Nadprzyrodzony wyraz jego rąk

Szkic do powieści o synu

07.07.2014

Czyta się kilka minut

Čabrinoviciowi nie ufali.

Mieli go za pędziwiatra, lekkomyślnego kawalarza, który całymi dniami albo stroi sobie żarty, albo wręcz przeciwnie: posępnie milczy i nikt nie wie, co mu jest. Cokolwiek usłyszał, od razu przekazywał dalej. Chwalił się każdą wieścią, byle komu zdradzał nawet najpoufniejsze tajemnice. O tym, że wybiera się do Sarajewa, by zabić arcyksięcia, wiedzieli wszyscy, lecz prawdopodobnie nikt mu nie uwierzył. Denerwował się, że ludzie traktują go niepoważnie, ale nie umiał tego zmienić, mimo że sam zmieniał się co rusz. Wystarczyło, że coś przeczyta albo przegada z kimś w knajpie całą noc, a już przyjmował nowy światopogląd. Raz był socjalistą, raz anarchistą, a kiedy indziej zagorzałym Wielkoserbem, przy czym każdej z tych ideologii poświęcał się z gorliwością neofity.

Rano 28 czerwca 1914 r., w dniu, kiedy arcyksiążę w otwartym samochodzie uroczyście przejechał przez Sarajewo, spiskowcy zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami rozstawili się na nabrzeżu Appela, które nasze pokolenie zapamięta jako nabrzeże Marszałka Stepy Stepanovicia1, ponieważ tam, jak zapowiedziano, miał dwa razy pojawić się Franciszek i jego świta. Poza tym nad rzeką ulica zwężała się i łatwo było ogarnąć ją wzrokiem, miejsce na zamach wydawało się więc idealne. Podzielili się na trzy grupy i w odległości trzystu metrów od siebie rozmieścili na odcinku: most Ćumurija – most Łaciński – most Cesarski.

Pierwszy, przed ogródkiem restauracji Mostar, stał najstarszy z nich, Muhamed Mehmedbašić, a za nim najmłodszy, Vaso Čubrilović. Po drugiej stronie zaś, bliżej Miljacki, pozycję zajął Nedeljko Čabrinović. Dalej, w górę rzeki, czaili się Cvjetko Popović i Danilo Ilić, przy moście Łacińskim natomiast czyhał Gavrilo Princip, a na samym końcu – Trifko Grabež.

Dzień wcześniej Danilo Ilić rozdał im broń. W jednym z dwóch filmów fabularnych o zamachu, albo u Fadila Hadžicia, albo u Veljka Bulajicia, jest scena, w której w opuszczonym tunelu Danilo ćwiczy strzelanie. Po każdej próbie mówi: „Biada temu, kogo taka trafia”. Podobno naprawdę tak robił.

Porządek, w jakim stali, świadczy raczej o hierarchii wewnątrz grupy niż o strategii, bo, prawdę powiedziawszy, żadnej strategii nie mieli. Byli zapaleńcami, amatorami, którzy, zabijając austriackiego arcyksięcia, chcieli nauczyć się fachu, by do następnej akcji, jeśli nadarzy się taka okazja, podejść profesjonalnie. Ale następnego zamachu nie było. Życie nie pisze takich scenariuszy. Coś takiego mogłaby unieść jedynie literatura, ta ostatnia deska ratunku dla wszelkiej maści męczenników i banitów.

W najdogodniejszym miejscu jako najpewniejszy z grupy czekał Muhamed Mehmedbašić. Sam tak zdecydował i nikt mu się nie przeciwstawił. Mehmedbašić, podobnie jak Princip, nie miał wątpliwości, czy strzelać do arcyksięcia, czy nie. Trzymał się zasady: raz kozie śmierć! Tylko oni dwaj, Muhamed i Gavrilo, nie łamali sobie głowy nad tym, jak w poniedziałek będzie wyglądał świat i jaką w nim, żywi lub martwi, odegrają rolę, nie interesowało ich też, co o tym wszystkim myśli ich przeciwnik. Blisko Muhameda stał Vaso Čubrilović, jak powiedzieliśmy, najmłodszy wśród spiskowców, chłopiec bardzo inteligentny i fanatycznie oddany idei.

