu. Ten napis to oczywiście metafora. Jego prawdziwy sens jest taki: „Patrzcie, my, Ormianie, dbamy o to, co pozostało tu po Azerach, szkoda, że oni nie robią tego samego w Nachiczewanie i innych regionach, gdzie żyli wcześniej nasi przodkowie”. Ormianie oskarżają Azerów o systematyczne niszczenie pozostałości ich kultury na terytorium Azerbejdżanu. Podobne zarzuty padają z drugiej strony pod adresem Ormian.

Rzuca się w oczy nowe, czerwone pokrycie dachu dawnego meczetu, ufundowane przez władze Iranu. We wnętrzu – tylko gruz i piach, kilka butelek. Trzeba uważać, by nie wdepnąć w odchody.

Kiedy tylko wsiedliśmy do autobusu, mgła ustąpiła.

Ormiańska dusza

„Mama Galija”: – Co miesiąc spotykam się z młodymi żołnierzami. Opowiadam o synu, o wojnie i o tym, co przeżyliśmy. Namawiam ich, aby byli odpowiedzialni i dobrze służyli ojczyźnie. Oni wszyscy traktują mnie jak matkę, a ja ich jak synów. Każdy z nich jest moim synem. Do naszego muzeum przyjeżdżają też uczniowie i wszyscy oni oddają cześć tym, którzy stali na straży naszej ojczyzny, do końca.

Wiele eksponatów, zgromadzonych w muzeum Galiji Arustamyan, przynieśli bliscy poległych. Są więc tu różne rzeczy – niektóre to przedmioty codziennego użytku, inne jako relikwie przyniesiono prosto z placu boju, np. karabin maszynowy. Albo gitarę, roztrzaskaną z rozpaczy i bezsilnej złości przez jednego z ormiańskich chłopców na wieść o śmierci przyjaciela.

– A wiecie, dlaczego to my zwyciężyliśmy? – zapytała nas Galija. Pokręciliśmy głowami. – Bo choć oni mieli wszystko, samochody, karabiny, czołgi, to u nas była dusza! – prawie krzyknęła, uderzając się pięścią w pierś. – Dusza! – powtórzyła.

Nasz pierwszy posiłek w Stepanakercie zjedliśmy w niewielkiej gospodzie, w pobliżu bazaru. Nad barem wisiał telewizor, w którym przez cały czas wyświetlano kronikę wojenną. Najpierw były zdjęcia z okopów, rozmowy z żołnierzami, a potem już tylko parady zwycięzców: przemówienia i pochody na placu Veratsnound, przed obecnym parlamentem Republiki Górskiego Karabachu. Nie miałem pewności, czy film puszczano specjalnie dla nas, czy może był to stały punkt programu miejscowej telewizji.

W gospodzie spotkaliśmy Vardana. Przyjechał do Karabachu z Armenii. Również brał udział w wojnie, dwa lata był na froncie. Jak wielu mieszkańców Armenii, pomagał rodakom z Karabachu. – Gdyby nie NATO i ONZ, zagnalibyśmy ich aż do Baku! – krzyczał po kilku kolejkach koniaku.

Chodżały: miejsce, którego nie ma

„Bardzo bym chciała, żeby pan odpowiedział na mój list i szczerze powiedział, dlaczego chce pan opanować moją ojczyznę, która się panu nie należy? Czy naprawdę nie starcza panu własnej ziemi?”. Podpisano: Adelina Awagimyan.

W imieniu prezydenta Republiki Azerbejdżanu na list 13-latki odpisał Elnur Aslanow, urzędnik, szef Departamentu Analiz Politycznych i Informacji: „Droga Adelino! Administracja Prezydenta Republiki Azerbejdżanu poważnie traktuje pytania kierowane przez każdego obywatela Azerbejdżanu do Prezydenta Ilhama Alijewa i dlatego Twój list nie mógł zostać bez odpowiedzi”.

W swoim liście urzędnik, niczym dobry wujek, cierpliwie, ale stanowczo prostuje nieścisłości, których dopuściła się Adelina. Po pierwsze, nie mieszka ona w mieście „Stepanakert”, lecz w mieście, którego nazwa to „Chankendi” (co znaczy „wieś należąca do chana”). Po drugie, co prawda Adelina ma rację pisząc, że Azerowie żyli w Karabachu 50 lat temu, ale zapewne nie wie, że żyli tu już 200 i 300, ba, nawet 1000 lat temu. W przeciwieństwie do Ormian, którzy przybyli tu dopiero w 1828 r., gdy Azerbejdżan podzielono między Rosję i Persję. Wielu muzułmanów opuściło wtedy rodzinne strony i przeniosło się do południowego Azerbejdżanu, a na ich miejsce administracja carska sprowadziła Ormian.