Kiedy nadjechała cesarsko-królewska delegacja, a wraz z nią samochód z Franciszkiem Ferdynandem i jego małżonką, Mehmedbašić znieruchomiał. Powinien był sięgnąć po bombę, schylić się, odbezpieczyć ją uderzeniem o chodnik i rzucić. Tymczasem on ani drgnął. Później w rozmowie z dziennikarzem stwierdził, że zobaczył za sobą żandarma i przestraszył się, że ten w kluczowym momencie złapie go za rękę. Czy mówił prawdę?

Muhamed Mehmedbašić jako jedyny z grupy uszedł obławie i przedostał się do Czarnogóry. Pierwszą noc spędził z młodymi softami2, przyszłymi imamami, swoimi kolegami z medresy, w której przez siedem lat zdobywał wiedzę o świecie. W odróżnieniu od reszty: gimnazjalistów, robotników, związkowców itd., Mehmedbašić skończył szkołę wyznaniową – do świeckiej nigdy nie chodził – i jako jedyny miał jakieś pojęcie o teologii. Pozostali, nie wyłączając nauczyciela Danila Ilicia, ledwie umieli się przeżegnać i jak jeden mąż uważali się za ateistów. Być może Mehmedbašić też był niewierzący, gdyby jednak po zamachu młodobośniakom przyszło do głowy, żeby prosić Boga o ratunek przed żandarmerią i austriackim sądem, mogliby to zrobić jedynie w świętym języku świętego Koranu, czyli po arabsku.

W fezie, którego ani na chwilę nie zdejmował, i z urzędową przepustką w kieszeni, 30 czerwca wyjechał z Sarajewa, by 3 lipca dotrzeć do Czarnogóry. Jak wieść gminna niesie, w ucieczce pomogli mu chłopi, niegdysiejsi poddani jego rodziny.

Nigdy go nie złapano.

W czasie wojny Muhamed Mehmedbašić brał udział w odwrocie armii serbskiej przez Albanię. Potem mianowano go podporucznikiem, co, zważywszy, że ten stopień mógł otrzymać każdy ochotnik, nie było niczym szczególnym. W roku 1917, po procesie w Salonikach, na którym przywódca Czarnej Ręki Dragutin „Apis” Dimitrijević dostał wyrok śmierci przez rozstrzelanie, Mehmedbašić został skazany na piętnaście lat więzienia. Dwa lata później udzielono mu amnestii i wrócił do Sarajewa. Żył cicho i spokojnie, nie rzucał się w oczy i tak doczekał wojny oraz Niezależnego Państwa Chorwackiego. Pierwsza fala aresztowań ominęła go, a to prawdopodobnie dlatego, że nowa władza nie wiedziała, kim jest. Kiedy został zatrzymany, dokładnie nie wiemy, choć tę datę, jeśli nie zniszczono dokumentów, pewnie można by jeszcze odnaleźć w sarajewskich archiwach. Wiemy za to, że kilka miesięcy później wypuszczono go na wolność.

Umarł, tak podają jego biografowie, w wyniku tortur 29 maja 1943 r. Miał pięćdziesiąt siedem lat.

Jak wyglądałaby nasza historia, gdyby Mehmedbašić nie doznał paraliżu na widok państwowej delegacji i w czasie tych dwóch, trzech sekund nie zaprzepaścił swojej szansy na poczesne miejsce w dziejach świata? Gdyby wykazał hart ducha i postąpił inaczej, przez XX wiek przetoczyłby się szereg innych przyczyn i innych skutków, a kostki rekordowo długiego domina, jakim jest historia, upadałyby, tworząc inny, nieznany nam kształt. Inne byłyby losy Bośni i Hercegowiny, inna byłaby, jeśli w ogóle by była, Jugosławia i wszystko to, co po niej nastąpiło. Tak, gdyby Muhamed Mehmedbašić rzucił bombę na automobil Franciszka Ferdynanda, również my, którzy urodziliśmy się potem w Sarajewie, bylibyśmy inni. Oczywiście pod warunkiem, że to my, a nie ktoś inny, przyszlibyśmy wówczas na świat...

Ale bombę rzucił Čabrinović.

Nie wahał się, nie czekał, po prostu za wcześnie i bez namysłu miotnął ją przed siebie, a ona przeturlała się po podniesionym dachu samochodu, trafiła na chodnik i eksplodowała. Jednej kobiecie, sarajewiance, która oglądała uroczystość z okna swojego mieszkania, od wybuchu pękły bębenki. Zapanował nieopisany chaos, ludzie rozpierzchli się na wszystkie strony, nikt nie wiedział, co się dzieje, zamachowiec chciał się otruć, ale ampułka utknęła mu między zębami albo, według innej teorii, trucizna okazała się zwietrzała, więc zamiast śmierci dopadły go mdłości i torsje, w skrócie: pozamachowy kac.

Kiedy siły porządkowe jęły go pacyfikować, on zaczął zwracać. Wymiotował, a gorliwy lud dokonywał na nim linczu w imię wierności monarchii i władcy, którego opatrzność właśnie ocaliła od śmierci. Nedeljko nie odczuwał nic poza nudnościami wzbierającymi niczym fekalia w szambowym dole i myślał, że naprawdę umiera.

A jednak się mylił. Przeżył i jeszcze prawie dwa lata mordował się z życiem w terezińskiej izolatce. Umarł 23 stycznia 1916 r. w wieku niespełna dwudziestu jeden lat. Jako przyczynę śmierci podano gruźlicę.

W przeciwieństwie do Gavrila, który podobno nigdy nie opanował niemieckiego, Čabrinović miał talent do języków. Jak gąbka wchłaniał nowe słowa, wyłapywał akcenty i intuicyjnie przyswajał gramatykę, a prowadząc krótkie, oparte głównie na trybie rozkazującym rozmowy ze strażnikami, nauczył się porządnie mówić. W tej germanistycznej rozrywce odnalazł swoją ostatnią wolność. Z kolei Gavrilowi w Terezinie najbardziej doskwierał brak książek. Na przesłuchaniach wielokrotnie powtarzał, że wyrażałby się jaśniej i w ogóle mógłby powiedzieć więcej, jeśli pozwolono by mu codziennie przez kilka godzin czytać. Nieważne co, choć najlepiej poezję.

A Nedeljko nie lubił książek i wszystkie słowa nosił w głowie.

Noc przed zamachem spędził w domu rodzinnym. Pożegnanie było gorzkie. Pokłócił się z ojcem, który na cześć arcyksięcia chciał przed swoją karczmą wywiesić flagę. Vaso był dobrym przedsiębiorcą i zaradnym, choć nie do końca zdyscyplinowanym człowiekiem. Miał dziewięcioro dzieci z dwóch małżeństw i jak na Hercegowińczyka przystało, umiał żyć w zgodzie z ludźmi i władzą. Syna nie rozumiał, a może, z racji jego krnąbrnego charakteru, nawet nie kochał. Jako ojciec tylu dzieci mógł jednak sobie pozwolić na to, żeby do jednego z nich czuć niechęć, czy wręcz odrazę.