Gdyby Adelina otrzymała kolejną szansę, zapewne zapytałaby, dlaczego w takim razie w Karabachu jest tak dużo zabytkowych chrześcijańskich świątyń. Ale na to Aslanow odpowiedziałby pewnie, że Azerowie są potomkami Albańczyków Kaukaskich, którzy kiedyś byli chrześcijanami, ale później, pod wpływem Arabów, przeszli na islam.

Adelina ma rację, pisząc, że w Karabachu nie ma cmentarzy muzułmańskich, ale to tylko, według urzędnika, potwierdza fakt, iż Ormianie niszczą pozostałości azerskiej kultury na okupowanym terytorium. Najpierw wygnali ludzi, dokonywali masowych mordów, a potem niszczyli każdy ślad po swych ofiarach. Tak jak nie chcą przyznać się do mordu na cywilach we wsi Chodżały, tak negują też historyczną przynależność Karabachu do Azerbejdżanu.

26 lutego 1992 r. we wsi Chodżały zginęło kilkuset Azerów, w tym kobiety i dzieci. Strona ormiańska utrzymuje, że nie doszło tam do żadnej masakry z winy jej żołnierzy.

W Armenii można usłyszeć dowcip, który jest ilustracją wzajemnych stosunków między Ormianami i Azerami. Otóż, gdzieś w Rosji, spotyka się Ormianin z Azerem. Azer pyta Ormianina: – Skąd jesteś?

– Z Republiki Górskiego Karabachu – odpowiada Ormianin.

Na to Azer, marszcząc brwi: – Republika Górskiego Karabachu? Nie ma takiego miejsca.

Z kolei Ormianin pyta Azera: – A ty skąd jesteś?

– Z Chodżałów.

Ormianin marszczy brwi. – Chodżały? Nie ma takiego miejsca...

List urzędnika Aslanowa kończy zaproszenie: „Zapraszam Ciebie, Adelino, do odwiedzenia Baku, Gandża, Sumgait, do zwiedzenia różnych rejonów Azerbejdżanu, do zobaczenia ich rozkwitu i nowego oblicza. Przyjedź z rodzicami – tatą, mamą, babcią i dziadkiem, oni nie powinni znać tylko ze słyszenia azerskiej gościnności i twórczego charakteru mojego narodu”.

Mało prawdopodobne, by Adelina skorzystała z zaproszenia.

Platan z Karmir Szuka

Wyczytaliśmy w przewodniku, że 39 km od Stepanakertu, koło wioski Karmir Szuka, znajduje się najstarsze drzewo rosnące na terytorium byłego ZSRR, tzw. wielki platan. Jego wiek szacuje się na 2000 lat, jest wysoki na 54 metry, a obwód pnia wynosi prawie 27 metrów. Pień jest pusty, we wnętrzu może się zmieścić podobno 88 osób. Uznaliśmy, że trzeba go zobaczyć.

Według przewodnika drzewo znajduje się kilkaset metrów od wioski. Przez prawie dwie godziny błąkaliśmy się po okolicy, brodząc po kolana w śniegu, nie widząc wokół nic prócz drzew (bez wątpienia młodszych), pagórków i zamglonych gór. Wreszcie przypadkowo napotkany mężczyzna powiedział, że jeśli będziemy szli wzdłuż trakcji elektrycznej, dojdziemy do naszego drzewa. Po półgodzinnym przedzieraniu się przez chaszcze wreszcie dotarliśmy do celu.

Drzewo zrobiło na mnie umiarkowane wrażenie. Ale może zbytnio przemarzłem i było mi już wszystko jedno? Marzyłem tylko, by jak najszybciej znaleźć się w cieple.

Pod jego konarami siadywali podobno Mesrop Masztoc, Mojżesz z Chorenu i Sajat Nowa. Odpoczywali tam pewnie przodkowie Ormian, którzy tu dziś mieszkają, jak i przodkowie Azerów, którzy zostali stąd wygnani. Kilka dekad temu, w jakiś upalny dzień, każdy z nich mógł szukać tu dla siebie kawałka cienia – niezależnie od tego, kim był i za kogo uważał innych.

Teraz nie ma takiego miejsca.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2012