Dzień wcześniej zatrudnionej w ich domu służącej Marice Talandze Nedeljko powiedział: „Franz Ferdynand nie zostanie cesarzem, zobaczysz! Za rok rządzić będzie u nas król Piotr!”. Jak tylko te słowa dotarły do pana Vasa, zrobiło się gorąco. Ojciec wpadł w złość, ale mimo że wcześniej parę razy do tego doszło, nie wyrzucił syna z domu. Coś go powstrzymało. Nedeljko już dawno wyfrunął z gniazda i coraz rzadziej do niego zaglądał, istniało więc zagrożenie, że jeśli wyjdzie, nigdy więcej się nie spotkają. A Vaso tego nie chciał albo po prostu wolał, żeby odbyło się to w inny sposób. Jednak za każdym razem, kiedy syn wracał, ojciec doznawał ulgi, że żyje. Ciekawe, bo to samo czuł, kiedy Nedeljko odchodził. A odchodził najczęściej wściekły, odgrażając się, że opuszcza dom na zawsze. Niech idzie do diabła, myślał w takich sytuacjach Vaso, lecz po kilku dniach dopadał go strach, który nie dawał mu spokoju aż do powrotu syna. Ale radość trwała krótko. Wystarczyło, że raz przecięły się ich spojrzenia, a konflikt wybuchał od nowa. I tak w kółko. Nie da się ukryć, ojcostwo było dla Vasy przekleństwem. Jedyne, co mógł zrobić, to zabić swoje dziecko. Gdyby własnymi rękoma je zadusił, nie pożałowałby.

Kiedy Nedeljko powiedział, że chce zabić arcyksięcia, ojciec mu nie uwierzył. Prawdopodobnie uznał, że to niemożliwe, przecież syn nie ma w sobie tyle determinacji ani siły. Podobnie myśleli pozostali spiskowcy. Również w ich oczach Nedeljko był słaby i chwiejny, i nie nadawał się do wielkich spraw. To go obrażało. Postanowił więc ich zawstydzić, pokazać, że nie mają racji. Dlatego kiedy zawiedli, rzucił bombę na Franciszka Ferdynanda, i to lekką ręką. Zrobił to z jeszcze jednego powodu: nie chciało mu się żyć. Zawładnęły nim myśli o samobójstwie, melancholia i smutek, ponieważ ostatecznie pojął, że w dużej, bogatej rodzinie, w której się wychował, nikt go nie kocha i nikomu nie jest potrzebny. Cały czas musiał coś udowadniać. A najwiarygodniejszym dowodem było życie.

Gavrilo najpierw się zawahał i pierwszą okazję przepuścił. Kiedy zobaczył arcyksięcia z księżną, zesztywniał, wypadł z roli. A Nedeljko? On nie miał z tym problemu. Bez zastanowienia rzucił bombę tak, jak rzuca się różę, z lekkością. W momencie zamachu Gavrilo wiedział więc, że próbuje jako drugi, a świadomość, że Čabrinović stanął na wysokości zadania i cisnął bombę we Franciszka Ferdynanda, dodatkowo go deprymowała. Na pewno przypomniał sobie też, jak przed przyjazdem do Tuzli wzięli Nedeljkowi broń, bo nie mieli do niego zaufania i nie chcieli, żeby wyrządził sobie krzywdę. To wszystko stanęło mu przed oczami i poczuł wyrzuty sumienia. Gdyby nie one, kto wie, może nigdy nie sięgnąłby po rewolwer, nigdy nie wystrzelił...

W sobotę 27 czerwca Nedeljko zamykał swoje sprawy, jedną za drugą, jakby zdejmował z siebie ubrania po to, by stanąć przed światem nagi i gotów na śmierć, która dałaby do myślenia jego i następnym pokoleniom. Mimo że w sporze o flagę matka stanęła po stronie ojca, podarował jej nożyk i zegarek. Potem rozdał wszystkie dniówki z poprzedniego tygodnia: babci wręczył dwadzieścia koron, a siostrze Jovance pięć. Tak naprawdę kochał tylko ją. Była wyjątkowa. Miała powodzenie wśród młodobośniaków, podobała się scenarzystom filmowym, a nawet jako bohaterka zagościła na deskach teatru: jej postać pojawia się bowiem w sztuce o pięknym tytule „Za mały jest dla mnie ten grób”, którą w Wiedniu i Belgradzie wystawiła Biljana Srbljanović. Przed wyjściem brat powiedział jej, że już nigdy go nie zobaczy.

Jedynie ona uświadamiała sobie powagę sytuacji, i choć mogła o tym powiedzieć rodzicom i tym samym ocalić mu życie, dochowała tajemnicy. Ponieważ siostrzana miłość jest silniejsza od śmierci.

W dniu zamachu wyłuskał z kieszeni ostatnie korony i kupił kwiaty. Wysłał je Jeli Uljarević. Ciekawe, jak później potoczyło się jej życie. Czy wyszła za mąż i została w Bośni, aż do śmierci nosząc w sercu ciężki jak ołów bukiet od Nedeljka? A może w ogóle nie istniała, a Vojislav Bogićević napisał o niej kilka słów tylko po to, żeby jego dzieło zawierało coś, co różniłoby je od innych? Jeśli mieszkała w Sarajewie, założyła rodzinę, miała dzieci i doczekała się wnuków, jeśli, inaczej niż Muhamed Mehmedbašić, przetrwała w tym mieście drugą wojnę światową, bo dobrzy sąsiedzi nie donieśli ustaszom, że to ta, której w książce Nedeljko Čabrinović podarował kwiaty, i jeśli dożyła 6 kwietnia 1945 r., czyli wyzwolenia, istnieje prawdopodobieństwo, że po latach idylli w titowskim kraju braterstwa i jedności dosięgnęła ją jeszcze jedna wojna, tym razem domowa. W 1992, w roku jej rozpoczęcia, Jela Uljarević miałaby dziewięćdziesiąt lat. Czy potrafiłaby wówczas z całą pewnością stwierdzić, po czyjej stronie opowiedziałby się ten, który kiedyś wysłał jej kwiaty?

W niedzielę wstał wcześnie i bez słowa wyszedł z domu. Z kim miał się pożegnać, pożegnał się wczoraj. Z resztą nie było warto. Za nim ruszył ich domowy pies. Kiedy na niego tupał, ten cofał się, ale jak tylko Nedeljko się odwracał, zaraz znów słyszał za plecami znajome dreptanie. Skończyło się na tym, że odprowadził psa z powrotem pod dom, otworzył drzwi i wpuścił go do środka. W Bośni mówi się, że jeśli ktoś raz ruszy w drogę, nie powinien zawracać, bo to przynosi nieszczęście. A czy ów kundelek, którego geny prawdopodobnie do dziś dnia dziedziczą sarajewskie mieszańce, przyniósł Čabrinoviciowi nieszczęście? Nedeljko, jak większość młodobośniaków, nie wierzył w Boga, choć nie był tak zdeklarowanym ateistą jak Gavrilo. Wiara była tradycyjnym atrybutem jego serbskości, ponieważ w odróżnieniu od Gavrila nie uważał się za Jugosłowianina, lecz właśnie za Serba. Ba, on nawet nie wiedział, co to znaczy być Jugosłowianinem. Nigdy nie zdążył się tego nauczyć. Do Chorwatów nie żywił nienawiści, przeciwnie, widział w nich braci, a czasem też, jak w przypadku Luki Jukicia czy Bogdana Žerajicia3, autorytety. Nedeljko nie opanował skomplikowanego równania jugoslawizmu, w którym suma Serba, Chorwata i Słoweńca daje jeden, a mimo to obca mu była wrogość panująca wówczas w Sarajewie i całej Bośni. Gavrilo ją w sobie rozpoznał i świadomie występując przeciwko niej, postanowił zostać Jugosłowianinem. Nedeljko miał problem z ojcem, z jego skłonnością do wywieszania szwabskich flag, a o Chorwatach czy Słoweńcach myślał niewiele. Krótko mieszkał w Zagrzebiu i czuł się tam dobrze. Od swoich kolegów różnił się tylko wyznaniem, a kiedy słyszeli, że jest Serbem, przytulali go i całowali, ponieważ oni również, tak samo jak on, cierpieli w jarzmie wiedeńskiej niewoli. Po co więc miałby być Jugosłowianinem? Pobożny, powtórzmy, nie był, ale może wierzył w sarajewskie zabobony. W to, że po wyjściu z domu nie powinno się zawracać. A on wrócił, i to przez psa. Czy siedząc w więzieniu, kiedykolwiek przyszło mu to do głowy? Czy przed śmiercią obwiniał kundla o swoje cierpienie?

Pod koniec 1915 r. jego stan gwałtownie się pogorszył, więc przeniesiono go do lokalnego szpitala na oddział dla więźniów. Kiedy lekarze orzekli, że nie ma dla niego nadziei, został skierowany z powrotem do celi. Dyrekcja zakładu penitencjarnego zarządziła bowiem, że chory nie może umierać w miękkiej, białej pościeli, leżąc pod kocem na sienniku, lecz na zimnym kamieniu w ciemnej, nieogrzewanej celi, goły i bosy. Do końca wojny, a przynajmniej do śmierci Gavrila Principa, władze więzienne w Terezinie skrzętnie pilnowały tego, żeby warunki odbywania kary były jak najgorsze. Sądownictwo w c.k. monarchii i współczesny wymiar sprawiedliwości dzieli przepaść. Młodobośniaków skazano w czasach, kiedy nie obowiązywała jeszcze zasada niezbywalności praw człowieka – wprowadzono ją dopiero po 1945 r., po koszmarze obozów koncentracyjnych, ludobójstwa i Holokaustu – dlatego okoliczności, w jakich odbywali kary, i tortury, jakim byli poddawani, dzisiaj byłyby absolutnie nie do pomyślenia. Pracownikom więzienia w Terezinie jednak to nie wystarczało. Nad skazańcami znęcano się tam również poza protokołem. Čabrabrinović umierał zakuty w kajdany, cierpiąc głód. Jego śmierć w swoim dzienniku opisał jeden z największych niemieckojęzycznych pisarzy pierwszej połowy XX wieku Franz Werfel. Po Wielkiej Wojnie w liście do siostry Nedeljka, Vukosavy, napisał, że spotkał się z jej świętej pamięci bratem, po czym dał krótki przyczynek do dziejów utopijnej idei braterstwa wszystkich męczenników, wyklętych i wygnanych.

Dotyczący Nedeljka zapis Werfel po raz pierwszy opublikował 2 maja 1923 r. w berlińskiej gazecie „Die Neue Rundschau”. Nadał mu tytuł „Tschabrinovitch”, a Vladimir Dedijer w całości zacytował go w swoim kanonicznym dziele „Sarajewo 1914”, po dziś dzień będącym najważniejszą i najuczciwszą książką o słynnym zamachu. Dzienniki Werfla w Chorwacji nie zostały wydane. Przełożono natomiast jego powieść o rzezi Ormian „Czterdzieści dni Musa Dah”, którą zaraz po wiedeńskiej premierze w 1933 r. wydał belgradzki Nolit. Ta książka na kilka dekad stała się pozycją obowiązkową w biblioteczce każdego sarajewskiego mieszczanina, a do ostatniej wojny można było ją kupić we wszystkich tamtejszych antykwariatach. Werfel, pisząc, nie opierał się na prawdzie historycznej, lecz na swojej wyobraźni, niemniej pozostaje faktem, że przedstawiona przez niego masakra Ormian na górze Musa Dagh łudząco przypomina późniejszą zagładę europejskich Żydów.

Przez wzgląd na jego uczucia do bośniackiego rewolucjonisty, ale również w obronie własnych przekonań, przytoczę tutaj krótki fragment dziennika. Oto jak jest w nim pokazany Nedeljko Čabrinović (podaję za Dedijerem):

„Ma dwadzieścia lat.

W pewnym momencie na usta zaczyna występować mu uśmiech. Wypełza z trudem, powoli, i oto jest. W lot pojmuję, że to uśmiech dla mnie, posłany w dowód ludzkiego podobieństwa, żebym nie musiał się krępować ani bać. Ale ten uśmiech to też pozdrowienie, znak z tamtej strony cierpienia, snop migotliwego światła duszy, które promienieje z rozwaliska jego udręki, szukając we mnie pokrzepienia. W jednej tajemniczej chwili od serca w górę przenika mnie potężny prąd i już chcę się uśmiechnąć, przerzucić most przez przepaść między nami, lecz coś mnie pęta, coś mi nie pozwala...

Jego twarz traciła surowość wyrazu, jednocześnie zachowując powagę i odzyskując wrodzoną pogodę, a ja nie umiałem się odzwajemnić. Jakby ktoś nagle pozbawił mnie wolności. Los tego człowieka, piekło jego umierania zmusiły mnie, ostro i bezwzględnie, bym stał przed nim odarty z przekonań i własnej woli.

Jako chłopiec często bawiłem się myślą, czy można wskazać człowieka najszczęśliwszego i najnieszczęśliwszego, najlepszego i najgorszego. Czy też ten najlepszy ma przed sobą nieprzebrane mnóstwo jeszcze lepszych, a najnieszczęśliwszy – bezlik jeszcze nieszczęśliwszych, i w ten sposób zarówno jeden, jak i drugi zawsze znajdują się w środku szeregu.

Przypominam sobie tamtą twarz w celi i jej dobroć silniejszą od choroby, i już wiem: byłem wstrząśnięty, bo ta cudowna, niedosiężna postać należała do ostatniego człowieka, do tego, którego wypchnięto ze środka i postawiono na samej krawędzi ludzkości. W tragicznych rysach jego twarzy rozpoznałem niewysłowione piękno i dumę bohatera, i zabójczą samotność kogoś, kto już nigdy nie wróci do żywych.

I jeszcze ten nadprzyrodzony wyraz jego rąk – nie umiem go opisać”.

O ósmej piętnaście (wiemy to dzięki skrupulatnym notatkom śledczego) wesoły i uśmiechnięty Nedeljko Čabrinović wszedł do cukierni na Baščaršii4. Przywitał się z kelnerką Erną i podszedł do siedzących przy stoliku Danila Ilicia i Trifka Grabeža. Kiedy dołączył do nich Gavrilo Princip, Nedeljko wziął od niego bombę i truciznę, która później utknie mu między zębami lub wywoła mdłości. Ampułkę schował, pałaszując ciastko. Śledczy ustalił, że Čabrinović w dzień zamachu zjadł trzy kremówki. O ósmej piętnaście na Baščaršii w cukierni U Vlajnicia.

Potem spacerował po nabrzeżu Appela, oglądał miejsca, w których przyjdzie mu zmierzyć się z własnym przeznaczeniem, upajał się słonecznym porankiem i wesoło gawędził z kolegą po fachu, typografem Tomem Vučinoviciem (nie powinniśmy zapominać o tym, że Nedeljko był drukarzem i miał palce splamione ołowiem...). Tego wyjątkowego dnia zaprosił na spotkanie kolegów z byłej pracy, chciał z nimi pójść do fotografa, ale przyszedł tylko Tomo. Tak to już bywa, szczególnie w Sarajewie, że człowiek umawia się ze znajomymi, wszyscy twierdzą, że to świetny pomysł, a ostatecznie zjawia się zaledwie jeden z nich.

Zakład na Baščaršii był nieczynny, udali się więc na plac Cyrkowy do Jozefa Šraja, fotografa cyrkowego, który w godzinę wywoływał zdjęcia. Šrajowi Nedeljko powiedział, że nazywa się Mitar Mitrović i zamówił u niego sześć zdjęć.

Jedno wysłał pocztą babci.

Drugie siostrze Jovance.

Trzecie Nikoli Novakoviciu, staremu typografowi z Drukarni Państwowej w Belgradzie. Nikola przeczuwał, że młody rzeczywiście planuje dokonać zamachu. Żałował go, ale mu ufał. Kiedy widzieli się po raz ostatni, C ˇ abrinović, zgodnie ze starym hercegowińskim zwyczajem, próbował na pożegnanie pocałować go w rękę. Jak syn ojca.

Czwarte zdjęcie wysłał do Triestu do przyjaciela, którego imię przepadło w zawierusze historii. W tym mieście Nedeljko przez jakiś czas pracował.

Piąte zaadresował: Mitar Mitrović, Ilica 16, Zagrzeb.

Co stało się z szóstym?

Imię i nazwisko Mitar Mitrović nosi jeden z bohaterów „Sztandarów”, oszałamiającego pięcioksięgu, w którym Krleža w pierwszej osobie wysławił losy Jugosławii i jugosłowiańskich idealistów. W powieści Mitar Mitrović to „od urodzenia szczwany aktorzyna i brzuchomówca”, polityczny i intelektualny błazen, szarlatan i magik. W poświęconym mu, fantastycznie opowiedzianym epizodzie Krleža wykpił – ale i uwiecznił – Dimitrija Mitrinovicia, wielkiego literackiego i ideowego patrona Młodej Bośni.

Czy pisarz wiedział, czyjego jeszcze wywołuje ducha, ożywiając Mitara Mitrovicia? „Sarajewo 1914” Vladimira Dedijera wyszło u nas po wydaniu amerykańskim w 1966 r., a więc w czasie, kiedy Krleža był u szczytu możliwości twórczych i ciekawości świata. Zatem jeśli nawet wcześniej nie znał fikcyjnego lokatora z Ilicy 16, Dedijer mu o nim przypomniał. Wtedy w jego wyobraźni spotkali się Nedeljko Čabrinović i Mitar Mitrović ze „Sztandarów”. A może doszło do tego wcześniej, już w trakcie pisania pierwszego tomu wielkiej powieści, i Krleža świadomie połączył duchy swoich lat młodzieńczych, swoich błędów i swojego jugoslawizmu. Bo on, podobnie jak Gavrilo Princip, był Jugosłowianinem, ale też, podobnie jak Čabrinović, kimś z czasów sprzed tego ruchu, w jego przypadku – Chorwatem. W naszej historii tylko jemu udała się ta sztuka. Do końca został jednym i drugim, jak w chłopięcej wizji Franza Werfla: ostatnim Jugosłowianinem i ostatnim Chorwatem.

Przy Ilicy pod szesnastką, na budynku, który stał tam w roku 1914 i stoi do dzisiaj, znajduje się tablica z brązu dedykowana Nedeljkowi Čabrabrinoviciowi. Ta niedostrzegalna pamiątka w tym niedostrzegalnym miejscu dowodzi tego, że historia zabójstwa arcyksięcia jest także naszą historią. Ponieważ Chorwaci to nie tylko kelnerzy, policjanci czy biodrzaste pokojówki z dalmatyńskich pensjonatów dla średnio sytuowanych gości z Austrii, ale przede wszystkim świadomy swojej przeszłości naród. I niech świadczy o tym ta tablica umieszczona na poziomie oczu bardzo wysokiego człowieka na fasadzie domu przy ulicy Ilica 16. Zapisano na niej kilka powodów, dla których młody typograf rzucił bombę. Wierzył w sprawiedliwy świat. Chciał przekonać do siebie kolegów. I chciał sprzeciwić się ojcu.

W dniu zamachu zdemolowano lokal Serba Vasy Čabrinovicia. Nie dało się już nic zrobić. Ojciec stracił syna, a karczmy więcej nie otwierał ani nie wywieszał przed nią żadnych flag.


1 Obala vojvode Stepe – dzisiaj nabrzeże Bana Kulina (Obala Kulina bana) [wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza].
2 Softa – uczeń medresy.
3 Luka Jukić – chorwacki rewolucjonista, sprawca nieudanego zamachu (8 czerwca1912) na Slavko Cuvaja, lojalnego wobec rządu węgierskiego bana Królestwa Chorwacji i Slawonii. Bogdan Žerajić – hercegowiński student, który 15 czerwca 1910 r. oddał pięć niecelnych strzałów do komendanta Bośni i Hercegowiny, generała Marjana Varešanina, po czym popełnił samobójstwo.
4 Baščaršija – centrum Sarajewa.


Przełożył Miłosz Waligórski

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2014